Temu tematowi zdecydowanie należy się osobny wpis. Sztuka zarabiania po marokańsku oparta jest niestety często na oszustwie, manipulacji i naciąganiu rzeczywistości. Szkoda, bo mocno rzutuje to na odbiór kraju jako całości.
W większości gotujemy sami. Zaopatrujemy się w świeże warzywa, różnego rodzaju grochy oraz inne łatwe do przechowywania przetwory i pichcimy w naszej mobilnej kuchni. Tak jest zdecydowanie taniej a oszczędności to ważny element w tak długiej podróży. Oczywiście w każdym kraju próbowaliśmy też lokalnej kuchni ale w knajpach bywaliśmy raczej sporadycznie, bardziej interesowało nas uliczne jedzenie. Żadna z kuchni calutkiej Zachodniej Afryki nas specjalnie nie zachwyciła ale wobec Maroka mieliśmy duże oczekiwania. Postanowiliśmy, że w tym kraju stołować będziemy się głównie w różnej maści knajpkach i zajadać się tymi pysznościami. Tu też chcieliśmy zrobić zakupy pamiątkowe i przyprawowe. Wzięliśmy tym samym świadomy udział w wyrachowanej grze, gdzie nigdy nie wiadomo kto będzie łowcą a kto ofiarą. Bo w Maroku rzadko kiedy uświadczysz menu i ceny na sklepowych półkach. Tu płacisz tyle, na ile wyglądasz i tyle, na ile umiesz się wytargować. Na podstawie wielu różnych sytuacji, które się nam przytrafiły spróbuję opisać techniki sprzedaży, które zidentyfikowałam. Zacznijmy od technik kulinarnych, choć płynnie mogą być stosowane również w innych sytuacjach.
Technika „nie zrozumieliśmy się”
Stosowana wobec obcokrajowców, nie znających języka, lub znających w stopniu jedynie podstawowym. Często wykorzystywana w restauracjach przygranicznych, w których istnieje duże prawdopodobieństwo, że przybyły turysta nie zna jeszcze cen i można to wykorzystać.
Przykład: Ledwo po przekroczeniu granicy Mauretanii z Saharą Zachodnią (LINK) (wrzuciłam ją do marokańskiego worka ponieważ niestety większość biznesów, także knajpowych prowadzona jest przez Marokańczyków) dojechaliśmy do pierwszej miejscowości, żeby zatankować paliwo. Poznaliśmy tam motocyklistów jadących na południe Afryki. Postanowiliśmy usiąść w knajpce przy stacji i pogadać. Rozmowa się przeciągała a głód zaczął o sobie dawać znać. Zapytaliśmy więc o cenę tadżina. 40 dirhamów, czyli około 16 złotych.
- A najemy się tym oboje?
- Tak, to porcja dla dwóch osób.
Z tą porcją dla dwóch osób trochę przesadzili. W tadżinie było parę kości obrośniętych mięsem i kilka kawałków cebuli. Z nowopoznanymi kolegami znajomość się zacieśniała i postanowiliśmy zostać na noc na stacji. Na koniec dnia uregulowaliśmy rachunek, który wynosił 80 dirhamów, a nie 40.
- Jak to? Przecież mówił pan, że 40 dirhamów, i że najemy się we dwójkę.
- Owszem, ale źle mnie pan zrozumiał, 40 dirhamów od osoby.
To pierwsze nasze obcowanie z tadżinem, nie znamy tutejszych zwyczajów i cen. Płacimy.
Technika „na bezczela”
Polega na bezpardonowym zakłamywaniu rzeczywistości i oszukiwaniu prosto w twarz, licząc na to, że ofiara się nie zorientuje.
Przykład: Pierwsze dni naszego pobytu w Maroko, jest już mocno po południu, kiszki zaczynają grać marsza, a zapasów na samodzielne gotowanie brak. Jedziemy przez tereny dość słabo zaludnione, mijamy małe wioski, w których nie znaleźliśmy nawet sklepiku, nie mówiąc o knajpie z jedzeniem. I nagle, zza zakrętu wynurza się napis „restaurant”, zajeżdżamy! Malutki rodzinny interes. Prowadzą nie tyle knajpkę, co także mały sklepik ze starociami oraz znalezionymi w górach kamieniami. Super miejsce. W progu powitała mnie mama, ściskając mocno i serdecznie się uśmiechając. Syn zaproponował herbatę. Nie mogliśmy lepiej trafić, pomyślałam. Zapytałam czy możemy coś zjeść, skinął głową. Ustaliłam cenę szaszłyka – 4 złote.
