Kiedyś chciałem być archeologiem, kiedyś chciałem być też stolarzem a teraz chciałbym być nikim. Ale nie o mnie tu mowa tylko właśnie o archeologach. Fajna zabawa w piasku. Przerzucasz jego całe hałdy… i nic.
Tak naprawdę to ciężka praca. Często niczym nie nagradzana poza satysfakcją odkrycia. Finansowanie odbywa się zazwyczaj z różnych grantów. Co ciekawe, Polacy uzyskują nie tylko polskie środki bo ci sprytniejsi, potrafią otrzymać je nawet z Kataru, który sporo ostatnimi czasy inwestuje np. w Sudanie.
Egipt
Będąc jeszcze w Egipcie a dokładniej w Luksorze, rozpoczęła się nasza archeologiczna przygoda. Spotkaliśmy policjanta na motorku, który zapewne nie pojawił się tu przypadkiem, gdyż egipscy mundurowi towarzyszą nam niejednokrotnie pełniąc służbową funkcję ochrony turystów. Ów policjant, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, od razu zabrał nas do – jak to określił - polskiego domu. Nie wiedzieliśmy jeszcze co to znaczy. Z przyzwyczajenia oszacowaliśmy, że znów chcą nam wkręcić jakiś hotel ale tym razem było inaczej. Wjeżdżamy na teren zamknięty dla typowego Kowalskiego i po kilku chwilach parkujemy auto w strefie jeszcze nieodkopanych grobowców przy domu Polskiej Misji Archeologicznej. Tam poznajemy dr Zbigniewa Szafrańskiego, który jest szefem badań w Świątyni Hatszepsut a niegdyś Centrum Archeologii w Kairze. Trafiliśmy idealnie, bo właśnie w tym dniu była pożegnalna imprezka doktorów i doktorantów zjeżdżających na święta do kraju.
Polska Misja słynie ze swych działań i w tym roku zdecydowanie szybko i skutecznie zdobyła koncesje na prace. Inne kraje pewnie do dziś czekają na zezwolenia. Zasiedliśmy zatem w szerszym gronie archeologów i z wielkim zaangażowaniem wsłuchiwaliśmy się w ich odkrycia. Boli mnie jednak jedno. Archeolodzy sami muszą starać się o granty. Część dostają z naszego ministerstwa, część z innych krajów jak już wspomniałem. Cały świat pompuje tu kasę regularnie, ale także w przypadkach awaryjnych. Przypadkiem takim można nazwać fakt, jak to w wyniku zbyt wielkiej ilości turystów w grobowcu Tutanchamona, ucierpiały malowidła. Farba zaczęła się łuszczyć a od bakterii i wilgoci oddechów pojawiła się pleśń. Aby uratować zabytek świat się poruszył. Fundacja Factum z Madrytu, Towarzystwo Przyjaciół Grobów Królewskich w Egipcie z Zurychu i Uniwersytet w Bazylei postanowiły stworzyć i podarować Egiptowi replikę grobowca. Brzmi jak żart ale faktycznie nie widać tu nic o Egipcjanach. Ich rola ogranicza się do pośpieszania archeologów, by czym prędzej odpalali nowe stanowiska, żeby mogli już biletować. Archeolodzy przez to mają ciągle bicz nad sobą bo są notorycznie pośpieszani.
