Zatrzymałem wóz, otworzyłem świeżo zakupioną butelkę taniej brandy, bo widok z tego miejsca jest obłędny. Doskonałe światło chylącego się słońca z jednej strony rysuje kontury potężnych gór, by z drugiej wspaniale doświetlić dziesiątki dolin i kanionów wydrążonych przez rzekę Oranje oraz drobne strumienie zasilające jej bieg. Trawy kołysane wiatrem muskają porozrzucane dookoła kamienie dopełniając majestatu tego miejsca...
Ale od początku
Do Lesotho wjechaliśmy przełęczą Sani. Początkowo droga wiła się krętymi dolinami, lecz gdy zobaczyłem z nich nasz cel poczułem, że może to być nie lada wyzwanie. Startujemy z wysokości niespełna 1 500 m n.p.m. a wspiąć musimy się na blisko 3 tysiące m n.p.m. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że już widzimy nasz cel. Jest on więc na tyle blisko, że od razu poczułem w gaciach przygodę.
Wijemy się doliną skutecznie unikając zderzenia z pojazdami budującymi tu drogę, wciąż jeszcze będąc po stronie Południowej Afryki. Mają tu chłopaki niezły orzech do zgryzienia, by przebudowana tu droga była kiedyś przejezdna w bezpieczny sposób. Po połowie odcinka, na którym pracują maszyny praktycznie nie wznieśliśmy się w ogóle, co oznacza, że nadal całość wyzwania przed nami. Minęliśmy znak „tylko dla 4x4” i zaczęliśmy się wreszcie wznosić. Skończyła się zabawa i zaczęły się luźne kamienie odskakujące spod kół. Kamienie czasem na tyle duże, że na agrafkach samochód się uślizgiwał. Każdy zakręt – a tych trudniejszych było kilkanaście – trzeba było odpowiednio szybko zaplanować, by pokonać bez wytracenia prędkości. Gdy auto zdechnie trzeba będzie wdrażać kolejny nowy plan.
A na szczycie co?
Piękny asfalt!
Jesteśmy w Lesotho! Łatwo nie było ale jesteśmy. To właśnie te tereny praktycznie w większości zamieszkiwane były przez Buszmenów. Ich tradycyjnie przepędziły inne ludy. Początkowo Bantu a później Soto. Tak właśnie powstało Basuto, które dziś znane jest pod nazwą Lesotho. Niby królestwo ale funkcjonuje tu dwuizbowy parlament, dlatego faktyczną władzę ma premier a Król jest jedynie postacią reprezentującą kraj jak typowy prezydent.
Taki asfalt, jak właśnie tu, znajduje się na większości odcinków drogowych w kraju. Dlatego też wcześniej odnotowałem sobie, które to są drogi, by ich unikać. Asfalt sporo ujmuje w percepcji przygody. Fenomenem jest fakt, że drogi, mimo że asfaltowe prowadzone są na tak wielkich wzniesieniach, że niejednokrotnie brakuje drugiego biegu a jak się zatrzymasz to bez reduktora nie ruszysz. Perspektywa na tych wysokościach i przepaściach zmienia się tak nienaturalnie, że przez mój lęk wysokości miałem problemy z błędnikiem i równowagą mimo, że wygodnie siedziałem w samochodzie. Coś niebywałego!
No ale jedźmy!
Mijamy pierwszą kopalnię diamentów. Tak! Tu też jest ich masa, kraj nie radzi sobie ze szczelnością w trakcie ich pozyskiwania i szmuglowane są za granicę nawet przez członków rządu. Z uwagi na ubogość mieszkańców kraju, wydawać by się mogło, że wykopują je ręcznie i że przepisy bezpieczeństwa są przynajmniej umiarkowane. Nic bardziej mylnego. Tu też nie udało mi się dostać do środka. Za to przyjemny ochroniarz pokazał mi na fotografiach satelitarnych jak ona ładnie wygląda z góry a po przepustkę odprawił do stolicy.
