Pytanie to krąży mi po głowie za każdym razem, gdy trafiam do diamentów tego kontynentu nazwanych chociażby Queen Elisabeth National Park, Livingstone, Jezioro Alberta, czy ostatnio Wodospady Wiktorii. Rozumiem, że to pozostałości czasów kolonialnych, ale dlaczego u licha po pozbyciu się jarzma białych dominantów nie wrócono do korzeni? Przecież u nas zwalało się pomniki Lenina czy Stalina.
Europejscy odkrywcy Afryki
Po wielkich odkryciach Krzysztofa Kolumba, Vasco da Gamy czy Ferdynanda Magellana, nastąpiła nowa gorączka odkrywcza, zwana drugą epoką wielkich odkryć geograficznych. Skoro odkrycie lądów mieliśmy już za sobą, nadszedł czas na ich głębszą eksplorację. Ale cele nie były jedynie naukowe. Równie ważne, jeśli nie najważniejsze, były pobudki handlowe. Nie bez znaczenia są również wątki misyjne, czyli ekspansja religijna.
W 1788 roku europejskie oczy zwróciły się na Afrykę. Założono wtedy w Londynie African Association (Brytyjskie Towarzystwo Afrykańskie), towarzystwo skupiające się na badaniach geograficznych, etnograficznych i geologicznych. Miały one w efekcie doprowadzić do rozwoju brytyjskiego biznesu na nowych obszarach geograficznych. To stamtąd płynęły spore środki na wyprawy znanych nam dziś odkrywców. Francja nie chciała być gorsza i założyła Societe de Geographie (Paryskie Towarzystwo Geograficzne), a zaraz za nią Niemcy swoje Afrikanische Gesellschaft. Eksploracja bardzo blisko powiązana była z celami politycznymi i ekspansją polityczną.
Najbardziej znane nazwiska w Afryce to bez wątpienia Livingstone i Stanley.
Dym, który grzmi
Livingstone, szkocki misjonarz protestancki, ma na swoim koncie między innymi odkrycie jeziora Niasa (Malawi)
i środkowego biegu rzeki Zambezi (Zambia). Dzięki wkupieniu się w łaski ludności tubylczej dotarł kajakiem na wyspę, znajdującą się u brzegu wodospadu, nazwaną dziś Livingstone Island. To z niej zobaczył po raz pierwszy wodospad, który nazwał imieniem królowej Wiktorii. Przed przybyciem białego człowieka nazywane były przez miejscowych Mosi-oa-Tunya, czyli „dym, który grzmi”. To jedno z miejsc, które zrobiły na mnie największe wrażenie w Afryce. Hektolitry wody ciężko opadające ponad sto metrów w dół. Rozpościerają się na dystansie ponad dwóch kilometrów, choć od strony Zambii widać jedynie niewielką ich część, szczególnie w porze deszczowej. Znajdują się na dumnej liście siedmiu naturalnych cudów świata. W porze deszczowej w każdej sekundzie spada dziewięć milionów litrów wody.
Skoro już jesteśmy przy wodospadach, czy wiecie, że to po moście nad rzeką Zambezi Pudzian ciągnął pociąg podczas mistrzostw świata strongmanów?
Obecnie Zambia całkiem dobrze radzi sobie z turystyką. Oferuje skoki na bungie, spływy kajakiem, rafting, loty motolotnią, samolotem czy przejazdy sławnym pociągiem Royal Livingstone.
Można też przejść pieszo na drugą stronę mostu, do Zimbabwe, które oferuje ponoć jeszcze piękniejsze widoki. Jednak wejścia na teren Parku Narodowego w Zimbabwe to już kolejne 160 dolarów dla naszej dwójki, bo trzeba już wtedy zakupić wizę. Tym razem odpuściliśmy ale fajnie byłoby tam jeszcze kiedyś wrócić. Może dla odmiany w porze suchej, kiedy widoczność jest dużo lepsza.
Przy wodospadzie od strony Zambii znajduje się spory pomnik, przy którym widnieje tablica. Można na niej przeczytać, że monument został tu postawiony z okazji stupięćdziesięcioletniej rocznicy pierwszego europejskiego odkrycia wodospadów przez doktora Davida Livingstona.
