Czekaliśmy na ten kraj już od dawna. Właśnie tu miało ukazać się nam piękno przyrody całej południowej Afryki. Pokładaliśmy w nim wiele nadziei. Będą zwierzęta, mnóstwo parków narodowych, przepięknych górskich przełęczy, wodospady oraz co tylko można sobie wymarzyć!
Wielkie nadzieje z tym krajem wiązałem szczególnie ja. Ja, bo mam jakieś przebłyski z dzieciństwa, jak to kuzyn mojej mamy wraz ze swą żoną, dawno, dawno temu przylecieli tu na wycieczkę. Chyba była to nawet ich podróż poślubna. Same bilety lotnicze były droższe od podróży za wielką wodę do Ameryki! Droższych wycieczek wtedy nie było. Czy może zatem być wspanialsze miejsce na świecie niż Republika Południowej Afryki?
Okazuje się, że może. Ale spróbuję doszukać się jakichś atutów, bo mimo wszystko kraj ma ich sporo. Może przez te wielkie pokłady nadziei przyszedł lekki zawód. Może przez subiektywną percepcję atrakcji…
Po opuszczeniu słabo zaludnionej Botswany, jawiącej się pustkowiami i wielką swobodą podróżowania, przyszedł czas na kraj pełen ogrodzeń i zasad. Ten argument nie ograniczył nas specjalnie, gdyż z uwagi na krótką wizę oraz zagrożenia panujące w tym kraju, trzymaliśmy się głównie asfaltów. W innym przypadku byłoby to uciążliwe. I tak podczas jazdy, mimo że nie było potrzeby skrętu w bok, świadomość, że nie wolno przyczyniała się do pogarszania nastroju sprowadzając nas do poziomu biernego widza. Cóż, zobaczmy zatem RPA okiem turysty z autobusu.
Bush Weld (północno-wschodnia część kraju)
Przy samej Pretorii będącej stolicą kraju mogliśmy odwiedzić ogromny meczet. Okazuje się, że i w tym kraju jest dziś miejsce na religie alternatywne. Prócz meczetu na dokładkę przyszła buddyjska świątynia równie pokaźnych rozmiarów.
W sąsiednim Johannesburgu z kolei warto odwiedzić Muzeum Apartheid’u, o którym pisała więcej Dominika.
Jedźmy na wschód. Tam po przekroczeniu wysokich gór w asyście gradobicia i mgły ograniczającej widoczność do zaledwie kilku kroków wjechaliśmy do rezerwatu kanionu rzeki Blyde rozciągającego się na sporym obszarze. Tam diametralnie zmienił się klimat. Z pustkowi sawannowych przeobraził się w obfite zielone krajobrazy. Liczne górki i pagórki obrośnięte lasami dzieliły drobne rzeki i strumienie. Na większości z nich znaleźć można piękne wodospady od wąskich wysokich stróżek wody począwszy, na szerokich rozlewiskach skończywszy. Eksplorację zaczęliśmy od wodospadu Lone Creek i sąsiadującej z nim jaskini, później Mac-Mac. Przerwę w wodospadach stanowił spacer przez niewielki lasek trafnie porównywany z deszczowym, gdzie przez Okno Boga rozpościera się widok na rozległą dolinę. Szlak obfituje w punkty widokowe a sama ścieżka snuje się pomiędzy obrośniętymi mchem drzewami, aloesami, paprociami i inną ciekawą roślinnością zupełnie mi obcą. Wróćmy jeszcze do wodospadów. Najobfitszym okazał się być Lisbon, ale Berlin też były ładne.