Jako, że przybyliśmy tu nocą, dostaliśmy zaproszenie na pozostanie w ich gronie do rana. To jednak nie jest takie proste. Musimy otrzymać zgodę z policji. Doktor Szafrański zadzwonił więc do komendanta i wytłumaczył mu sprawę. Komendant się zgodził ale to nie koniec ceregieli. Tu okazuje się, że struktury policji są nad wyraz złożone, gdyż jest jak dobrze pamiętam siedem różnych organów. Po jakimś czasie dowiadujemy się, że kilka kolejnych też nie widzi przeszkód, jednak w którejś z warstw trafiliśmy na zdecydowany opór. Nie dziwi nas to jednak i z podkulonym ogonem odstawiamy auto na hotelowy parking. Sami jednak wracamy na dalszą część opowieści przy piwku, winku i drinku. Tamtejsze środowisko archeologów jest bardzo fajne. Przyjemna rodzinna atmosfera na pewno sprzyja ich pracy. Życzymy im więc wielu kolejnych odkryć i by nadal godnie reprezentowali nasz kraj! Odchodząc, dowiedzieliśmy się, że zapewne spotkamy jeszcze kilka polskich misji w Sudanie i w rzeczywistości tak właśnie było.
Sudan
Podjeżdżamy kolejno do pierwszego czy piątego zabytku na naszej trasie i trafiamy w końcu na coś w rodzaju pałacu, później meczetu a obecnie zabytku. Jesteśmy w Starej Dongoli. Przed obiektem znajdujemy jednak cmentarz. Sporo drobnych grobów przyozdobionych niewielkimi żwirowymi kamyczkami, które utrzymują grobowiec w ryzach by nie zwiał go wiatr. Między grobami są też większe budowle grobowe – gubby - w kształcie charakterystycznych kopuł, dla ważniejszych person. Dziś jednak są to bardziej siedliska setek nietoperzy, przez co w środku panuje ogromny fetor.
Podchodzi klucznik i bierze od nas kasę za wejście. Oprowadza po całości po czym dowiadujemy się, że poznany wcześniej Sudańczyk, który spacerował ze mną po cmentarzu, też chce kasę, za to że mnie oprowadził. Ciekawe bo widziałem z nim tyle samo co widziałbym i bez niego. Mimo to okrzyknął się mym przewodnikiem, mimo że gadał jedynie po arabsku i był przypadkowym kolesiem na motorku. Eh. Daję mu parę grosza i odchodzi. To nie koniec. Ów przewodnik chce nam jeszcze pokazać parę odkrytych tu kolumn. Gdy tak spacerujemy dobiega policjant. A po co? Oczywiście po kasę. Wypatrzył nas z daleka i dobiegł z komisariatu bo zapewne nie mamy biletów.
- Macie?
- Nie mamy, ale zapłaciliśmy już chyba wszystkim. To mało?
- Dawać kasę!
Eh. Sytuacja jak w Egipcie. Wszyscy bazują na pracy archeologów, którzy nie dość, że sami wykonują ciężką pracę nie mając z niej w przyszłości żadnego profitu prócz satysfakcji i ewentualnie sławy w przypadku wielkiego odkrycia, to jeszcze zatrudniają lokalnych płacąc im za to, by wzbogacić ich kraj. Istny paradoks.
Ten paradoks dzwoni mi w głowie cały czas… archeolodzy już dawno to zaakceptowali, o czym przekonaliśmy się i tutaj. Tuż koło zwiedzanego przez nas cmentarza trwają cały czas prace archeologiczne i oczywiście prowadzone są przez grupę z Polski! Ależ fajnie tak w podróży usłyszeć polską mowę! To tu w Dongoli w królestwie Makurii pierwszy raz usłyszeliśmy o dr hab. Stefanie Jakobielskim, który w 1981 roku został mianowany kierownikiem wykopalisk z ramienia Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego, mającego zdecydowany prym na Afrykańskiej ziemi.
