Skoro to czytacie, to chyba trochę znacie nasz styl podróżowania. Spanie „na dziko” lubimy najbardziej.
Po to zbudowaliśmy taki samochód, żeby móc zapuszczać się w tereny nieasfaltowe i spać blisko natury. Niestety Afryka póki co pod tym kątem nas mocno rozczarowała. Nie przypuszczaliśmy, że gęstość zaludnienia będzie tak ogromna, że ciężko będzie znaleźć odludne miejsce. Ba, że będzie to niemożliwe. Etiopia nas wymęczyła pod wieloma względami, ale nie chcę już na nią więcej psioczyć. Fakt jest taki, że na palcach jednej ręki mogę policzyć ile razy zaryzykowaliśmy spanie „na dziko” bo albo nie czuliśmy się do końca bezpiecznie, albo żywcem nie było się gdzie zatrzymać. Nasza dzikość to najczęściej stacje benzynowe, posterunki policji, przejścia graniczne albo czyjeś ogródki.
Wyjechaliśmy z tego kraju zrezygnowani i podłamani. Coraz częściej w codziennych rozmowach przewijał się temat, że może jednak lepiej będzie skończyć wycieczkę w RPA. Z utęsknieniem wyczekiwaliśmy na przejazd przez jezioro Turkana, który opisywany jest przez podróżników, jako najpiękniejszy w całej Afryce Wschodniej, dziki, odludny, piękny. Zrobiliśmy zatem zapasy wody, jedzenia, szacując, że spędzimy na tym odcinku 7-10 dni. Nikt nam jednak nie powiedział, że temperatura będzie sięgała… 50 stopni. I tak miejsce, które miało być rajem okazało się piekłem. Owszem było pięknie, ale przyjemność z przebywania tam była mocno ograniczona. Popruliśmy przed siebie, wymęczeni. Marzyliśmy o paru dniach spokoju, luzu, relaksu. O wakacjach. Śmiejcie się śmiejcie. Kilkumiesięczne, ciągłe życie w drodze to nie zawsze wakacje. Mieliśmy dość, potrzebowaliśmy miejsca do pozbierania myśli, umycia auta z kilkucentymetrowej powłoki kurzu, zrobienia porządnego prania, porządkowania zdjęć, zaplanowania dalszej trasy (a do tego konieczny dobry internet) i co najważniejsze, nabrania chęci do dalszej jazdy bo w tamtym momencie sięgała zera i zbliżała się do depresji, którą wydawać by się mogło zostawiliśmy za sobą nad Jeziorem Turkana. Nie było mowy o dalszej jeździe. Dziś, teraz, natychmiast. Uznaliśmy, że jak już mamy płacić za nocleg to musi być z klimatem. Rozglądnęliśmy się po okolicy, zasięgnęliśmy opinii innych podróżników z aplikacji, których używamy (Maps.me, iOverlander), poszperaliśmy na bookingu. Kicha. Pierwszy raz uderzyliśmy o zaporowy kenijski mur. Ceny z kosmosu. Ale nie ma odwrotu, nie jesteśmy w stanie zrobić ani jednego kilometra więcej.
I tak trafiamy do River Lodge.
Lodge to słowo, które do tej pory było nam obce bo omijamy takie wynalazki szerokim łukiem. Nasz kumpel, Mazeno, powiedział nam kiedyś bardzo mądrą rzecz, pod którą się podpisujemy: turysta od podróżnika różni się tym, że podróżnik śmierdzi. No coś w tym jest. Choć trzeba przyznać, że odkąd mamy w aucie prysznic trochę się nam to wszystko zaburzyło. Teraz zamierzaliśmy stać się na chwilę stuprocentowymi turystami. River Lodge, miejsce przepiękne. Ogromny zielony teren z milionem gatunków kwiatów, pięknymi domkami, basenem, widokiem na górę Kenia, czyli najwyższy szczyt kraju i dobrym internetem.