Kolejne kilometry asfaltu obnażały co krok jałowość terenu. Do koła góry, doliny, przełęcze, rzeki ale za grosz zieleni. Krajobraz jest po prostu smutny. Aż dziw bierze, że ci ludzie potrafią tu jakoś żyć. No bo z czego? Raz na jakiś czas spotyka się poletko kukurydzy zasianej na tarasowych zboczach wśród kamieni. Jest biednie i to dostrzec można gołym okiem. Zbocza kamienistych gór obrośniętych chwastami obsiane są pojedynczymi domkami o ścianach zbudowanych na bazie okręgu jak mongolskie jurty. Budulec jedynie inny bo wzniesione są z surowego kamienia często bez zaprawy. Te bardziej przemyślane mają zaprawę z glinki a zamożniejsze z betonu. Wszystkie jak jeden mąż kryte równiutką strzechą. W asyście tego pięknego i surowego krajobrazu prezentują się jak domki Hobbitów z władcy pierścieni. Z egoistycznego, turystycznego punktu widzenia, przykrym jest to, że w pewnym momencie doszło do zderzenia tradycji z nowoczesnością, czego efektem są wciąż okrągłe domki lecz zbudowane z lekkich pustaków.
No ale jedźmy!
Wieje straszną nudą. Krajobraz tak powtarzalny, że nawet fakt, iż jesteśmy w górach niewiele pomaga. Ciągle ten asfalt i ciągle te jałowe przestrzenie. Niby góry, a jednak pokaźnych szczytów brak. Skręcamy zatem w bok bo skręty w bok są fajne.
No i faktycznie zaczęło się. Początkowo droga wiodąca uporczywym szutrem zmieniła się w drogę pełną stromych podjazdów i większych kamieni. Łagodne zbocza ustąpiły miejsca poobrywanym zboczom opadającym do rzek. Rozmyte drogi, kaniony rzek i wyzwania. Może jeszcze nie aż tak wielkie ale na tyle, by nuda odeszła w dal a droga postanowiła mieć wymagania od kierowcy.
Ślad naszej wędrówki błądzi korytarzem wyrytym uprzednio w naszej pamięci i okazuje się strzałem w dziesiątkę. Czasem uporczywe tarki szutrowych dróg dają w kość ale w efekcie docieramy do wspaniałych miejsc. W Lesotho spędzamy zaledwie kilka dni jednak kraj jest na tyle mały, że łatwo go przejechać nawet w jeden. My postanowiliśmy dać sobie na luz i posiedzieć tu blisko tydzień. Z krętymi drogami nie wygrasz. Wyssały nas do cna. Znów brak czasu na południową kawusię. Znów brak czasu na powolne wstawanie bo mimo niewielkich dystansów konfiguracja terenu jest tak złożona, że dziennie ciężko jest pokonać sto kilometrów. Fajne jest to, że z łatwością przychodzi znalezienie ładnych i ustronnych miejsc na nocleg. Jedno w dolinie rzeki, kolejne również. A co ciekawe to wciąż tej samej. Rzeka Oranje bowiem przecina cały krajobraz południowo-wschodniej części kraju.
Nie zawsze jest pięknie ale…
Początkiem każdego dnia towarzyszy nam niezmienna zasada. Przykra zasada. Jest nią jałowość i nuda. Dziś doszła do tego fatalnej jakości droga. W kwestii dróg nie ma tu żadnych nowości. Drogi najwyższej klasy to asfalty. Drogi średniej klasy to przygotowane pod asfalt ale tak źle utrzymywane, że są jednymi z tych pojawiających się w najstraszniejszych koszmarach podróżnika. Najlepsze drogi to drogi najniższych klas. Są najgorzej a w zasadzie w ogóle nie utrzymywane chyba od czasu ich powstania. Niosą ze sobą masę wyzwań i masę widokowych miejsc. Tych miejsc, które są najmniej skażone dotykiem cywilizacji. Zwalniają Twój bieg ale nie przez rutynową ich eksploatację przez masę pojazdów ale przez przyrodę. Przez erozję wód, przez spękania mrozu. Droga często niknie w krajobrazie przestrzeni i wyzwaniem jest wypatrzenie jej wśród pozornie przypadkowemu ułożeniu kamieni. Więc…
Poziom mojego zawodu dobraną trasą był bliski zenitu, wtem zjechaliśmy z niewielkiej przełęczy i oczom mym ukazał się nowy krajobraz. Zawsze czekam na nowy ale do tej pory nic nie wnosił. Tym razem była rewolucja. Kanion jaki pozostawiła za sobą rzeka Sehonghong, zaraz później oczywiście wpadając do rzeki Senqu jest na tyle zjawiskowy, że poświęciliśmy mu więcej czasu niż byśmy mogli. Wzbiliśmy tam na wyżyny nie tyle nasze emocje i doznania, co zasililiśmy nasze żołądki przyrządzonymi przez Dominikę wyśmienitymi racuchami z mango oraz dżemem figowym. Wymyliśmy też brud, kurz i kamienie, gromadzące się od jakiegoś czasu w naszych włosach. Ruszyliśmy więc z tego miejsca oczyszczeni i zasileni w pragnienia nowych doświadczeń.