No to może trochę historii…
Chyba mogę śmiało napisać, że największe zasługi w Polskiej archeologii przypisuje się profesorowi Kazimierzowi Michałowskiemu. W końcu to stanowiska w Egipcie stanowią najistotniejszy wyznacznik w tej dziedzinie. Michałowski jeszcze w 1936 roku rozpoczął prace na stanowisku w Edfu, o którym wspominałem w poprzednim wpisie. W latach sześćdziesiątych prace zarówno w Egipcie, jak i Sudanie były już tak rozwinięte i naznaczone wieloma osiągnięciami, że tak sam Michałowski, jak i inni polscy archeolodzy zaczęli poważnie liczyć się w świecie nauki. W znacznej mierze, przyczyniły się do tego odkrycia w Faras. Faras było niegdyś stolicą królestwa Nobadii, a później całej Makurii, dziś niestety zalane jest wodami jeziora Nasera. Intensywne prace badawcze przyczyniły się do odkrycia, że na terenach tych, gdzie przecież rządzi dziś islam, w VI w n.e. Makuria przyjęła chrzest, a sto lat później po połączeniu się z Królestwem Nobadii została stolicą królestwa Nubii. W XIV wieku niestety Makuria upadła i ludność została zislamizowana a na ruinach Faras powstała nowa cytadela. Tą właśnie cytadelę rozebrano w trakcie prac zabezpieczeniowo-ratunkowych i dowiedzieliśmy się o historycznych perypetiach.
Wróćmy do Dongoli
Kompleks okazuje się pokaźnych rozmiarów a prace ciągle trwają. Wskoczyliśmy zatem na mury i przywitaliśmy się z pracownikami misji. Jedna z ważniejszych tam postaci dr Dorota Dzierzbicka, zaprowadziła nas do kościoła i opowiedziała nam jego historię oraz opisała wszystkie jego elementy z charakterystycznymi wizerunkami Archanioła Michała. Ich praca robi zdecydowanie większe wrażenie jeśli możemy spotkać nie tyle suche pozostałości po archeologach, co słuchać opowieści z ich ust. Z ust ludzi, którzy tym żyją i nad tym pracują a nie zwykłych przewodników, którzy powtarzają wyrecytowane teksty. To jest niesamowite, że udało nam się tam trafić i poczuć prawdziwy klimat tego miejsca i jego historii. Zdjęć wnętrza nie możemy jeszcze publikować, bo nie zostały zakończone jeszcze procedury badawcze.
Gdy już troszkę ochłonęliśmy, do naszego auta podszedł ktoś z misji. Tomasz Herbich – bo tak się przedstawił - zainteresował się naszym autem i zaczął robić mu zdjęcia, zaznaczywszy, że to interesujący twór i należy go uwiecznić. Wspomniał, że kiedyś też był na fajnej wyprawie. Okazało się, że i on brał udział we wspominanej misji archeologicznej wraz z dr Szafrańskim na terenie Azji, a dokładniej w Pakistanie. Ta informacja wydała mi się bardzo interesująca, już podczas rozmów o niej w Egipcie. Czas leci tak szybko, że od nikogo z uczestników nie udało mi się wydobyć zbyt wielu informacji na temat tej misji. Odjechaliśmy.
Kręcąc się tu i ówdzie przypomniało mi się, że jest przecież jeszcze jedna polska misja archeologiczna. Przypomniało mi się w odpowiedniej porze, bo właśnie wjechaliśmy w maleńką wioseczkę Banganarti. Wioska niby mała, ale zjeździliśmy ją całą dwukrotnie, pytając najpierw o drogę, kopiąc wymownie przy tym w piasku – przecież nie znamy arabskiego… Błądząc tak jeszcze chwilę, prawie wjechałem w Nissana Nawarę, którego prowadził biały człowiek.
- Ja chyba właśnie Pana szukam.
- Doprawdy? To zapraszam do nas.
Rafaelion
Kierowcą okazał się być sam dr hab. Bogdan Żurawski. Skromny człowiek z wieloma osiągnięciami. Zaangażowany dogłębnie w swoją wielką pasję. Chyba jego największym „dzieckiem” stał się Rafaelion. W przeciwieństwie do działań w Egipcie, Polacy mają tu w Sudanie zdecydowanie łatwiej pod kątem biurokratycznym. Również, mają wprawdzie nadzór ze strony właściciela terenu, jednak w tym przypadku jest to jedna osoba. Czasami wpadnie też policja, ale zdecydowanie inaczej wyglądają rozmowy z takimi funkcjonariuszami. Kierownik, jak i podległa mu ekipa, ma tu spokój i swobodnie może oddać się pracy. Dzięki tym luźnym układom zostaliśmy zaproszeni na wspólny posiłek, później oprowadzono nas po Rafaelionie.
