Nawinęliśmy już na koła prawie dwadzieścia tysięcy kilometrów a Parki Narodowe były nam bardzo nie po drodze. Już wspominaliśmy parę razy jaki był powód, prosty – ceny. Jednak uznaliśmy, że nie ma już co oszczędzać, bo nie można przejechać Afryki bez odwiedzania zwierzaków w ich „naturalnym” środowisku. To się trochę zdziwiliśmy.
Nawet nie mieliśmy świadomości jak dużo zwierząt już spotkaliśmy. Słonie i mnóstwo gatunków małp w Ugandzie, guźce, zebry i żyrafy w Kenii, gnu w Tanzanii i mnóstwo ptaków, z którymi witamy się już prawie po imieniu. Wszystkich tych dostojników spotkaliśmy na wolności. Słyszeliśmy od wielu podróżników, że na dłuższą metę zwierzakami można się znudzić i nie robią już takiego wrażenia. Nie wierzyliśmy. Jak można się znudzić żyrafą?! Ale wiecie co? Faktycznie setna żyrafa, choćby miała inne cętki to nie to samo co pierwsza… Choć i tak spotkanie się z nią w twarzą w twarz jest doświadczeniem magicznym. Nie wiadomo kto jest bardziej zaciekawiony, czy Ty nią, czy ona Tobą. A jak zaczyna uciekać to masz wrażenie, że biegnie w slow motion. Zanim niezgrabne wielkie ciało ruszy w pęd musi minąć trochę czasu.
Nasze oczekiwania względem parku South Luangwa były jasne: chcemy poznać się z lwami, takimi z wielką grzywą. Lwice powinny właśnie polować, młode bawić się w krzakach a w tle powinien przechadzać się nosorożec. Na koniec uczty przybiegną hieny, a na podwieczorek przylecą sępy. Wszystko to stanie się w odległości dziesięciu, no może dwudziestu metrów od nas. Zamówienie złożone, czekamy na przygotowanie uczty.
Game driving
Nowe określenie w naszym podróżniczym słowniku, a konkretniej w podróżniczym slangu. Nauczyliśmy się już, że to co robimy to overlanding, a teraz dowiedzieliśmy się, że jazda po parku i poszukiwanie zwierząt to game driving. Aby wjechać do parku należy uiścić opłatę za naszą dwójkę (60$) oraz naszego dzieciaka, czyli Patrola (15$). Brama parku otwiera się o 6 rano, stawiamy się o świcie, aby nic nie umknęło naszej uwadze. Bilet uprawnia do poruszania się po parku do godziny 18.30. W cenie nie dostaliśmy nawet mapki parku, pan strażnik pokazał nam palcem na mapie zawieszonej na ścianie gdzie wczoraj widziane były lwy. Ruszyliśmy zatem na ucztę.
Nie taki diabeł straszny
Z pełną świadomością dotarliśmy tu będąc jedną nogą jeszcze w porze deszczowej. Gdzieś musieliśmy w nią uderzyć. Swoje żniwo zebrał niedawno cyklon, który uderzył w wybrzeże Mozambiku, dotkliwie „raniąc” także Zimbabwe i południowe Malawi. W Zambii pora deszczowa nie była taka sroga. Owszem ma sporo minusów podczas przemierzania parków narodowych. Część dróg jest nieprzejezdna. Utwardzone są jedynie te główne, reszta po deszczu staje się jednym wielkim bagniskiem. Poza tym bujna roślinność uderza do nieba, zasłaniając skutecznie zwierzaki. Najbardziej utrudnia ich znalezienie fakt, że nie gromadzą się w tym czasie tłumnie przy wodopojach, do których łatwo trafić. W porze deszczowej wody jest wszędzie pełno. Czemu więc miałyby się narażać na atak wroga, który tylko czyha na nie przy zbiorniku wodnym? Jednak pora deszczowa nasyca park zielenią, jest naprawdę pięknie.
Niestety o tej porze roku jeździć można głównie po południowej części parku. Ze względu na nieprzejezdność dróg musieliśmy odpuścić północ, która obfituje ponoć w przepiękne trasy offroadowe.
Śledztwo
Po pierwszych paru kilometrach natknęliśmy się na rodzinę słoni, które przecięły nam drogę.
Niedługo później pojawiły się zebry i mnóstwo impali. Ponieważ do parku chcieliśmy wjechać jak najwcześniej nie traciliśmy o poranku czasu na śniadanie. Postanowiliśmy, że zjemy je z widokiem na lwy. A że lwów nie było, patrzyliśmy przez okno na pluskające się hipopotamy, przegryzając kanapki z pastą z awokado, którą zajadamy się tu nagminnie.
Po śniadaniu przemierzaliśmy park wzdłuż i wszerz. Trafiliśmy na kolejną rodzinę słoni, które oddawały się błotnym kąpielom. Niesamowite uczucie stać tak blisko nich, a czuć się niewidzialnym.