Przyszły szybko
Od tego miejsca droga przestała być powszechnie uczęszczanym traktem. Ponadto skręciliśmy z niej w boczną i ledwo widoczną. Uprzednio nawet ją minęliśmy więc musieliśmy do niej wrócić. Słabo widoczną polną drogą zaczęliśmy kolejną przygodę. Opuszczamy więc asystę rzeki Oranje na poczet rzeki Matabeng zmieniając swój kierunek na ulubiony wschód. Płaską doliną przemierzamy powolnie pierwsze kilometry. Pozornie wygląda na to, że najbliższą przełęcz osiągniemy bez większych problemów. Słońce wciąż towarzyszy nam spoglądając z góry. Kolejne kilometry zaczynają przysparzać coraz więcej problemów. Napotykamy co rusz jakieś przeszkody. A to głazy leżące na drodze, które trzeba umiejętnie ominąć, a to całkowicie rozmytą rzekę przez rwący niegdyś strumień w dobie roztopów. Pozornie płasko, jednak wciąż w górę.
Przełęcz Matebeng
Chyba widzimy przełęcz. W mojej analizie nie do końca wygląda na to, że faktycznie wiedzie tam droga, ale dokładniej przypatrzyłem się zboczom gór i dostrzegłem wstążkę naszej przyszłej trasy. Nie wygląda to dobrze. Na myśl od raz przyszły mi wspomnienia nieudolnego pieszego zdobywania przełęczy pod Prutasem w Czarnogórze. Słońce coraz niżej. Biję się więc z myślami, czy aby nie zostać na noc przed przełęczą. Będzie cieplej. Będzie bezpieczniej. Ale… nocą może przyjść deszcz. Póki co pogoda wygląda stabilnie więc może jednak jechać? Kto wie co przyniesie poranek… Tu zabawa się kończy. Myślę ale jadę dalej. Po drodze trzykrotnie pokonywałem boczne strumienie. Nie była to zabawa. Na jednym z nich prawie wywróciłem auto. Chyba przydała się - jaka by nie była ale jednak - praktyka poruszania się w cięższym terenie. Ten właśnie punkt to punkt, który wydrąża w Twojej głowie świadomość, że nie chcesz już tędy wracać. Że stawiasz wszystko na jedną kartę. Przełęcz musi zostać zdobyta. Kolejne metry nie nastrajają pozytywnie. Skończyła się gładka droga dla samochodzików i ciężarówek. Teraz zaczynają się wyzwania, strategia i umiejętności. O przecięcie koła też nie jest trudno, choć głazy na drodze wyglądają raczej na gładkie. Skończyły się uciążliwe brody bocznych strumieni. Woda znalazła swój nowy korytarz. Najgorszy korytarz. Naszą drogę. Efektem tego stała się na tyle rozmyta ścieżka, że pokonanie każdego metra to nowa strategia. Po analizie mapy wiedziałem jedno. Koniec brodów oznacza koniec większych problemów. Teraz pozostaje zmierzyć się z głazami. Im wyżej, tym lepiej bo wyżej jest mniej wody i trakt będzie mniej rozmyty. Wtem przychodzi nowy problem. Mimo naszych najbardziej pesymistycznych kalkulacji, właśnie tu zapaliła się kontrolka rezerwy. Od jakiegoś czasu borykaliśmy się ze wskaźnikiem poziomu paliwa, który od dawna wskazywał błędne wartości. Jedynie kontrolka rezerwy potrafiła wskazać faktyczny stan. I właśnie w tym miejscu, jedynie w tym, nie chciałbym by się zapaliła. Bo pomijając, że nie chcę tą trasą wracać to do najbliższej stacji dystans jest większy niż pozwoliłby mi na jego pokonanie paliwo w baku. A do przodu? Ciężko wyczuć. Jedne źródła podają, że rezerwowy kanister powinien wystarczyć, by dojechać do najbliższej stacji. Inne, że absolutnie nie.
Rzeczywistość potwierdziła moje założenia więc kolejne kilometry, mimo że bardziej kręte, były coraz prostsze. W takim właśnie momencie odetchnięcia przyszedł wspaniały zachód słońca. To fantastyczny zbieg okoliczności bo tylko w momencie puszczenia nerwów da się w pełni cieszyć takim zjawiskiem. Słońce ostatni raz rozświetliło pokonaną przez nas dolinę i dotarliśmy na szczyt przełęczy.
