Czy nam ciągle mało zwierzaków? Nie! Już można powiedzieć, że nam się przejadły ale park ten wypadł prawie na trasie naszego przejazdu więc grzechem byłoby go pominąć, tym bardziej, że ceny wjazdu są bardzo przystępne.
W górach Spitzkoppe spotkaliśmy zorganizowaną grupę turystów, której przewodnik zachwalał niniejszy park. Zachwalany też był przez poznaną przez nas parkę z Szwajcarii. Namibia naturalnie bardzo dumna jest z tego miejsca, więc jedziemy!
Tradycyjnie nocleg spędziliśmy w okolicy bramy, by wkroczyć z samego rana zaraz po otwarciu. Wjazd do parku jest dość tani lecz noclegi na kempingu już niestety droższe. Za bilet wstępu dla dwóch osób własnym autem zapłaciliśmy 43 zł. Miejsce na kempingu sprowadzające się do powierzchni 5 m2 przeznaczonych na zaparkowanie pojazdu na noc oraz dostęp do toalety zapłacić będziemy musieli 175 zł. Istna paranoja! Tańszym rozwiązaniem jest wyjechanie z parku i kemping w trzykrotnie niższej cenie a jeszcze lepiej na dziko jak to zwykliśmy robić, jednak dziś postanowiliśmy inaczej. Zostaniemy w parku na noc, bo najprawdopodobniej jest to nasz ostatni kontakt z dzikimi zwierzętami w Afryce. Potem zostaną tylko małpy, ptaki no i może jeszcze jakieś przypadkowe słonie. Kto wie… Dlatego zaszalejemy! Istna rozpusta ale decyzja zapadła.
Jeszcze przed bramą minęliśmy jakieś antylopy i guźce. Spacerowały wzdłuż ogrodzenia od strony drogi, zapewne usilnie poszukując w nim dziury by z powrotem wrócić w bezpieczne dla nich środowisko. Ogrodzenie jest tu wysokie. Nie poradzi sobie z nim antylopa. Niższe do półtora metra nie stanowi wielkiej przeszkody. Sami widzieliśmy nie tak dawno jak kudu zgrabnie, z miejsca przeskoczyło niższy płot. Przykro trochę, że człowiek przywłaszczył sobie te zwierzęta. Odebrał im możliwość migracji jak to miały w zwyczaju robić do tej pory. W Botswanie na ten przykład wszystkie parki narodowe są otwarte. Zwierzęta gonią swobodnie bo granice są umowne.
Wjeżdżamy zachodnią bramą Galton. Formalności w typowo afrykański sposób pozbawiły nas pierwszych 30 minut a sprowadzały się jedynie do wpisania w dwa zeszyty naszych danych i dodatkowo jeszcze na luźnej kartce. Ruszyliśmy! Kierujemy się na wschód i od razu przypomina mi się rada wyjęta wprost z jednej z książek, z których robiliśmy notatki w bibliotece w Botswanie. Rada, z której śmialiśmy się jak za każdym razem, gdy ją czytaliśmy bo śmieszna była z dwóch powodów. Była głupawa z natury, gdyż mówiła o tak prostych i elementarnych rzeczach a drugi powód, że w ogóle ją zanotowaliśmy. A brzmiała następująco: O wschodzie nie podróżuj po parku w kierunku wschodnim, a o zachodzie w zachodnim.
Tak więc jedziemy o godzinie ósmej rano na wschód i jedyne co widzę to oślepiające mnie słońce. Ciężko w ogóle dostrzec drogę a co dopiero jakieś przypadkowe zwierzę przez nią przebiegające. W związku z problemem jaki powstał przez nie stosowanie się do własnych notatek zdecydowaliśmy zatrzymać się przy pierwszym oczku wodnym by przygotować śniadanie. Upłynie trochę czasu, słońce się podniesie i będzie się lepiej jechało. Oczek jest tu sporo i oczywiście jak się później okazało wybraliśmy najgorsze. Było przy nim kilka wystraszonych springboków i para kaczek. W kolejnym oczku jest zdecydowanie lepiej. Prócz springboków wyleguje się leniwa antylopa gnu. Mijamy kilka stadek zebr i oryksa a w tle biegają strusie. Jest też kilka innych antylop a między nimi przechadza się szakal. Tu powinno być śniadanko!
