Teraz będzie o podróżowaniu nie w naszym stylu, oj zupełnie nie w naszym stylu. Ale zanim opowiem Wam o szczegółach muszę trochę rozjaśnić etiopską rzeczywistość.
Otóż Etiopia ma za sobą burzliwą przeszłość różnych międzyplemiennych starć i incydentów przygranicznych. W większości regionów posiadanie broni jest dozwolone. Tak więc widok nieumundurowanego Pana z bronią jest dość powszedni. Na początku czuliśmy się z tym nieswojo, ale da się przyzwyczaić. Do tego warto nadmienić, że przyrost naturalny w tym kraju sięga zenitu. W 1971 kraj zamieszkiwało około 32 miliony ludzi, dziś jest ich już prawie 100 milionów! Normą jest posiadanie pięciu, sześciu czy siedmiu dzieci. Zresztą jak spojrzymy na przekrój etiopskiego społeczeństwa zobaczymy, że aż 44% stanowią dzieci do 14 roku życia, a średnia wieku całej populacji to jedynie 17,75 lat. Natomiast z pracą nie ma lekko. Szczególnie na północy większość zajmuje się hodowlą bydła, uprawą lub… ochroną. I tu dochodzimy do sedna. Sporo osobników płci męskiej pełni funkcję tzw. skałtów. Ale nie myślcie, że ich rolą jest rozpalanie ogniska czy surwiwal w lesie. Nie nie, ich rolą jest ochrona turystów. Chcąc dostać się do jakiegoś turystycznego miejsca jesteście zmuszeni do wynajęcia skałta, który zaopatrzony w broń ma Was chronić. Przed czym? Sęk w tym, że ciężko powiedzieć. Takiego skałta podczas podróży trzeba wykarmić i zorganizować mu nocleg. Żyć nie umierać! Naszym zdaniem to sprytna forma radzenia sobie z bezrobociem.
Są też takie miejsca, w których skałt nie wystarczy, trzeba zaopatrzyć się też w przewodnika, a czasem nawet konieczne jest dołączenie do zorganizowanej grupy. I do tego zostaliśmy zmuszeni chcąc zobaczyć pustynię danakilską i wulkan Erta Ale. Cóż zrobić… zagryźć zęby i ruszyć. I tym sposobem na trzy dni staliśmy się pełnoprawnymi turystami. Takimi co poruszają się w trzydziestoosobowej grupie pełnej chińczyków z przerwami na zdjęcie tu, siku tu, kawę tu i lunch tam. Wszystko zaplanowane i zorganizowane. Fuj! Ale do wyboru mamy albo zagryźć zęby albo nie zobaczyć jednej z najpiękniejszych części Etiopii.
Sama droga dojazdowa jest przepiękna. Połączenie Azji Centralnej, Mongolii i Wysp Kanaryjskich. Piękne góry, niczym rysowane ołówkiem, ogromne przestrzenie, wielbłądy majaczące gdzieś w oddali i stożki wulkaniczne, wznoszące się powyżej poziomu depresji.
Dallol
Pustynia Danakilska leży w depresji geologicznej i jest jednym z najgorętszych miejsc na ziemi. Temperatura potrafi dochodzić tu nawet do 67 stopni! My doświadczyliśmy „jedynie” około czterdziestu paru, w końcu jest zima! Co więcej jako część systemu tak zwanych Wielkich Rowów Afrykańskich jest obszarem aktywnym sejsmicznie. Na jej terenie zobaczyć można mnóstwo stożków wulkanicznych, formacji lawowych a także pól siarki i gorących źródeł. Muszę przyznać, że kolory tego nieprzychylnego obszaru robią wrażenie. Wędrowanie między kipiącymi gejzerkami po pokrytej siarką ziemi było niecodzienne. O ile jednak byłoby przyjemniej jakbyśmy dojechali tam „po naszemu” sami, bez akompaniamentu migawek chińskich aparatów. Przyznajcie, że widoki rodem z innej planety.
A tak wygląda turystyczna rzeczywistość.
Zarówno kolorowe jeziorka, jak i wulkan położone są na obszarze zamieszkiwanym przez Afarów, którzy nie należą do zbyt gościnnych ludzi, słyną z niechęci do obcych. Wyglądają dość charakterystycznie. Jedynki (zęby) piłują w kształt trójkątów, co nasuwa skojarzenia z hrabią Draculą. Nie mamy niestety zdjęcia ale musimy przyznać, że widok nieziemski. To między innymi z ich powodu region uznawany jest za niebezpieczny i cieszy się złą sławą. Nie tak dawno Erytrea zaatakowała grupę turystów, nieoficjalnie mówi się, że rękami Afarów właśnie. Ale to były jeszcze czasy, kiedy Etiopia i Erytrea były w stanie wojny. Obecnie stosunki są pokojowe i region uznawany jest za bezpieczny. Mnóstwo firm organizuje wycieczki, ale na wszelki wypadek muszą być chronione przez skałtów, czyli Panów z bronią. Na co dzień trudnią się solą, a konkretniej wydobywaniem soli z solnych jezior, które ładują następnie na wielbłądy i karawanami transportują kilometrami.