Podążając wolnym tempem trafiamy do Bourke’s Luck Potholes. To niby też wodospady ale nie one są kluczowym elementem tego miejsca. Kłębiąca się pod sporym ciśnieniem woda w porach deszczowych wyrzeźbiła w podłożu zjawiskowe dziury. Wszystkie atrakcje towarzyszące kanionowi rzeki Blyde pochłonęły nas tak bardzo, że nad najokazalszą część samego kanionu trafiliśmy tuż przed zmrokiem. By nie przegapić ładnego odcinka trasy zdecydowaliśmy, że zostaniemy tu na noc jednak żywcem nie było gdzie. Już nawet zmanipulowaliśmy strażnika w parku byśmy mogli zostać przy urwisku, jednak fakt, że nie mógłby on wrócić na noc do domu, by nas pilnować był dla nas nie do przyjęcia. Spróbowaliśmy jeszcze na stacji benzynowej ale znajdowała się na terenie drogiego hotelu więc i ten plan spalił na panewce. Na głównej drodze nie zostaniemy. Wokół ogrodzenia. Ruszyliśmy więc dalej…
Po kilku dniach dotarliśmy do Parku Krugera. Jest to najbardziej znany i lubiany park ze zwierzakami. Właśnie głównie na jego przykładzie, Dominika opisała [TUTAJ] jak on ma mało wspólnego z parkami, jakie odwiedzaliśmy do tej pory. Zwierzęta były tam jedynie tłem dla innych rozrywek. Na tyle nas więc zraził, że odpuściliśmy wszystkie inne, które zapewne wyglądały podobnie.
Część centralna
Ah! Był jeszcze jeden. Nawet nie wiedzieliśmy, że to będzie park. Ale tu władza ma chyba w zwyczaju do każdej atrakcji dorzucać trochę zwierząt. Przyjechaliśmy bowiem do Doliny Spustoszenia. Cóż za nazwa! Brzmi tak intrygująco, że wywalasz 60 zł za wjazd. Dla uatrakcyjnienia, teren został ogrodzony i wpuszczono na niego trochę antylop i zebr. Faktycznie były ale jakoś przestały na nas już robić wrażenie. Przemierzyliśmy zatem wedle otrzymanej mapki siedmiogodzinne trasy offroadowe w zaledwie półtorej godziny. Kolejnym punktem programu były wykopane muldy „uatrakcyjniające” zabawę dzieciom miasta. By były wyzwania i by silniki pokonując je, ryczały jeszcze głośniej. Zwierzęta przecież to kochają. No i gwóźdź programu, czyli kamienne filary. Tak. Wyglądały okazale. A dolina? No dolina z nazwy? Hmm… Fakt, dokoła wzgórza była dolina. Nią przyjechaliśmy i nią odjeżdżamy. A wzgórz wokół wiele… Cóż. Atrakcja wątpliwa, ale ta nazwa!
Zielono mi!
Z bardzo ładnych tras warto wymienić odcinek między odwiedzonym w międzyczasie eSwatini a Lesotho. Górzysty i urodzajny. Oko człowieka wreszcie nasyca spragnioną duszę soczystą zielenią. Podobnie było w Górach Smoczych, którym kilka zdań poświęciłem [TUTAJ], i równie zielono było w Parku Garden Route. Ten ostatni bardzo przypadł nam do gustu z uwagi na wspaniałą dolinę, którą rankiem spowiły mgły a przez sąsiednie zbocza przeciskały się do nas masy chmur. Wyglądało to niebywale. Szutrowa trasa wiodąca trawersem wisiała jakby w powietrzu. Trzymały ją jedynie solidne wzmocnienia kamienne wykonane zapewne wiele dekad temu.
Góry Przylądkowe
Południe kraju to obszar bardzo górzysty. Rozciągają się one od Port Elizabeth aż po sam Kapsztad. Penetracje wzniesień zaczęliśmy w Górach Czarnych. Tam odnaleźć można jaskinię Cango. Zespół korytarzy powstałych w skałach wapiennych liczy długość ponad 4 kilometrów. Do zwiedzania prócz tradycyjnego oglądania są też trasy dla bardziej zaawansowanych i doświadczonych grotołazów. Tereny zarówno po południowej, jak i po północnej stronie pasma, znane są ze strusich ferm. Po obu stronach drogi ciągnęły się kilometrami a w nich biegały setki wyrośniętych okazów. Ich początek sięga już lat 1860-tych, kiedy to nastąpił wielki bum związany z modnymi strusimi piórami. Wielu farmerów przybrało tą ścieżkę licząc na szybki zysk i w istocie faktycznie dorobili się wielkich fortun. Prócz piór sprzedawano również strusie jaja i mięso ale to pióra stanowiły trzon tego przemysłu. W 1913 roku nadprodukcja „surowca”, która odbywała się bez żadnej kontroli rozpoczęła falę kryzysu. Kolejnym etapem fali było obniżenie cen w konsekwencji czego przestały być unikatowe. Zmieniła się też i moda a na koniec rozpoczęła się I wojna światowa. Mogło być gorzej? Mięso mimo wszystko wciąż jest bardzo smaczne a przy tym zdrowe. Próbowaliśmy je zarówno w restauracji, jak i przyrządzaliśmy samodzielnie. Na jaja niestety nie było sezonu. Większa szansa we wrześniu. Dziś w Strusim Imperium zakupić można mięso, pięknie malowane wydmuszki, pojedyncze piórka, jak i zgrabnie skomponowane z nich miotełki. Przemysł pochodny nadal więc istnieje. Obecnie w kilku prowincjach wprowadzone jest embargo na eksport strusiego mięsa z uwagi na ptasią grypę. Afrykańscy producenci jednak dobrze sobie z tym radzą zalewając rynek europejski, tworząc wciąż istotną konkurencję dla rynku Polskiego. Tak. W naszym rodzimym kraju ta gałąź jest równie wysoko rozwinięta!