Nie! Śniadanie powinno być na jeszcze innym. Na kolejnym było bowiem wszystkiego trzy razy więcej a do tego jeszcze przywędrował słoń. Udało nam się też ustrzelić – oczywiście aparatem, jak to jastrzębiaki zajadały się świeżo upolowaną perliczką. Cóż. Nic straconego. W każdym z tych miejsc spędziliśmy trochę czasu bo mamy go bardzo dużo.
Dwie wady Parku Etosza
Pierwszą wadą jest droga. Jej jakość jest tragiczna. To jedna olbrzymia tarka. Czasami jest tak agresywna, że puszczają mi nerwy i już chcę wyjeżdżać z parku. Niestety bram jest mało. Tylko cztery i każda w odległości po 200 kilometrów od siebie. Skazani zatem zostaliśmy na dobrnięcie przynajmniej do połowy parku. Czasami droga się poprawia ale tylko po to, by zaraz znów dać o sobie znać. Przetrzepało nas nielitościwie mimo, że spuściłem ciśnienie w oponach do 0,7 bara gdzie normalnie jeździ się na 2 lub 3 bary. Poprawiło to znacznie jazdę lecz dalece było od zapomnienia o tej udręce. Często powtarzam, że asfalt odbiera przyjemność podróży bo jest to spory element cywilizacyjny. Poprawia komfort psychiczny z uwagi na bezpieczeństwo, gdyż ratunek może przyjść szybko i łatwo. W tym przypadku zatęskniłem za nim. Duża liczba pojazdów szybko niszczy drogi szutrowe więc zapewne dlatego w Parku Krugera w RPA poszli o krok do przodu i wyasfaltowali większość z nich.
Drugą wadą jest droga. Jest nudna jak flaki z olejem. Przez park wiedzie w zasadzie jedna. Jest płaska jak stół i szeroka jak autostrada. Do tego prosta. Nawet nie ma zakrętów. Czasami są odbicia w bok do oczek wodnych – dziś już sztucznych by woda była cały rok. Potem i tak musimy na nią wrócić. We wschodniej części parku jest kilka krótkich alternatyw do tej autostrady w postaci pętli ale równie nudnych. Przestrzeń jest otwarta. Brak drzew, brak piachów, brak błota, brak podjazdów… brak jakiejkolwiek zabawy w terenie, do jakiej przyzwyczaiły nas parki Botswany czy Zambii. Tu przyjeżdża się przejechać park, by zobaczyć zwierzęta przy zbiornikach wodnych. O przyrodzie można zapomnieć. Ot pustynia. Czasem jakieś zakrzewione obszary albo niskie akacje i po temacie.
Znudziło nam się to szybko. Frustracja narastała przez jakość tej drogi, lecz apogeum nastąpiło po 200 kilometrach na kempingu. Tam dowiedzieliśmy się, że kamping jest pełny. Brak wolnych miejsc. Co więcej nie tylko ten, wszystkie kempingi w parku! Się pytam grzecznie pani czy nie mogę sobie gdzieś zaparkować na parkingu bo ja mam wszystko. Nie potrzebuję stanowiska z kuchnią, nie potrzebuję tych ceregieli jak baseny, sklepiki i leżaczki bo ja mam wszystko ze sobą. Odpowiedź pozostaje niezmienna. Musimy zatem opuścić park. Nie mogliśmy tego przewidzieć bo na bramie wjazdowej nie mieli informacji jakie jest obłożenie kempingu. Elementarne problemy organizacyjne dobijają nas z sekundy na sekundę. Przeliczyliśmy więc dystans, czego rezultatem była informacja, że jeśli opuścimy park przy kempingu Okaukuejo, gdzie się znajdowaliśmy, następnego dnia będziemy musieli dołożyć ze 200 kilometrów by ominąć cały park, a następnie powrócić na trasę w kierunku Angoli.
