Na tym ostatnim odcinku liczącym blisko 200 kilometrów, żołnierze ciągle nas pytali, czy nie widzieliśmy rebeliantów. Czy prócz wojska nikt nas nie zatrzymał? Odpowiadaliśmy, że nie… czy dobrze, że kłamaliśmy? Uznaliśmy, że dla naszego bezpieczeństwa lepiej o nich nie wspominać. Dziwili się, mówili, że to niemożliwe… Faktycznie niemożliwe bo prawda była nieco inna.
Jak to się zaczęło
Problem oczywiście jak to większość problemów w Afryce przyniósł kolonializm. Ambazonia, czyli terytoria pomiędzy Nigerią a Kamerunem były niegdyś brytyjską kolonią. Stąd i język odmienny od francuskiego obowiązującego oficjalnie w całym Kamerunie. Z czasem próbowano włączyć ją do anglojęzycznej Nigerii lecz mieszkańcy się postawili. W efekcie część trafiła pod protektorat Nigerii a część pod Kameruński. Gdy w latach siedemdziesiątych Kamerun przestał być federacją, w regionie ożywiły się ruchy niepodległościowe. Wszystkie były tłumione i nie przyniosły efektów więc końcem 1999 roku samoistnie ogłosili niepodległość powołując Republikę Ambazonii. Żadne z państw świata niestety nie uznało tej deklaracji.
Nasz wstępny plan był inny
Do podróży po Afryce przygotowywaliśmy się długo. Staraliśmy się obrać jak najmniej niebezpieczną trasę. Do tej pory udawało nam się to nieźle. Tym razem jednak musieliśmy przeciąć jedną z czerwonych plam, które nanieśliśmy obrazowo na wielką mapę.
Znając realną sytuację choć może nie wystarczająco dokładnie, zaplanowaliśmy przejazd przez strefę anglofońską zupełnie inaczej niż faktycznie ją przekroczyliśmy. Pierwotnie postanowiliśmy jechać przez góry granicą w okolicy Banio. Wiedzieliśmy, że tam panuje względny spokój, ludzie są przyjaźni a jedynie drogi są w słabej kondycji. Pech chciał, że wkraczamy z wolna w strefę deszczową, więc przejazdowi temu nie wróży nic dobrego lecz na samą myśl o jakichś wyzwaniach terenowych, z tyłu głowy uruchomiła mi się potrzeba przejechania tej drogi. Zmierzyć musimy się z kilkoma brodami z czego część ma głębokość sięgającą pasa. Lecz gdy przeczeka się opad deszczu, szybko potrafi opaść o połowę. Pora deszczowa potęgować będzie te dane lecz mimo to chciałem spróbować. Zorganizowałem więc dokładniejsze mapy w tym wojskowe opracowane przez Związek Radziecki i z każdym dniem nabierałem większej ochoty i większej potrzeby poznania tej trasy. Alternatyw przez te góry było kilka lecz po wstępnym przestudiowaniu materiału, informacji i map zdenerwowanie i niepewność odpuszczała. Decyzja w zasadzie zapadła. Podaliśmy więc naszemu agentowi, który pracował nad uzyskaniem nigeryjskiej wizy informację, że przekraczać granicę będziemy w Banio. On sugerował nam inną opcję jaką było Ekok. Ponoć Banio nie posiada możliwości wpuszczenia nas na tej, i w zasadzie jedynej formie wizy jaką mogliśmy uzyskać. To nie zwykła wiza turystyczna. To wiza otrzymywana w momencie przyjazdu. Wydania wizy turystycznej w Ambasadzie Nigerii zarówno jeszcze w Pretorii w RPA, jak i tuż przed Nigerią w stolicy Kamerunu – odmówiono nam. Nie było też możliwości wyrobienia jej w Polsce po uprzednim przesłaniu tam paszportu, bo nie posiadają tam od dwóch miesięcy naklejek szablonowych. Czy więc musimy faktycznie jechać do Ekok?