Wulkan Erta Ale
Bardzo chciałam zobaczyć wulkan. Byliśmy już na kilku, czy to w Mongolii czy na Kanarach ale nigdy na czynnym, w którego wnętrzu kipi lawa. Nie mogliśmy sobie odpuścić takiej okazji. Jeszcze w Polsce, parę lat temu byliśmy na slajdowisku Tomasza Nogi, który pokazywał przepiękne zdjęcia z wulkanu i już wtedy postanowiliśmy, że musimy tam być! Aktywność erupcyjna wulkanu trwa nieprzerwanie od 1967 roku. Odnotowano kilkanaście sporych erupcji, m.in. w 2008 roku. Wulkan obudził się też niedawno bo 12 lutego 2017 roku, nastąpił wtedy wyciek lawy. Prawdopodobnie od tamtej pory nic już nie wygląda tak samo.
Niestety efekt mnie rozczarował. Aby na niego wejść trzeba pokonać dziesięć kilometrów. Wspinamy się całe szczęście nocą. Całe szczęście, gdyż startujemy z poziomu depresji, a wspominałam Wam o temperaturze. Nocą jest lżej. Jednak po całym dniu jazdy przez te upały, drodze przez piasek i zastygniętą lawę ochota na wspinaczkę była znikoma. Ale przecież nie można było się wycofać. Na szczyt wdrapywaliśmy się przeszło trzy godziny. Materace i śpiwory zapakowane zostały na wielbłądy, które pokonują tą trasę codziennie.
Marzyliśmy o dotarciu na szczyt i wyłożeniu się na lawie pod gwiazdami. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy blisko szczytu okrążył nas duszący dym. Teraz zrozumieliśmy dlaczego kazali nam zabrać apaszki. Zasłoniliśmy usta ale nic to nie dało. Dym był nie do wytrzymania, drapał w gardło i zmuszał do nieustannego kaszlu. Najbardziej przeraził nas widok chińczyków, którzy mieli na twarzy maski rodem z filmów science fiction. Wiedzieli co robią i gdzie idą. W głowie kłębiły się myśli (dobrze pasujące do sytuacji określenie) co wchodzi w skład tego dymu? Czy jest toksyczny? Jak mogliśmy się tak nie przygotować, a co gorsza, kto pozwala tym firmom zabierać tutaj turystów?!
- I my mamy tutaj spać?! – zapytaliśmy naszego przewodnika.
- Tak, oczywiście, nad ranem będzie jeszcze jedna szansa na zobaczenie lawy.
Ostatnia rzecz na jaką mieliśmy ochotę to podchodzenie na skraj wulkanu i zanurzanie głowy w ten dym!
- Schodzimy do wulkanu – zarządził przewodnik, a tłum owieczek powędrował za nim. A może tłum osłów? Byliśmy wśród nich.
Po zastygłej lawie dotarliśmy na skraj wulkanu. Dym unoszący się z wnętrza co rusz zmieniał swój kierunek, jak na porządnym ognisku. Kto odważniejszy podchodził bliżej i próbował sfotografować lawę, ale bezowocnie. W otchłani wulkanu było widać jedynie tumany kurzu.
Co za oszustwo. Na zdjęciach w biurach podróży widać piękne jeziora lawowe i na nie wabi się turystów. Od wielu miesięcy nie widać jednak nic poza dymem i organizatorzy doskonale o tym wiedzą. Daliśmy się zwabić na to:
fot. InneMiejsca.pl
Nasze miejsce noclegowe znajdowało się o dziwo w takim miejscu, do którego nie docierał dym, padliśmy zmęczeni pod gołym niebem.
Nie pospaliśmy jednak za długo, gdyż przewodnik urządził nam o 4.30 pobudkę w celu ponownej „eksploracji” zadymionego wulkanu, wciskając kit, że może tym razem się uda. Nie skorzystaliśmy z okazji, oglądaliśmy jedynie wschód słońca z oddali. Przynajmniej on zrobił na nas wrażenie.
W trzecim dniu w planie było zwiedzanie słonego jeziora. Najpierw trzeba było się wydostać z wulkanu drogą biegnącą po zastygniętej lawie, określanej szumnie jako „jedna z najtrudniejszych i najbardziej niedostępnych dróg na świecie”. Cóż, pojeździliśmy trochę po różnych drogach i zdecydowanie tej nie określilibyśmy w ten sposób. Na dodatek jechaliśmy wtedy w peletonie szesnastu (!) samochodów, co całkowicie odbierało tej trasie grozy.
Jednogłośnie stwierdziliśmy z Sophie i Fredem, z którymi podróżowaliśmy, że wypisujemy się z tej wycieczki i mimo że zaplanowane było jeszcze słone jezioro, odłączyliśmy się od turnusu i wróciliśmy do sposobu podróżowania, który lubimy najbardziej. Nieopodal znaleźliśmy rzekę, nad którą rozbiliśmy biwak.