Zmiana decyzji
Naprawdę zależało nam na pozostaniu w parku na nocleg. Przy kampingach są tu fajnie zagospodarowane zbiorniki wodne tuż przy ogrodzeniu. W bezpieczny więc sposób można obserwować zwierzęta, które przychodzą napoić się nocą. Na ten przykład lwy robią to zazwyczaj albo wręcz jedynie nocą. Takich możliwości do tej pory jeszcze nie mieliśmy.
Jako, że nie pozwolono nam pozostać, zdecydowaliśmy że będziemy kontynuować jazdę przez park na wschód. Zostało nam kolejne 200 kilometrów. Łącznie będzie to dystans 400 kilometrów dziennie a w Namibii takiego dystansu jeszcze nigdy nie osiągnęliśmy. Czasem zrobienie 400 kilometrów zajmowało nam wręcz kilka dni. Istny paradoks, że teraz zamierzamy dokonać tego w Parku Narodowym, w którym przecież trzeba zwolnić zarówno z powodu bezpieczeństwa własnego i zwierząt, jak i by tym zwierzętom się przyjrzeć. Popatrzyć jak żyją, poznać ich zwyczaje i…
… i jazda! Gnamy więc przekraczając czasem dozwoloną prędkość po tej paskudnej drodze. Czasem zatrzymujemy się przy grupie aut, z których pasażerowie właśnie wypatrzyli lwa czy geparda.
Sami w tym pędzie wypatrzyliśmy kilka czarnych nosorożców, których do tej pory nie udało nam się spotkać.
Przed zachodem słońca wypełzły i słonie w liczniejszych grupach a drogę przebiegały mangusty albo niespotkane do tej pory surykatki. Ciężko jednak ocenić bo tak one jak i my poruszaliśmy się za szybko.
Do bramy dotarliśmy w ostatnich pięciu minutach bijąc tym samym nasz namibijski rekord przejechanych kilometrów w jednym dniu. A co się okazało przy bramie?
Strażnik oświadczył, że park zamykany jest pół godziny wcześniej niż przyjechaliśmy. Na nic tłumaczenie, że zarówno na wjeździe, jak i na kempingu poinformowano nas o innej godzinie. Później zaczął nam przeszukiwać samochód ale na moje pytanie czego szuka, czy kurzu czy przewożonego nosorożca tylko się oburzył. Zdenerwowanie było nie tylko w jego tonie ale i ja już miałem wszystkiego dosyć. Kazałem mu otworzyć bramę i opuściliśmy park.
Nie mamy dobrych doświadczeń z tego miejsca. Ciężko jest więc je polecać jednak jak ktoś jest już w Namibii to w zasadzie tylko tam może liczyć na inne zwierzęta niż springboki, zebry czy kudu. W pozostałych częściach kraju jeśli znajdzie się jakieś słonie a tym bardziej drapieżniki, oznaczać to będzie, że ma się niebywałe szczęście. Zapewne ładniej będzie w porze deszczowej w przeciwieństwie do pory suchej, której myśmy doświadczyli. Z naszej perspektywy, drugi raz tego błędu bym nie popełnił. Ciężko jest w naszym przypadku przewidzieć datę wjazdu do parku z wyprzedzeniem tygodnia czy dwóch by zarezerwować sobie „parking na noc”. Zbyt wiele jest zależności w takim typie podróży. Jedyne co jest charakterystyczne dla tego parku, czego do tej pory nie zaobserwowaliśmy, to masa różnych gatunków w jednym miejscu, przy jednym zbiorniku z wodą. Podyktowane jest to pewnie tym, że tych zbiorników nie ma za wiele poza miejscami przeznaczonymi do turystów, zwierzęta zatem nie błąkają się po parku tylko chodzą w wyznaczone przez administratora miejsca. Dla „widzów” niewątpliwie to duży plus. Nowe doświadczenie.