Wszystko w pędzie. RPA daje nam mocno w kość. Balansujemy na krawędziach wybierając tą czy inną atrakcję. Ale być tak blisko i nie odwiedzić Gór Smoczych? Już sama nazwa jest na tyle intrygująca, że kosztem zaplanowanych dni w górach Lesotho skręciliśmy z trasy.
Tak. Z trasy. RPA niestety przemierzamy trasami. Nie górskimi polnymi drogami a asfaltami, ale o tym innym razem. Ów trasa wiedzie nas terenami należącymi niegdyś do potomków pierwszych osiedleńców europejskich na tych terenach. Burowie, bo tak ich określano, uciekli na te tereny w głąb lądu w momencie, gdy na kontynencie afrykańskim zaczęli panoszyć się Brytyjczycy. Dotychczas wiedli całkiem spokojny żywot lecz sytuacja zmusiła ich do poszukiwania nowego domu na północy do Transwalu i Oranii, kosztem zamieszkującego te tereny plemienia Zulusów. Brytyjczykom jednak było mało i zapragnęli wcielić obszar zamieszkiwany przez Burów. Tak oto w 1880 roku rozpoczęła się pierwsza wojna Burska, której znaki i miejsca pamięci oglądać mogliśmy nawet dziś. Jako, że Brytyjczycy przegrali, pokój nie trwał zbyt długo. Przyczyniły się do tego odkrycia złota i diamentów, zaledwie 6 lat później. Właśnie wtedy, najpierw nieoficjalnie przez najemników, by później już z pełną parą uderzyć na podbój złóż. W ostatecznym rozrachunku Brytyjczycy przejęli planowane tereny, Burowie otrzymali narzędzia do administrowania terenami a faktycznymi przegranymi okazała się tubylcza ludność, która wypędzona została w góry do rezerwatów, jakimi stało się Suazi i Lesotho. Tam i tak nie było im lekko bo wykorzystywani byli do ciężkich prac w kopalniach surowców.
Zacząłem, może dramatycznie… fakt. Nie o tym chciałem pisać. Ale skoro już jesteśmy na tych terenach to grzechem byłoby nie wspomnieć o dwóch najkrwawszych wojnach Imperium Brytyjskiego. Tak więc w asyście wyeksponowanych armat przemierzamy drogę wiodącą z północy na południe.
Góry Smocze – Drakensberg
Zatrzymujemy się w przyjemnym miejscu, jakim jest Amphitheatre Backpackers. Nie bez powodu taka nazwa. Właśnie stąd rozpościera się piękny widok na tak zwany Amfiteatr. Stanowi go czterokilometrowe bazaltowe pasmo górskie, będące częścią Gór Smoczych o przewyższeniu rzędu 1000 metrów. Rozpoczyna się szczytem Eastern Buttress a zamyka je Sentinel.
Zbierając myśli oraz wreszcie odpoczywając po wyczerpujących setkach kilometrów robionych każdego dnia siedzimy wygodnie na trawce spoglądając na spektakl kolorów, jakie serwuje nam słońce. Myśli wędrują nie tylko po zaplanowanym jutrzejszym trekkingu a nieco dalej. Do samego Lesotho, które znajduje się właśnie na szczytach tych gór.
Góry Smocze to jednak nie tylko park Royal Natal, przy którym aktualnie jesteśmy. Jest jeszcze kilka innych ale my postanowiliśmy ruszyć do wąwozu Tugela, by ostatecznie w przypadku dobrej pogody, zobaczyć Wodospad Tugela. Żaden tam wyczyn w porównaniu do innych tras, z których jedne z trudniejszych wiodą bezpośrednio na szczyty Amfiteatru niejednokrotnie z wykorzystaniem sznurowych drabinek. Jedna z nich ma długość 40 metrów! Natomiast wejście na Sentinel, który ma wysokość 3166 metrów i jest jednym z najwyższych szczytów RPA, wiąże się przedzieraniem się zarośniętymi krętymi ścieżkami, by na końcu zmierzyć się ze wspinaczką na linach. Nie ze mną te numery. Przy moim lęku wysokości i przestrzeni obieramy łatwiejszą, ale i tak stosunkowo długą trasę.