Rafaelion to kościół a w zasadzie to sanktuarium pielgrzymkowe, które dedykowane było Archaniołowi Rafałowi. Wokół klasztoru widnieją mury z cegły suszonej i drobna zabudowa, przy której ciągle trwają prace. Wnętrze kościoła zdobią liczne barwne malowidła i inskrypcje oraz naczynia liturgiczne zachowane w kompletnym stanie. Interesującym jest też fakt, że Rafaelion tak naprawdę to dwa odrębne kościoły zbudowane jeden na drugim.
Po zwiedzeniu obiektu zaczęliśmy spędzać coraz więcej czasu z pracownikami misji. Sławka (dr Dobiesława Bagińska) pokazała nam swoje odkrycia ceramiczne. Niesamowite jest to z jaką łatwością przychodzi jej ocena wieku danego kawałka skorupy.
Szybko zaprzyjaźniliśmy się z ekipą, zwłaszcza ze Sławką oraz Ewą Parandowską. O Ewie już wspominałem, że jako wprawiony konserwator, wykonała popiersie Kazimierza Michałowskiego przed Muzeum Kairskim. Jest chyba najstarszą osobą w ekipie ale charyzmy ma więcej niż cała reszta!
Zaproponowano nam byśmy zostali u nich najpierw na jedną noc ale szybko się to przeciągnęło i na kolejną. Mogliśmy nie tyle gościć w ich progach, co wspólnie zajadaliśmy się potrawami przygotowywanymi przez Atiyat – lokalną gospodynię misji. Jesteśmy im niezmiernie wdzięczni za całą sympatię, jaką nas obdarzyli oraz za to, że mieliśmy możliwość obejrzenia przedmiotów i miejsc, często jeszcze nie wystawionych publicznie. Miejsca misji są skromne. Mimo, że niejednokrotnie bywali na pierwszych stronach gazet, to widać, że misja jest jednak misją, czego przykładem jest choćby fakt, że część grupy egzystuje w zwykłych namiotach. Klimat za to niepowtarzalny choć idzie ku lepszemu. Mieli trochę wolnego czasu w piątek więc wspólnie udaliśmy się na kąpiele w Nilu, bo ponoć dawno już nie było przy plaży krokodyli. Kąpiel dość kontrowersyjna ale zakończona sukcesem. Nie tyle, że nic z wody nas nie zjadło, co my zjedliśmy coś z wody. Spotkaliśmy tam rybaków, którzy sprzedali nam rybę. Atiyat, jak się okazało, jak i jej mąż Dafalla, nie znoszą oprawiać ryb, więc rola ta spadła na moje barki.
Wieczorami Ewa serwowała nam stare filmy kręcone dla Telewizji Polskiej w Dongoli i Banganarti przez jej męża, Piotra Parandowskiego. Przy lampce alkoholu, w kameralnej grupie, oglądaliśmy z wielkim zaciekawieniem. Na koniec i tak skopiowaliśmy je, by za jakiś czas wszystko sobie odświeżyć. Filmy przedstawiały zarówno Stefana Jakobielskiego, jak i szefa niniejszej misji Bogdana Żurawskiego, który intensywnie pracował nad zdjęciami z powietrza posługując się przy tym własnoręcznie zaprojektowanym latawcem. Dziś Bogdan dysponuje już dronami. Technika poszła do przodu ale wrażenie z obsługi jest już zdecydowanie mniejsze. Drony natomiast przysługują się nie tylko do płaskich zdjęć ale potrafią opracować strukturę przestrzenną całego wykopaliska, które fotografują.
