Są jeszcze jedne góry w Maroku. Góry, w których intensywność zapachu cedrów i cyprysów skutecznie tłumiona jest przez odmienne aromaty. Wszystko to za sprawą hektarów uprawianej tu marihuany.
Jak tylko opuściliśmy Atlas Średni i wkroczyliśmy w najdalej wysunięte na północ pasmo Atlasu, czyli góry Rif, krajobraz zdecydowanie się zmienił. Coraz częściej widywaliśmy zabudowania i drobne miejscowości. Nasłonecznione zbocza górskie porośnięte lasami przeplatały się z poletkami marihuany a otaczający nas ludzie stali się bardziej przyjaźni i towarzyscy. Zapraszali nas do siebie by pogadać, by zostać u nich na noc bądź po prostu wspólnie zapalić jointa. Większość z nich oczywiście pod przykrywką miłości bliźniego, zapewne chciała później na tym coś zarobić ale o tym się nie przekonaliśmy, bo z żadnej oferty nie skorzystaliśmy. Mimo, że są przesiąknięci THC to jakoś nie mogę uwierzyć w ich bezinteresowność. Każdy kilometr był coraz ciekawszy. Przy każdym zatrzymaniu auta proponowany był nam haszysz. Mało tego. Sporo osób goniło nas samochodami na odcinkach kilku kilometrów chcąc nas zatrzymać oferując najlepszy towar. Ot tak – bez skrępowania i bez obaw, a przecież w Maroku za handel a nawet samo palenie, można trafić do więzienia nawet na 10 lat. Jest wieczór. Wjeżdżając w niewielkie miejscowości rozsiane na naszej drodze, czujemy paloną marihuanę. To ich mieszkańcy siedzący na ławeczkach popalają sobie w towarzystwie znajomych. Mijane samochody tą samą woń rozsiewają przez otwarte okna. Na pustych jakby wyludnionych obszarach unosi się z kolei aromat suszonych konopi bądź tych, które wciąż rosną. Wszędzie tego pełno. Jeśli ktoś nie ma olbrzymiej plantacji, na której pracuje cała rodzina zwożąc żniwo do domu na osiołkach, to posiada choć niewielki przydomowy ogródek. Istny aromatyczny raj, ale wdycham to już od ponad 100 kilometrów, więc zacząłem się zastanawiać czy bezpiecznym jest nadal prowadzić, czy powinienem jechać… czy… po prostu tu zostać!
Skąd się to tu wzięło?
Mimo, że Maroko po odzyskaniu niepodległości wprowadziło zakaz uprawy marihuany, zbocza gór Rif wciąż usiane są plantacjami. Jeśli zgłębicie historię, dowiecie się, że Berberzy z tego obszaru są bardzo buńczucznym społeczeństwem więc król Maroka Mohammed V po dziś dzień przymyka na to oko. W końcu 100 lat temu berberskie plemiona przez kilka lat potrafiły wywalczyć niepodległość opierając się nawet Francji i Hiszpanii. Nie ma co ukrywać, że handel narkotykami to dochodowy interes. Mieszkańcy Rifu nie mają alternatyw i nie widzą opcji przestawienia się na pomidory czy groch jak to sugerował niegdyś król. Są raczej biednymi ludźmi próbującymi wiązać koniec z końcem na każdy możliwy sposób, a że charaktery silne to nikt tam z nimi waśni nie chce. Gdy w Europie pojawili się hipisi a w ślad za tym zwiększył się popyt na narkotyki Rifenowie wyczuli interes. Cała fala została spotęgowana, gdy zaczęły się problemy z dostawami z Libanu, Afganistanu i Syrii. Z czasem interes zaczął się rozwijać i produkcję kifu zastąpiono produkcją haszyszu. Pod uprawy marihuany zaczęto więc wypalać lasy na olbrzymich powierzchniach a efektem tego było rozprzestrzenienie się ich na ponad sto tysięcy hektarów. Wiecie ile towaru można z tego zebrać? 100 tysięcy ton! A z tego z kolei wyprodukować 3 tony haszyszu! Teraz jasnym staje się fakt, że właśnie stąd pochodzi blisko połowa światowej produkcji haszyszu. Maroko zaspokaja tym samym 80% popytu w Europie.
W Parlamencie Maroka wrzawa. Europa naciska i nawet finansuje próby likwidacji plantacji. Niektóre lokalne partie wręcz przeciwnie. Znając problem i znając dochody, próbują proceder zalegalizować i opodatkować. Zlikwidowaliby tym samym problemy z mafią narkotykową, plantatorzy by odetchnęli a zamiast na nowe sportowe samochody dilerów i do budżetu wpadłyby nie małe pieniądze. Szkoda, że plantatorzy mogą uzyskać jedynie od 1% do co najwyżej 5% finalnej ceny jaką osiąga na europejskich rynkach ale zazwyczaj tak to już bywa.
Ciężko było w tym rejonie znaleźć nam jakieś zaciszne miejsce na nocleg. Ciągle ktoś nas gonił i chciał wcisnąć hasz. Dopiero po zmroku, gdy nasz wyróżniający się samochód stał się mniej widoczny zatrzymałem się na poboczu by skręcić w boczną drogę nad rzekę. Wcześniej jednak musiałem odczekać i przepłoszyć wszystkich dilerów, którzy podjechali ze wszystkich stron. Zrobiło się spokojniej. Noc więc spędziliśmy na zboczach berberyjskiego miasteczka Ketamy – stolicy narkotykowej mafii.
Jak się to robi
Tutaj zwyczajowo na marihuanę mówi się kif. Z arabskiego to po prostu znaczy przyjemność tak więc nazwa nie jest bez powodu. Chcesz zobaczyć jak się produkuje haszysz? Żaden kłopot. Jeśli znajdziesz i trafisz do Szefszawanu, spokojnego miasteczka z klimatyczną mediną w niebiesko białych kolorach – reszta zajdzie Cię sama. Zaproponują Ci zakup haszu, wycieczkę na plantację, jak i obserwacje samego procesu produkcji. Nas zapraszał Mohammed, starszy pan po siedemdziesiątce gdzieś na plantacjach w okolicach Ketamy. Poletka marihuany są pieczołowicie doglądane i podlewane. Gdy rośliny osiągną już swoją dojrzałość, zbierane są i suszone na sznurach lub często na dachach domów. Wyselekcjonowane żeńskie kwiatostany umieszcza się w bawełnianej lub jedwabnej tkaninie i naciąga na miskę. Całość przykrywa się szczelnie folią by następnie w nią uderzać patykami i tym samym wytrącać kryształki żywicy. Mają formę lepkiego proszku co daje możliwość formowania ich w dowolne bloki. Taki produkt jeszcze trzeba ogrzać i ponownie ubić. Przy małych ilościach wystarczy chwilę poocierać nawet o nogawkę spodni a co z większymi?
Co dzieje się potem? Potem samolotami bądź łodziami silnikowymi dostaje się do Hiszpanii skąd rozprowadzana jest do pozostałych krajów Europy a nawet Azji. Jednak chcąc spróbować, zdecydowanie lepiej udać się do Maroka. Wieloletnia praktyka producentów, czystość produktu i wysoka klasa jest tu pewniejsza od mieszanek z Europy. Obawiać się jedynie można, że będzie tym samym zbyt mocny więc jak wszystko – z umiarem!