Na szlaku
Wyruszamy wcześnie rano by gorące słońce nie nagrzało zbyt nadto powietrza, gdy będziemy u celu. To znacznie pogarsza widoczność. Trzeba też liczyć się ze zmianą pogody bo jest to w końcu domena każdych gór. Początkowo szlak biegnie niewielkim laskiem. Tam spotykamy pierwsze małpy, które wystraszone szybko nikną w gęstwinie. Kilka trawersów i po wyjściu z lasu odsłania nam się ponownie widok Amfiteatru. Tym razem oglądamy go już z bliska. Robi wrażenie! W ciągu całej trasy mijamy różne formy skalne przypominające czy to grzyby, czy to inne potwory. Jest też hełm policyjny. Na którymś z zakrętów dało się dostrzec nawet sam wodospad Tugela. Opada z Gór Lesotho stanowiących granicę między oboma krajami. Wodospad ma 5 stopni a jego wysokość 948 metrów pozwala na uplasowanie się na drugim miejscu w rankingu światowym. Przegonił go jedynie wodospad w Wenezueli, który jest wyższy zaledwie o 31 metrów. Mamy nadzieję, że z bliższa również uda nam się go zobaczyć, bo co rusz wchodzimy w jakiś niewielki lasek utrudniający widoczność. Nie ma w tym jednak nic złego, gdyż lasek jest równie niezwykły jak otaczające go góry. Swą gęstwiną, pnączami i lianami oraz wszędobylskimi mchami przypomina bardziej las deszczowy z Konga czy Ugandy, aniżeli lasy, jakie mijaliśmy do tej pory w RPA. Wszystkie dotychczasowe były raczej plantacjami leśnymi. Równe nasadzenia jak ziemniaki. Lasy, w których nie da się schować bo nie mają poszycia i mimo że rozciągają się na długości kilometra to i tak mają wielki prześwit.
Te lasy to zupełnie coś innego. Aż przyjemnie przysiąść w takowym na kamieniu i napić się wody bezpośrednio ze strumienia, zabierając kilka jej łyków na kolejny etap wędrówki. Las dziewiczy, w którym nadal tętni życie jak w prawdziwej puszczy. I mimo, że najdłuższe jego odcinki liczyły do kilkuset metrów, to na każdy kolejny czekałem z niecierpliwością. Już te góry czasami miały mniejsze znaczenie. Wyposzczony pustymi przestrzeniami sawannowymi zatęskniłem za lasem. Nawet te jego śladowe połacie potrafiły w tym miejscu zmienić klimat na zdecydowanie wilgotny.
Opuściwszy ostatnie zalesione partie, zaczęliśmy wchodzić w dolinę rzeki. Rzeka o tej porze to zaledwie rwący strumień ale kamienie jakie kiedyś niosła to naprawdę wielkie głazy. Przeskakując zatem z jednego na drugi dochodzimy do naszego celu.
Wąwóz Tugela
Ściany zacieśniają się z każdym metrem ale swobody wciąż jest na tyle, by raz na czas poprowadzić szlak obok wody. Ścieżka idzie raz dołem, raz górą omijając głazy i inne przeszkody. Porośnięte zielenią zbocza przeistaczają się jednak już w litą skałę więc sceneria robi się już wyjątkowo interesująca. Właśnie w takich sytuacjach warto sięgnąć po drona, by pokazać Wam inną perspektywę, by lepiej zobrazować w jak pięknym miejscu się znajdujemy. Zazwyczaj jest to bardziej niebezpieczne. Maszynka może uderzyć w skałę od podmuchu wiatru, wpaść do wody lub zaplątać się w gałęzie drzewek. Drzewek, które cudem wiszą na ścianie kanionu zapuściwszy korzenie gdzieś w czeluściach szczelin. Kamera uniosła się w powietrze wolnym kołowym ruchem. Ujęcie świetne! Jeszcze tylko przesunąć troszkę w bok by… o nie! Komunikat o osiągnięciu nadmiernej wysokości! Skąd taki komunikat skoro jest zaledwie 20 m nad ziemią! Pewnie znów jakieś czujniki zgłupiały przez ten ciasny kanion. Dron porwał się w wirze ucieczki, by samoistnie spróbować się uratować i zniknął. Tak właśnie zakończyła się historia naszego drugiego drona. Na nic zdały się poszukiwania go między kamieniami i w strumieniu. Pewnie odleciał do krainy wiecznych łowów. W tym słońcu ciężko było ocenić co się z nim działo w ostatnich sekundach lotu. Przykra sprawa bo jeszcze miał sporo zadań do wykonania. Cóż. Trudno. Muszą Wam zatem wystarczyć zdjęcia z naszych relacji… Dalsza część wiedzie drabinkami. Dziś jednak ten fragment jest zamknięty z powodu zagrożeń. Ściągamy zatem buty i ruszamy nurtem strumienia. Wchodzimy w ciasny przesmyk, wykorzystując naniesione przez wodę kamienie oraz ściany samego wąwozu by dojść jak najdalej. W pewnym momencie woda jest już na tyle rwąca i głęboka, że zmusiła nas do odwrotu. Nie pozostało już wiele ale to co zdołaliśmy zobaczyć w zupełności nas zadowoliło. Po ośmiu kilometrach można zarządzić powrót.
Przed samym powrotem, na mapach wynalazłem jeszcze drobną maleńką ścieżkę, wiodącą na sąsiednie zbocze. Dopiero z jej końca udało się zobaczyć wodospad z najbliższej możliwej odległości.
Warto było wyściubić nos z auta, mimo że zakwasy męczyły nas jeszcze parę dni.