Z ekipą udaliśmy się też na wycieczkę na sąsiednie stanowisko. W planie jest otwarcie tam muzeum. Eksponaty, których też tu za wiele publikować nie będę, robią spore wrażenie!
Aha. Bogdan Żurawski oczywiście też brał udział w tej wyprawie do Azji – był jej kierownikiem. Jechali Starami 266, które niełatwym sposobem ze wsparciem profesora Michałowskiego pozyskali do terenowych testów długodystansowych z fabryki ze Starachowic. Było to w roku 1975 więc mieli masę perypetii w tej podróży. Sam Bogdan wybitnie skromnie podchodził to tego tematu więc nie udało mi się zgłębić faktów. Dziś też nie mogę znaleźć nic poza książką „Śladami Aleksandra Macedońskiego”, napisaną po powrocie, którą już zakupiłem i przyszła do Polski. Minor, z którym podróżowaliśmy sporo po Azji, dostał ją już w swoje szpony i trochę ją poskanował. Wnioskuję jednak, że jest merytoryczna a mnie interesują rzeczy od kuchni. Tak czy owak przeczytam dopiero po powrocie z Afryki bo cyfrowej wersji nigdzie nie ma dostępnej.
Takich wypraw naukowych zdaje się wiele nie było. Przypominam sobie tylko jedną podobną, która odbyła się również do Azji, tylko rok później, bo w 1976 roku i miała z kolei kierunek etnologiczny. Też pojechali Starem, dokładnie modelem 226 a w asyście towarzyszyła im Nysa. To były czasy!
zdjęcie ze strony: http://histografy.pl/zestawienia/polskie-wyprawy/
Piramidy w Sudanie
Przesuwamy się nadal na południe i na własne oczy przekonujemy się, że nie tylko Egipt słynie z piramid. Pierwsze napotykamy w Jebel Barkal koło miasta Karima z jednej strony Nilu, i kolejne na jego drugim brzegu w Nuri. Są zdecydowanie mniejsze, łatwiej przez to znaleźć wejście, które i tak jest zawalone i niedostępne. Są też bardziej, jakby to powiedzieć… szpiczaste. Budowane są w całych kompleksach, przez co są równie zjawiskowe.
Oglądnęliśmy je swobodnie bez żadnych opłat, w przeciwieństwie do piramid w Meroe. Do tych ostatnich zboczyć musieliśmy z naszej trasy przez Sudan ponad 100 kilometrów, by u celu dowiedzieć się, że za oglądnięcie liczą sobie 20 dolarów od osoby. Nie nasz budżet pomyśleliśmy, i zrobiliśmy jedynie trochę ujęć z drona spoza ogrodzenia, jak się później okazało, nielegalnie. Tak czy owak, opłacenie wejścia nie ma sensu. Nie zobaczylibyśmy nic poza tym co do tej pory widzieliśmy.
Prócz tych oficjalnych biletowanych piramid w Meroe, z drugiej strony drogi są piramidy pozostawione na pastwę losu. Niby dla nas dobrze bo oglądamy je za darmo, jednak widać, że jacyś archeolodzy (tym razem prym wiodą już nie polscy a raczej brytyjscy i niemieccy) spędzili przy nich sporo czasu, ogrodzili wszystko, dziś całość leży odłogiem a ogrodzenie chyli się ku upadkowi. Ale co się dziwić, skoro Sudańczyków nic to nie kosztowało, bo prace takie finansują obce państwa a sami nie kiwnęli palcem? Oby kolejne atrakcje turystyczne Sudanu nie skończyły jak niniejsza.
Dziękuję za konsultację merytoryczną dr Dobiesławie Bagińskiej i jednocześnie pozdrawiamy spotkane misje zarówno z Sudanu jak i Egiptu!