- A z sałatką?
- 8 złotych. Mogę też zrobić frytki.
Super, zamówiłam dwie porcje. W oczekiwaniu na obiad przyszła nam ochota na marokańską herbatę. Dostaliśmy ładnie pokrojoną cebulę, marchewkę, pomidora i ogórka, parę kawałków mięsa, mini porcję frytek i kawałek chleba. Nie była to ogromna porcja, ale w miarę pojedliśmy, no i czego można wymagać płacąc cztery złote za szaszłyka. Oglądnęliśmy jeszcze te starocie, spodobał nam się ręcznie zapisany stary Koran. Zapytaliśmy o cenę i zbiła nas z nóg: pięćset złotych. A ten mały kilim? Też pięćset. Aha. No to chcielibyśmy jedynie zapłacić za obiad. I zaczęło się. Syn miał już wypisane części składowe naszych obiadów. Było ich sporo. Osobno wypisał cenę każdego elementu posiłku każdego z nas, czyli chleb, sałatka, mięso, frytki, herbata i drugi raz to samo. Potem szybko podsumował całość i podał cenę sto sześćdziesiąt dirhamów, czyli około osiemdziesiąt złotych. Co??? Przecież mięso kosztowało cztery złote, jakim cudem suma pozostałych składników dała osiemdziesiąt?! Fakt, nie zapytałam o cenę każdego składnika, uznałam automatycznie, że zawsze to mięso jest najdroższe, więc dodatki nie powinny być kosztowne. I to właśnie zostało w technice „na bezczela” wykorzystane. Wdaliśmy się w dyskusję.
- Przecież zapytałam o cenę mięsa i sałatki i powiedziałeś, że 8 złotych.
- Nie, powiedziałem, że sałatka jest za 8 złotych. A do tego jeszcze frytki, herbata, chleb.
- Ale jakim cudem? Nigdy nie zapłaciliśmy 160 dirhamów za obiad! 60 to dużo, a nie 160!
- Przykro mi ale takie mamy ceny, przecież to jest restauracja przy drodze, takie ceny.
Nie chcieliśmy robić scen i zapłaciliśmy, choć teraz bardzo tego żałujemy. Odjechaliśmy stamtąd z piskiem opon, mocno zirytowani. Sytuacja zepsuła nam całkowicie resztę wieczoru. Na nocleg rozbiliśmy się czterdzieści kilometrów dalej. Analizowaliśmy zdarzenie i pluliśmy sobie w brodę, że daliśmy się tak naciągnąć. Rozłożyliśmy wszystko na czynniki pierwsze i doszliśmy do przykrej konkluzji: nie dość, że synalek bezczelnie wygórował ceny, to suma poszczególnych składników wcale nie wyniosła 160 dirmahów, tylko 100. Składowych było tak dużo, suma była tak szokująca, że w tych emocjach nie przyszło nam do głowy, żeby samodzielnie ją przeliczyć. Wyobrażacie sobie tą bezczelność?! Byliśmy tak wyprowadzeni z równowagi, że już układaliśmy w głowie plan powrotu do niego następnego poranka, zrobienia awantury i odzyskania naszych pieniędzy. Rano ochłonęliśmy i przeliczyliśmy, że łącznie musielibyśmy dołożyć aż sto kilometrów. Odpuściliśmy, ale życiową nauczkę zapamiętamy na zawsze.
Technika „na herbatę”
Polega na uczciwym podawaniu cen posiłku i nie naciąganiu. Po ustaleniu ceny proponowana jest herbata i to na niej robiona jest największa marża.
Przykład: Prawdziwa cena herbaty dla mieszkańców to 1 dirham, czyli 40 groszy. Turysta płaci 10 dirhamów, przecież stać go. Opisane wcześniej sytuacje nauczyły nas ustalania ceny każdego składnika posiłku z góry i płacenia z góry. Wtedy nic nas już nie zaskoczy. Marakesz. Trafiamy do małej knajpki z plastikowymi stolikami, cena tadżina 20 dirhamów od osoby. Bierzemy.
- A może herbata do tego?
- Chętnie. A ile kosztuje? Chcielibyśmy zapłacić z góry.
- Eeee nie, nie, najpierw zjedzcie, zapłacicie później. Herbata jest tania.