Rozpoczęliśmy dochodzenie. Skontaktowaliśmy się z posterunkiem w Ekok za pośrednictwem angolskiego prezydenta wspominanego już wcześniej klubu Amigos da Picadana na Nigerię. Okazuje się, że droga na Ekok jest bezpieczna. Z niedowierzaniem przyjęliśmy tą informację więc nasze plany wciąż nie uległy zmianie. Postanowiliśmy ów informację zweryfikować po drodze i o dziwo zaczęła wydawać się prawdziwa. Mimo, że skręciliśmy już na Banio, czyli to bezpieczniejsze przejście, na kolejnym posterunku bez wahania oświadczono, że Ekok jest bezpieczne i śmiało można jechać. Spojrzeliśmy na siebie i zawróciliśmy. Jazda przez Ekok bez względu na zapewnienia, wciąż wydawała nam się niebezpieczna, lecz jazda przez rozmyte góry w porze deszczowej również nie była bezpieczną alternatywą. Ponadto przejazd przez góry zająłby nam zdecydowanie więcej czasu. Nie godzin a dni. I to wciąż na terenach potencjalnie niebezpiecznych lecz zdecydowanie w bardziej umiarkowany sposób. Na dodatek w Banio istniał jeszcze jeden problem. Nie moglibyśmy zaryzykować z wbiciem pieczątki wyjazdowej z Kamerunu, gdyż nasza wiza była jednokrotna. Musielibyśmy ubłagać pogranicznika, żeby pozwolił nam pojechać na stronę nigeryjską, upewnić się czy pozwolą nam wjechać z tymi papierami, które mamy. Odcinek między granicą kameruńską i nigeryjską to ponoć dzień jazdy przez ubłocone góry. Gdyby się nie zgodził, a Nigeria by nas nie wpuściła zostalibyśmy w strefie międzygranicznej bez możliwości ruszenia się w prawo i w lewo i zapewne bez zasięgu telefonicznego. Dojechaliśmy do Baffousam. Niby już ta strefa ale wciąż wszystko wygląda bezpiecznie. Ruch uliczny jak wszędzie. Masy ludzi przemieszczają się niczym wzburzone rzeki. Wszystko płynie w afrykańskim stylu. Brak jakichkolwiek zmian. Ciągle ci sami ludzie, handel na ulicach, korki… Żadnych podstaw, by odczuć zagrożenie jakąkolwiek odmiennością. To samo było w kolejnym mieście. W Bamendzie ruch uliczny i pewność uczestniczących w nim ludzi była tak naturalna i pozbawiona jakichkolwiek obaw, że śmiało toczyliśmy auto kolejne kilometry. Za Bamendą wszystko ucichło.
Zawiało grozą
Wjechaliśmy w strefę pustych przestrzeni. W lasach równikowych Konga wielokrotnie tak było lecz gdy pojawiała się jakakolwiek zabudowa, mógł to być nawet jeden domek, to przy nim krzątała się gromadka dzieci, starsi ucierali maniok a cała reszta siedziała, leżała bądź błądziła z celem bądź bez po ulicy lub wokół gospodarstwa. Tu prócz budynków i przestrzeni nie było niczego. Początkowo puste domy, później puste osiedla. Poczuliśmy się niepewnie. Wtem, na jednym z zakrętów na naszej drodze stanęło kilku uzbrojonych mężczyzn. Tfu! To były młode chłopaki, lecz każdy z nich miał długą broń wymierzoną wprost na nas i tak jak my ich, oni również obawiali się nas. Ta niepewność, mimo że kilkusekundowa, trwała wieki. My nie wiedzieliśmy czy zaraz strzelą, oni zaś nie wiedzieli czy mają strzelać. Uniosłem ręce do góry, gwałtownie zwolniłem lecz nie aż nadto by ich nie wystraszyć. Minuty przeistaczały się w sekundy, sekundy w ich ułamki. Gdy dojechaliśmy do nich na wyciągnięcie ręki dało się odczuć, że nie czują chyba z naszej strony ani zagrożenia ani potrzeby robienia nam krzywdy. Ich problem leży gdzieś indziej, nie w nas. Lecz my, pakując się w ten konflikt nie możemy liczyć na ich wyrozumiałość.
Nikt nie strzelił, lecz coś zostało niedopowiedziane… Rozminęliśmy się i wciąż każda ze stron, nie wiedziała co się stało. Co tak naprawdę zaszło. Co to byli za ludzie… Pozostały tylko te niewygodne pytania. U nas ponadto zagościło nowe uczucie – co będzie dalej?
To dopiero pierwsze kilometry a przecież przed nami do granicy jeszcze blisko dwieście! Mimo to już wcale nie chce mi się wracać koło tych chłopaków. Czy to dobra decyzja, że jedziemy dalej?