Chwilę później natknęliśmy się na zebry, które niewzruszone zajadały trawę. Były tak blisko, że mogłam je dotknąć przez okno. Jednak zbytnia poufałość nie jest przez nie mile widziana.
Nie sposób pominąć guźców, które ukrywały się w wysokiej trawie. Zdradzały je sterczące niczym peryskopy ogony.
No i impale. Masa impali. One naprawdę się nam już znudziły. Niczym gołębie na krakowskim rynku.
Mijają kolejne godziny, zapuszczamy się w coraz to bardziej ryzykowne boczne drogi, częstokroć kończącymi się bagniskami, w których nie chcielibyśmy utknąć. W takim przypadku bylibyśmy zdani tylko na siebie. Szukanie pomocy wiązałoby się z pieszą wędrówką na główną drogę i liczeniu na łut szczęścia: że kogoś spotkamy i że nie zjedzą nas na podwieczorek dzikie zwierzęta. W jednej z takich dróg omal nie utknęliśmy na dobre. Bagno zaczęło nas wciągać. W zasadzie po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z takim błotem na naszych AT-kach. Przyzwyczajeni do MT-ków nie spodziewaliśmy się, że błoto może być aż tak ryzykowne. Ciśnienie skoczyło momentalnie ale całe szczęście wykaraskaliśmy się z opresji.
Udaje mi się namówić Marcina na zatrzymanie się na kawę w tym zwierzęcym pędzie. Wybieramy miejsce z widokiem na… żyrafę. Przyglądała się nam niemal w bezruchu, zastanawiając się zapewne co to za dziwne zwierzę przyszło. Z tego bezruchu wybijał ją jedynie uparty ptak, który drapał ją za uchem. Jak przy kawie pojawił się pączek z dżemem, tak przy żyrafie słonie z rodzinką guźców – zwanych przez nas pieszczotliwie małymi guzikami.
Wraz z przerwą na kawę relaks się skończył. Nie ma lwów, nie ma odpoczywania! Przez kolejne godziny w temperaturze czterdziestu stopni buszowaliśmy po buszu, nie spotykając ani jednego samochodu. Temperatura naprawdę była nieznośna, zegar tykał, frustracja rosła. Wszystkie zwierzęta pochowały się w gęstym buszu przez prażącym słońcem. Nie dawało nam spokoju czemu od kilku godzin nie trafiliśmy na żadne auto. Przecież przy wjeździe do parku widzieliśmy przynajmniej trzy. Oni muszą czekać w jakimś sprawdzonym miejscu i oglądać te cholerne lwy!
Zrezygnowani wróciliśmy do głównej bramy parku z nadzieją, że strażnicy mają jakieś świeże nowiny. Niestety nikt nie widział żadnych kotów. I tu wszystko stało się jasne. Grupy safari działają w ten sposób, że jeżdżą od 6 do 10 rano, bo wtedy lwy polują, a inne zwierzęta przechadzają się po parku. Później, kiedy słońce jest zbyt intensywne chowają się w głębi buszu szukając wytchnienia w cieniu. To samo robią grupy zorganizowane: wyjeżdżają z parku i szukają wytchnienia w lodgach, popijając piwo lub pływając w basenie. Wracają dopiero o piętnastej i trafiają na drugą fazę życia zwierząt. My o tej piętnastej mieliśmy za sobą dziewięć godzin szaleńczej jazdy po parku, w temperaturze przyprawiającej o zawrót głowy. Żadnego piwka i basenu. Cóż, trzeba penetrować dalej.
Trafiliśmy do bardzo ładnej części parku. Przez kilkanaście kilometrów jechaliśmy wzdłuż rzeki, spotykając antylopy kudu, żyrafy, hipopotamy i mnóstwo ptaków.
Jeden z kierowców podpowiedział gdzie możemy z dużym prawdopodobieństwem zobaczyć lwy. Niestety miejsce znajdowało się kilkanaście kilometrów dalej a dzień dobiegał końca. Oczywiście postanowiliśmy spróbować. Do wspomnianego miejsca dotarliśmy niemal o zmroku a po lwach ani widu ani słychu. Ostatnich paręnaście kilometrów jechaliśmy już po ciemku, spóźnieni, bo park powinniśmy opóźnić pół godziny temu. Nagle na wysokości mojego otwartego okna przeszywająco głośno zatrąbił słoń. Tak przeszywająco, że przez dłuższą chwilę nie słyszałam na jedno ucho. Takie pożegnanie z South Luangwa.
Bilans: sto czterdzieści kilometrów, trzynaście godzin jazdy z małą przerwą na śniadanie i kawę, w temperaturze czterdziestu stopni i żadnej uczty z lwem, nosorożcem, hienami i sępami. Jeszcze sporo musimy się nauczyć o game driving i chyba trochę wyluzować…