- No dobrze tania, czyli ile?
- Tylko 10 dirhamów.
- 20 dirhamów za obiad i 10 dirhamów za herbatę?! To poprosimy jedną.
Zazwyczaj dają cały sagan i dwie szklanki, i tak było tym razem. Tytułowa herbata może być także zastąpiona czymś innym. Częstą metodą jest podanie przystawek w postaci na przykład oliwek, których się nie zamawiało. Konsumujesz, myśląc, że to w pakiecie, a potem dostrzegasz, że zostały doliczone do rachunku.
Technika „na dwa w cenie trzech”
Zbyt bezczelny, targujący się klient zostaje pozornie zaspokojony ceną posiłku. Jednak w danej cenie podaje się mniejsze danie tak, by wygranym był sprzedawca.
Przykład: Jesteśmy w bardzo turystycznym regionie. Ceny tadżinów nie schodzą poniżej 60 dirhamów na osobę. Mimo to wczoraj udało nam się wytargować w tej cenie najpyszniejszego tadżina dla naszej dwójki, na dodatek z deserem. Wiemy więc, że da się. Chwilowo podróżujemy z Mariuszem, który jedzie na motocyklu naszą trasą ale w przeciwną stronę. Zaglądamy do knajpy przy drodze. Nie ma ludzi, jest menu. Tadżin za 60 dirhamów. Pytamy więc kelnera czy takim tadżinem najedzą się dwie osoby? Kiwnął głową. Powiedzieliśmy więc, że skoro jedna porcja jest za 30 dirhamów to poprosimy danie dla naszej trójki za 90. Potwierdziliśmy cenę zarówno słownie, jak i pisemnie tak, żeby nie było później żadnych nieścisłości do wykorzystania. Wyglądało na to, że jesteśmy dziś pierwszymi klientami i pewnie ostatnimi. Nie ma sezonu, trzeba coś zarobić. Zadowoleni z siebie rozsiedliśmy się. Po chwili przyszedł do nas szef knajpy próbując zastosować znaną nam już technikę „nie zrozumieliśmy się”, przeprasza i tłumaczy, że kelner najwyraźniej nie zrozumiał bo powinniśmy zapłacić 180, a nie 90, gdyż w cenie jest tez herbata i chleb. Wiemy już, że cena herbaty to 1 dirham, chleba również 1 dirham więc słaby argument. Oznajmiliśmy zatem, że doskonale się zrozumieliśmy i albo płacimy ustaloną cenę albo wychodzimy. Skruszony właściciel przytaknął i wrócił do kuchni. Posiłek otrzymaliśmy, ale zdecydowanie nie była to porcja na trzy osoby. Okazuje się, że mimo wykorzystywania nauczek z poprzednich lekcji, Marokańczyk zawsze znajdzie nową technikę przynosząc tym razem tak małą porcję, że wcale się nie najedliśmy.
Przejdźmy do technik sprzedażowych stosowanych w sklepach i na różnej maści targach.
Technika „mam wszystko”
Wykorzystywana w celu utrzymania przy sobie klienta za wszelką cenę. Sieć posiadanych znajomości wśród innych sprzedawców pozwala na zaoferowanie klientowi pełnego spektrum towarów według jego potrzeb. Marokańczyk wie, że jeśli wypuści klienta on już nigdy nie wróci. Wpadnie w sidła innego sprzedawcy bez względu na to czy ten posiada własny towar, czy dysponuje towarem kolegi.
Przykład: Bardzo chcieliśmy kupić kilim, żeby dodać koloru wnętrzu naszego auta. Szukaliśmy bardzo precyzyjnego rozmiaru. Długość pięciu telefonów i szerokość trzech i pół. Ni mniej, ni więcej. Jeden ze sprzedawców miał piękne wzory ale rozmiar się nie zgadzał. Powoli udawaliśmy się w stronę wyjścia.
- Czekajcie, czekajcie, mam taki! – po czym pobiegł na stoisko kolegi i przyniósł parę, dorzucając do ceny oczywiście swoją marżę.
Podobna sytuacja miała miejsce z podstawką pod tadżina. Starszy pan nie miał rozmiaru, którego szukaliśmy. Szybkim krokiem udał się więc do ich hurtownika, w tym czasie jego kolega próbował nas przytrzymać przy stoisku. My jednak poznaliśmy drogę i gdy starszy pan nie zaakceptował naszej ceny, kupiliśmy jeszcze taniej u hurtownika.