- To jest lek na całe zło! Musimy tu zostać parę dni – pomyśleliśmy.
A potem usłyszeliśmy ile taka przyjemność kosztuje. 100 dolarów za noc. Już mieliśmy wyjść, ale zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteśmy w kropce. W naszych głowach decyzja już zapadła, dziś nie jesteśmy w stanie jechać dalej. Przełknęliśmy ślinę i wytłumaczyliśmy sobie to tak, że niby zasłużyliśmy na chwilę luksusu. I nie możemy tej decyzji przeżałować po dziś dzień.
Scenariusz na komedię Barei, czyli "polaczki" na wakacjach
No dobrze, jesteśmy w małym raju, zatem czas się nim nacieszyć. Zaczęliśmy od porządnego wyszorowania naszego zakurzonego Patrolka. Obsługa zaoferowała, że zrobi to za nas za drobną opłatą. Nie w naszej naturze jest wysługiwać się czyimiś rękami i nie w naszej naturze przepłacać. Zatem szorowaliśmy brudaska mocno ponad godzinę.
Pomyśleliśmy też, że pasowałoby wyszorować wszystkie nasze ciuchy, a najlepiej ręczniki i pościel, które także zasłużyły na chwilę luksusu. Oczywiście lodga takie usługi także ma w swojej ofercie. Z reguły pranie wycenia się na kilogramy, tu jednak cena dotyczy sztuk. I tak cena za koszulkę wynosi X, za sukienkę X, za sweter X a za skarpetki X.
Jakby tak zliczyć całą naszą garderobę to poszlibyśmy z torbami. Wpadliśmy zatem na kolejny sknerski i błyskotliwy pomysł, że pranie zrobimy sobie sami bo w naszym domku jest wanna. Szach mat!
Skoro już jesteśmy w domku... Jak wspomniałam teren lodgy jest ogromny, ma to swoje plusy i minusy. Mieliśmy poczucie wyizolowania i spokoju, ale z drugiej strony wszystko jest od siebie tak oddalone, że najlepiej siedzieć na tyłku w jednym miejscu.
Weźmy prysznic i zróbmy to pranie. Marcin odkręca wodę w kranie a tu… zimna woda. Wylał sporo litrów licząc na to, że zaraz cudownym trafem dopłynie ciepła, a tu nic. Pasowałoby zgłosić to recepcji bo o ile do zimnych pryszniców przywykliśmy (chociaż nie za 100$ za noc!), to co z naszym niecnym planem na pranie?! Jak wspomniałam droga do recepcji to spory dystans, do tego pod górę. Nastawiam się więc na ten zimny prysznic i wtem wypatruję telefon stacjonarny z opcją połączenia z recepcją. Uradowana podnoszę słuchawkę ale słyszę głuchą ciszę. Nie działa. W tym czasie Marcin przygotowuje się do inwazji na internet, którego potrzebowaliśmy. Nie działa…
No dobra… idę pod ten zimny prysznic. Odkręcam kurek a tu niespodziewanie z kranu wylewa się wrzątek, istny wrzątek. Prysznic kończę więc poparzona. Wakacje czas zacząć!
Kolejne dwie godziny poświęcam na pranie w wannie, które rozwieszam po całym domku oraz naszym pięknym tarasie, jak prawdziwy polaczek. Następnie wyruszamy na poszukiwanie internetu do restauracji. Cwaniaczki wiedzą co robią, rozsiewając sieć tylko na jej terenie. Kiedy zagłębiamy się w otchłań gigabajtów, które niestety działają jak w Polsce dziesięć lat temu, zaczyna padać pierwszy od trzech miesięcy deszcz, wprost na moje suszące się na tarasie pranie. A, że jak wspomniałam do wszystkiego tam daleko, machnęłam ręką. Zamówiliśmy najtańsze danie z karty (które wcale nie było tanie!), czyli makaron spaghetti, który okazał się a i owszem najtańszym daniem pozbawionym smaku.