Na północnej stronie gór prócz ferm strusi są też liczne winnice. Między innymi właśnie tu dojrzewają najwspanialsze szczepy winogron, z których powstają znane na całym świecie wyśmienite wina.
Te dwa obszary łączy pięknie położona górska droga, która wiedzie przełęczą Swartberg, położoną na wysokości 1585 m n.p.m. Podjazd od południowej strony stanowią otwarte zielone przestrzenie. Od północnej zaś kamieniste skalne urwiska zakończone u podstawy zjawiskowym wąwozem, który o zachodzie słońca jawił nam się odcieniami złota i czerwieni. Droga na szczęście nie posiada jeszcze nawierzchni asfaltowej w przeciwieństwie do kolejnej trasy prowadzącej nas przez Góry Czarne. Ta druga, doliną rzeki, zdecydowanie prostsza do pokonania została już wyasfaltowana. Mimo to, poprowadzona równie pięknym kanionem, którego otoczenie stanowią wyjątkowo fikuśne wypiętrzenia skalne. Pośrodku odcinka znajduje się wodospad Meiringspoort, do którego prowadzi drobna ścieżka.
Sąsiednie pasmo górskie w rezerwacie Towerkop ma równie urzekający i można powiedzieć, że wręcz bliźniaczy kanion. Warto poprzeciskać się nimi wszystkimi. O każdej porze dnia widoczna jest zupełnie inna gra światła i cieni.
Interesującym pasmem i w zasadzie kolejnym rezerwatem są Góry Cederberg. Wjechaliśmy do nich pięknym kanionem prowadzonym wzdłuż rzeki, by w efekcie końcem dnia, ni z tego ni z owego znaleźć małą pustynię. Masa piasku, która dała nam szczyptę zabawy jaką zafundowała kiedyś Sahara. To jednak jedynie drobny epizod, ale miłe wspomnienia wróciły. Spędziwszy więc nocleg na wydmie, popijając Południowo-Afrykańskie winko, oglądaliśmy rozgwieżdżone niebo. Rankiem kontynuowaliśmy włóczęgę górami Cederberg. Stanowią one dobrą bazę wypadową na piesze wędrówki. Dla mnie pustynne krajobrazy, gdzie jedynie kamień na kamieniu, bez grama zieleni nie stanowi szczególnej atrakcji. Poprzestaliśmy więc na trekkingu do jaskiń i naskalnych malunkach jakie pozostawili po sobie Buszmeni.
A wracając do win…
Z Pretorii, w której niespodziewanie spędziliśmy święta wraz z Robertem, Krystianem oraz jego rodziną, wywieźliśmy pyszne winko. Krystian nie określił wprawdzie czy ów prezent mamy spożytkować w trasie, czy przywieźć do domu więc uruchomiliśmy go jeszcze w Górach Czarnych. Na szczęście w odpowiedniej porze przekonaliśmy się o jego wyrafinowanym smaku, gdyż jak się okazało, winnica, na której dojrzewało, należy do jego kuzyna i znajduje się dokładnie na naszej trasie. Naturalnym więc było, że zaglądnęliśmy i tutaj robiąc zapas nie tyle alkoholowy co i w postaci wybornych domowych dżemów. Idealna alternatywa dla marketowych imitacji. No dobra… ale czy to winko zdoła zrobić w zamknięciu więcej kilometrów od swojego poprzednika?