Technika „pograjmy na emocjach”
Stosowana zarówno w sferach kulinarnych, jak i handlowych. Odwoływanie się do sfery emocjonalnej i oszukiwanie, że dany sklepik, czy restauracja są biznesem „mojego ojca” lub „w rodzinie od pokoleń”. Jest też sporo innych zabiegów emocjonalnych. Przykładów można podawać mnóstwo. Jeśli wyrazisz zainteresowanie jakimś towarem i zapytasz o cenę towar zostanie Ci najpierw wciśnięty do ręki, żebyś mógł poczuć jego „wysoką jakość”, poczuć z nim związek, zobaczyć jak bardzo do Ciebie pasuje. Torebka zostanie Ci założona na ramię, naszyjnik zawieszony na szyi, pierścionek znajdzie się na Twoim palcu i tak dalej. Potem usłyszysz, że dostaniesz najlepszą cenę (oczywiście zawyżoną) bo sprzedawca Cię polubił.
Przykład: Najbardziej jaskrawe doświadczenie „wciskactwa” miałam w Marakeszu, kiedy to uliczna pani malująca ręce henną zauważyła moje kilkusekundowe zatrzymanie kroku przy hennowych rysunkach. Sympatycznie mnie zagadała, poprosiła, żebym pokazała, który wzór mi się podoba, potem złapała mnie za rękę i patrząc mi w oczy powiedziała, że zrobi dla mnie tą hennę tanio bo bardzo mnie polubiła, po czym prysła czarnym barwnikiem niechlujnie na trzymaną rękę. Informuję ją zatem, żeby nic nie malowała dopóki nie ustalimy ceny. Ona nie przestaje malować i powtarza jak to bardzo mnie lubi i że zrobi mi super cenę, tylko 200 dirhamów (czyli prawie 100 zł!). Wykaraskanie się z tej sytuacji było bardzo trudne, pani na koniec zaczęła być wręcz agresywna, wyszarpałam więc umazianą rękę i odeszłam.
Technika „na przyjaciela”
Znana wszystkim technika przełamywania lodów i próby zaprzyjaźnienia się z klientem, w celu łatwiejszej sprzedaży mu towaru.
Przykład: Nie reagujemy na męczące „hello my friend, good price special for you”. Działa na nas jak płachta na byka. Swoją drogą spodobała mi się bardzo odpowiedź na taką zaczepkę stosowana przez poznanego Igora. „Przyjacielu? A jak ja mam na imię skoro uważasz, że jesteśmy przyjaciółmi?”. Ale do rzeczy. Trafiliśmy do małego miasteczka. Robiliśmy zakupy w sklepiku, akurat był tam sympatyczny starszy pan, który mówił po angielsku. Już to powinno wzbudzić nasze podejrzenia bo w Maroku tylko ludzie zaangażowani w biznes turystyczny mówią po angielsku. Ale rozmowa była sympatyczna, zupełnie nie na tematy sprzedażowe. Pogadaliśmy o ziołach, które nazbieraliśmy w górach, o łowieniu ryb w pobliskim jeziorze, o festiwalu muzycznym, który się wczoraj skończył w mieścinie. Sympatycznie. Pan mówi jak to dobrze mu się żyje w małym mieście, że nie znosi takich dużych molochów i że jest szefem stowarzyszenia pań, które wspólnie robią rękodzieła. Opowiadał z wielkim zaangażowaniem i mówi, że chętnie nam pokaże siedzibę stowarzyszenia. Straciliśmy czujność, było tak sympatycznie. Do czasu, kiedy zaprowadził nas do pomieszczenia, w którym leżały kilimy, dokładnie takie same, jakie widujemy wszędzie. I zaczyna tą swoją gadkę. Że to kilimy robione tutaj, że wszyscy handlarze z dużych miast przyjeżdżają tu do niego po towar i potem sprzedają z chorym narzutem, a my, u źródła możemy kupić bardzo tanio. Dla przykładu o, ten mały kilim to w Marakeszu kosztuje 10 tysięcy dirhamów (czyli 4 tysiące złotych), a u niego tylko tysiąc. Tak się składa, że w Marakeszu już byliśmy i wiemy, że cena wyjściowa takiego kilimu to maksymalnie 400 dirhamów, a nie 10 tysięcy. Roześmialiśmy się, a w zasadzie to zasmuciliśmy bo znowu padliśmy ofiarą marokańskich sztuczek i po przykrywką sympatycznej znajomości daliśmy się zaciągnąć do jaskini szatana.