Wieczorem wracamy do naszego domku, w którym mamy, uwaga, kominek! Zatem palimy!
Po dziesięciu minutach całe drewno zniknęło i z klimatu został tylko dym, który wypełnił każdy zakamarek pokoju oraz przesiąknął świeżo wyprane ubrania. Pierwszy dzień wakacji za nami.
Kolejny zaplanowaliśmy pod hasłem „basen”. Nie trudno się domyślić, że pierwszy raz od trzech miesięcy całe niebo zachmurzone i ani kawałka słońca. Siedzimy wymarznięci nad basenem, próbując skorzystać z niemrawego internetu i wmawiając sobie, że jest fajnie. Towarzyszy nam kilkanaście osób z obsługi, bo gości poza nami nie było żadnych. Po paru godzinach zza chmur nieśmiało wynurza się słońce. Marcin postanawia wykorzystać okazję i na siłę wchodzi do zimnego basenu, ale widok na Górę Kenia nie wystarczył, aby rozgrzać wodę.
Mocno zdenerwowani jakością internetu słyszymy od kelnerki uprzejme ale stanowcze:
- Przykro mi ale zamykamy. Czy moglibyście Państwo przenieść się do drugiej restauracji?
W drugiej restauracji znajduje się bar, w którym postanowiliśmy kontynuować serfowanie. Przygotowywaliśmy plan eksploracji parków narodowych w całej Afryce wschodniej i potrzebowaliśmy w związku z tym mnóstwa danych, dostępnych w wirtualnym świecie. Po trzydziestu minutach pojawiła się grupa kilkunastu Niemek, dla którym właściciel pubu postanowił rozkręcić imprezę. Odpalił muzykę na pełny regulator i kolorowe światła, skutecznie nas wypędzając. Przenieśliśmy się do ostatniej oazy internetowej czyli do restauracji, ale poziom frustracji był tak wysoki, że postanowiliśmy nie zostawiać im już ani grosza więcej i kolację zjeść w naszym Patrolu. Na dodatek zamierzałam poprawić sobie humor kąpielą w wannie. Pomaszerowałam więc do naszego domku, nalałam pełną wannę wody, włączyłam muzykę i rozpoczęłam relaks. Po dwóch minutach przekonałam się, że wanny kenijskie mają inną długość niż polskie bo przy moim wzroście nie byłam w stanie utrzymać się na powierzchni wody co rusz się podtapiając. Taka przyjemność. Nie wiedziałam już czy śmiać się czy płakać. Wyszłam z wanny jeszcze bardziej zdenerwowana.
Ponieważ pojawiały się w naszych głowach przebłyski świadomości „co my najlepszego robimy?!” na zakończenie tego wspaniałego dnia poszłam do auta i „ugotowałam” sobie chińską zupę, a Marcin zjadł kanapkę z polską konserwą, konkretnie z gulaszem angielskim.
Wyjechaliśmy z River Lodge ani wypoczęci, ani zrelaksowani, ani zachęceni do dalszej podróży. Do dziś nie możemy wybaczyć sobie tej naszej chwili słabości. Za 100 dolarów żyliśmy dwa tygodnie w Sudanie, oboje, w to wliczone jest paliwo, jedzenie, wszystko. A tu w dwa dni wydaliśmy drugie tyle i żeby chociaż miejsce było tego warte… Trafiliśmy na złe miejsce z naszą potrzebą relaksu. Zapragnęliśmy chwili luksusu a wypoczęlibyśmy dużo efektywniej bez ciągłej myśli, że marnujemy pieniądze. W podobnej cenie wyszłaby wizyta na wybrzeżu i wzięcie domku na plaży przy Mombasie. A tak, następnego dnia postanowiliśmy: wyjeżdżamy z Kenii najszybciej jak to możliwe, wybrzeże musimy sobie odpuścić. Jak się później okazało z tym szybkim wyjeżdżaniem też nie wyszło nam najlepiej.