Początkowo chcieliśmy spędzić tu noc, jednak na szczęście rozsądek wziął górę i zjechaliśmy niżej. Przypadkowo spadające kamienie bądź po prostu burza bo w górach o zmianę pogody nie trudno, potrafiłyby właśnie tu zakończyć naszą przygodę. W dolinie też nie było kolorowo. Silny wiatr bujał naszym samochodem aż do rana. Nie trudno sobie wyobrazić, co działo się na przełęczy.
Rankiem dolina rozświetliła się blaskiem promieni słońca. Wszystko znów wyglądało zjawiskowo. Wczorajsze ponure krajobrazy przeistoczyły się w baśniowe pejzaże. Euforia skończyła się wraz z pokonaniem pierwszych dziesięciu kilometrów. Auto stanęło. Rezerwa na tak zróżnicowanych wzniesieniach nie okazała się wystarczająca na pokonanie typowych dla niej siedemdziesięciu kilometrów. Przelaliśmy więc naszą resztkę paliwa z kanistra w nadziei, że zatankujemy w prognozowanym miejscu.
Pesymizm ustąpił. Jego miejsce ponownie zajęła euforia tankowana otaczającymi nas wspaniałymi przestrzeniami. Góry, doliny, wąwozy, przepaście. Wszystko tak pięknie ukształtowane przez naturę, że da się łatwym sposobem wyłączyć od rzeczy tak prozaicznych, jakim jest paliwo. Mało tego. Byliśmy tak żądni wrażeń, że odpuściliśmy pewną i bezpieczną drogę na rzecz kolejnej przełęczy, która stanowiła skrót do miejscowości, którą upatrzyliśmy sobie jako cel. Cel gdzie uzupełnimy nasz zbiornik. Nie tak trudne podjazdy jak pod Matebeng ale równie rozmyte pozbawione trakcji doprowadziły nas do szczytu. Stamtąd całkiem gładki zjazd pomógł nam oszczędzić dwadzieścia kilometrów a tym samym pewnie masę kolejnych kłopotów.
Paliwo było. Był też przepysznie przyrządzony kurczak z frytkami i pap (lokalna kasza kukurydziana używana w zastępstwie naszych ziemniaków). Wszystko to zasiliło nasz zespół, by sprostać dalszej trasie. Od tego momentu wszystko stało się prostsze. Nawet droga przywdziała już asfalt, ale ten odcinek mimo czarnej nawierzchni nie był już nudny. Otoczenie się ożywiło, wszędzie uprawy kukurydzy, pszenicy i sorgo. W przydomowych ogródkach widać nawet sałaty, buraczki i marchew. Lecz w okresie naszego pobytu największym uznaniem cieszył się głóg. Zbieracze głogu wypełzli na drogi i zrywali go w ilościach hurtowych by następnie w obrandowanych workach oddać je do skupu. Z głogu wytwarzają krem, dżemy ale również karmią nim zwierzęta domowe. Tak więc krajobraz odmienił się diametralnie. Był nafaszerowany taką ilością zróżnicowanego otoczenia, że postanowiłem się zatrzymać.
I właśnie trafiliśmy Tu.
Wprawdzie już zaczęliśmy zjeżdżać z gór w upatrzone miejsce noclegowe jednak poddałem się impulsowi i skręciłem na pobocze. Mijające cię dziennie samochody możesz policzyć na palcach jednej ręki więc pozostanie na poboczu nawet asfaltowej drogi nie jest głupim pomysłem. Jeśli jest pięknie to warto. Wciąż bowiem jest dziko i możesz oddać się obcowaniu z przyrodą nie skażoną dotykiem ludzkości. Mówi się, że to Pamir jest dachem świata ale błądząc tam kiedyś po jego przełęczach uczucia stanięcia na nim nie było tak namacalne jak właśnie tu w Lesotho. Właśnie dziś. Właśnie teraz. Dopiero teraz czuję się jak na dachu świata. Tam, gdzie kończą się wysokie góry Lesotho niejednokrotnie przekraczające na naszej trasie 3 tysiące metrów. To właśnie tu, mogę spojrzeć w dół. Dostrzec kaniony i życie toczące się w dolinach. Tu poczułem się jak na dachu świata. Na krawędzi.