Trzy dni później nasz przyjaciel już nas nie pamiętał, gdy zaparkowaliśmy koło niego i znów zaczął swoją identyczną gadkę…
Technika „na kierowcę”
Polega na nagabywaniu obcokrajowców poruszających się samochodami na obcych blachach. Szeroki uśmiech innego kierowcy, miganie światłami, machanie, nawracanie, zagadywanie i zatrzymywanie – wszystko to ma na celu zwabienie ofiary do sklepu/zakładu mechanicznego/hotelu itd.
Przykład: Jedziemy sobie przez Zagorę, zbliżając się powoli do pustynnych terenów Maroka, po których kiedyś prowadził rajd Dakar, a dziś rajdy mniejszej rangi. Z naprzeciwka nadjeżdża wypindzlowany Land Rover ze światłami ledowymi rażącymi po oczach nawet w biały dzień. Szybko nawrócił, sympatycznie zagadał, zachęcił żebyśmy zjechali, wymienił parę zdań na temat podróży, swojego doświadczenia w terenie, zrobiło się miło. Następnie zapytał czy przypadkiem nic nie dzieje się z naszym autem, gdyż on ma świetny zakład mechaniczny i pomogą nam błyskawicznie. Mają też kemping więc w tym czasie możemy się zrelaksować. Tak się złożyło, że akurat szukaliśmy mechanika, który mógłby zająć się naszym cieknącym bakiem paliwa. Zapytaliśmy więc o szacunkową cenę takiej naprawy. Łowca oznajmił, że musimy podjechać na jego warsztat, żeby jego brat rzucił okiem na bak i podał rzetelną cenę. Dodał przy tym, że obsługiwali rajd Dakar i mnóstwo podróżników się u nich serwisuje więc nie mamy się o co martwić. Czuliśmy, że śmierdzi to na kilometr, ale że zakład był na naszej trasie zdecydowaliśmy podjechać. Na miejscu brat zaprosił Marcina do środka i w ciszy czterech ścian, żeby przypadkiem, żaden sąsiad nie usłyszał na jakie kwoty naciąga turystów, podał taką kwotę naprawy baku, która przewyższała jego zakup. Grzecznie się pożegnaliśmy i odjechaliśmy.
Jak sobie radzić?
W Maroku jeżeli nie znasz ceny towaru jesteś skazany na oszustwo, nawet w przypadku drobnych produktów spożywczych. Pomarańcze, woda, chleb, nawet takie rzeczy mogą być sprzedane ze 100% narzutem bez zająknięcia. W sklepach warto patrzeć na ceny nadrukowane przez producenta na towarach. W takich właśnie powinniśmy móc dany towar zakupić.
Nawet parkowanie jest świetną okazją na naciąganie. Oficjalne ceny za parking dzienny to 2 dirhamy (80 groszy) bez względu na ilość godzin, po 21 5 dirhamów. Takie tablice można zobaczyć w centrach miast. Ale parkingowi potrafią takie tablice bezczelnie zamazywać i domagać się od Ciebie 20 dirhamów za parking dzienny. 20 dirhamów a nie 2. To jest bezczelność. I nie ma się co dziwić, większość kamperowców, którzy przyjeżdżają tłumnie z Francji czy Hiszpanii płaci te 20 dirhamów bez zająknięcia. Tylko te Polaczki zawsze mają jakieś „ale”. Nie zgadzaj się na taki rozbój w biały dzień i dyskutuj! Nie będzie łatwo ale możesz wygrać.
Targuj się. Nie bój się proponować nawet dziesięć razy mniejszej ceny niż ta wyjściowa. I rób spore rozeznanie towaru zanim zdecydujesz się na zakup czegokolwiek. Wybieraj miejsca na uboczu, a nie na wydeptanych przez tłumy turystów szlakach. Dobry tadżin może kosztować 25 dirhamów za osobę a nie 80 czy 100. A jak znajdziesz knajpę dla miejscowych to tadżinem za 35 przejedzą się dwie osoby.
A na zakończenie dialog z Marakeszu, kiedy masz już dość wszystkiego i nie chcesz nic kupić…
- Co chcesz kupić?
- Nic! – odburknął zmęczony zaczepkami Marcin.
- Nic? Mamy nic. W jakim kolorze?