To nie wszystko. Turystyczna stolica Zambii, brama do Wodospadów Wiktorii została nazwana jego nazwiskiem. Powód? Był pierwszym podróżnikiem, który tutaj trafił. Tak wyczytać można w oficjalnym katalogu reklamowym Zambii, który otrzymaliśmy od konsula w ambasadzie.
Nie muszę chyba dodawać, że Zambia, jak wiele krajów Afryki Wschodniej, skończyła jako kolonia brytyjska. Przyczyniły się do tego bez wątpienia wyprawy badawcze, które otworzyły drzwi mocarstwu i pozwoliły zaznaczyć swoją silną pozycję w aktywnej walce o wpływy.
Owszem, nie mogę się nie zgodzić, że tłumy turystów, które codziennie przybywają zobaczyć cud natury, trafiają tu dzięki niemu. Nie zmienia to faktu, że widok niedawno postawionego pomnika Livingstona bardzo kłuje mnie w oczy, a nazwa wodospadów i miasta w uszy. Podobnie zresztą "jego" miasto można znaleźć w Malawi: Livingstonia, piękne miejsce w górach. Czy muszę dodawać, że Malawi również kończyło jako brytyjska kolonia?
W imię króla
Drugim zastanawiającym fenomenem jest Henry Morton Stanley. Kontrowersyjny Szkot panoszył się głównie po Afryce Środkowej. Jako młody eksplorator i dziennikarz odkrył Jezioro Edwarda i badał źródła Nilu. To on nazwał w jednej ze swoich książek Afrykę „dark continent”. Wyruszył też na słynną wyprawę, której celem było odnalezienie i uratowanie zaginionego Livingstona. Po życiowym rozdziale odkryć zaczęła się polityka, choć wciąż pod przykrywką odkryć. Stał się agentem belgijskiego władcy, Leopolda II, który miał pomóc w zagarnięciu „Wolnego Państwa Kongo”, jako prywatnej własności króla, za pomocą bardzo nieczystych zagrywek. Kiedy Anglia zrezygnowała z finansowania jego kolejnej ekspedycji przeprosił się z propozycją króla Belgii i wyruszył do Kongo. Wcześniej przemierzał Afrykę w celach odkrywczych, teraz był urzędnikiem i dyplomatą na zlecenie. Dzięki niemu, a raczej przez niego, Leopold II mógł legalnie przejąć kontrolę nad Kongiem. W jaki sposób? Stanley zakładał na terenie kraju placówki, w których następnie rozlokowani byli urzędnicy. Następnie z wodzami zawierano umowy, w ramach których nieświadomie zrzekali się praw do ziemi, w zamian dostając skrzynkę ginu czy tkaniny. Wszystko pod przykrywką przyjaźni międzynarodowej. Umowy sporządzone były po francusku lub angielsku, czyli w językach, których wodzowie nie rozumieli. I tak Stanley, sławny brytyjski odkrywca wykupywał dla Belgii Afrykę. Nie muszę chyba dodawać, że Demokratyczna Republika Kongo, skończyła jako kolonia belgijska.
Do dziś jego nazwisko widnieje na mapach. Wspomnijmy Stanley Falls, ogromne wodospady w Demokratycznej Republice Kongo, niedaleko Kisangani, czy Górę Stanleya, najwyższy szczyt w masywie Ruwenzori, na granicy Ugandy i Demokratycznej Republiki Konga, trzeci co do wielkości wierzchołek Afryki.
Gdzie jest zatem afrykańska duma? Dlaczego tak wiele lat po zakończeniu niechlubnej ery kolonialnej nie obserwuje się powrotu do swoich korzeni? Dlaczego afrykańskie kraje nie odważą się nazwać swoich geograficznych skarbów po swojemu? Czy robią to ze względu na europejskie wpływy? Obawiają się utraty zagranicznych wodospadów pieniędzy, które spływają każdego roku? Czy wszystko kręci się wokół pieniądza? Czy to nie jest przejaw tożsamości postkolonialnej?