Drogę zastąpili nam żołnierze. Ciężko ich odróżnić. Wszyscy mają tu długą broń. Nie tylko rebelianci. Żołnierze pomimo broni mają też mundury i kamizelki kuloodporne oraz hełmy. Gorzej, że nie zawsze. Tu jest gorąco i część z nich wskakuje na drogę prawie po cywilu. Wtedy nie wiem co robić. Czy mam się zatrzymać, czy próbować forsować ich samochodem licząc na to, że jeśli faktycznie ci separatyści mają kule, to żadna nas nie trafi. Ciężkie decyzje. Nie myśleliśmy o robieniu zdjęć ale dla zobrazowania znalazłem taką fotografię...
Tych posterunków wojskowych było kilka. Gdy pytaliśmy czy dalej jest bezpiecznie, czy może lepiej zawrócić, wciąż utwierdzali nas w tym, że można jechać. Że nic nam nie grozi. Zachodziliśmy w głowie skąd te teorie. Jakiś absurd owładnął ten kraj. Ledwo przed chwilą uszliśmy z życiem! Kłębią się myśli ale brak czasu na rozważanie faktów. Chyba lepiej jechać. Wojsko przeszukuje nam auto czy przypadkiem nie dostarczamy separatystom broni. Tracimy cenny czas i coraz bardziej przybliżamy się do konieczności jazdy nocą bądź spaniem gdzieś na tym popieprzonym odcinku. Czasami mijamy jakiś samochód co rozluźnia nam nerwy, bo znaczy to, że ktoś tu jednak żyje i potrafi przetrwać. Z drugiej strony to pewnie tylko anglofoni tu jeżdżą bo są przecież w komitywie z rebelią. Jakby jakiś frankofon się pojawił, to rebelianci ponoć obcinają mu trzy paluszki dla przykładu. Och jak dobrze, że po francusku nie gadamy!
Ktoś na drodze zatrzymał auto jadące przed nami. Pojedyncza osoba ale zdaje się miała broń. Mijam zatem szybko to auto lecz z tyłu słyszę krzyk! Facet już nas dogonił. Nie pytał. Wskoczył do naszego samochodu siadając Dominice prawie na kolana i kazał jechać. Miał pistolet, którego lufa bardziej wyglądała jak rurka bez kremu. Pewnie samoróba albo wygrzebany z jakiegoś muzeum. Mimo wszystko to wciąż wyglądało jak broń. Jego nastawienie jednak było pozytywne. Rebelianci używają angielskiego więc łatwiej mi się z nim było dogadać. Skoro już nie mieliśmy żadnego wyboru chyba, że śmierć, musieliśmy jechać razem. Zapytałem go więc dlaczego robią to turystom. Przecież to nie nasz konflikt. Wolelibyśmy by jednak wysiadł z auta i nas w to nie mieszał. Dyskusja była spokojna. Nim targały emocje niepodległościowe. Chcą wolności i uniezależnienia się od Kamerunu. On chce tylko podjechać kawałek do kolegów. Gdy spytałem co będzie gdy drogę zastawi nam nagle wojsko, bo przecież ich tu pełno odrzekł, że komunikują się telefonicznie i mają sygnały o każdym patrolu. Bałem się, że wojsko otworzy ogień do niego i tym samym do nas. Czy to wskutek oddania pierwszych strzałów przez niego, czy też przy rutynowej kontroli pasażerów. Oświadczył więc, że nawet gdy ich zobaczymy, co nie jest możliwe w świetle jego informacji – nic nam nie grozi. Wystarczy, że wysadzimy go zaraz po tym jak ich wypatrzymy. Poza tym on ma cudowną czerwoną przepaskę. Ona chroni go od kul. Jeśli siedzi w naszym samochodzie, to i nasz samochód staje się kuloodporny. Normalnie przypomniały nam się wszystkie filmy o najstraszniejszych krajach afrykańskich w tym mających akcje w Liberii. To straszne, że oni w to wierzą lecz nasz problem był w istocie nieco większy, bo dotyczył naszego życia.
Wyjechawszy za kolejny zakręt na drodze stanęło nam już chyba tuzin chłopa. Wszyscy w wieku do trzydziestki. Każdy miał broń. Czaił się po tej drodze jak rasowy żołnierz mierząc prosto w nas. Wtedy poczułem pierwszy raz, że chyba jednak lepiej, że mamy w naszej drużynie nowego pasażera. Z daleka polecono mi zatrzymać auto. On wysiadł, lecz nie sam. Dominice również kazał wyjść. Pierwsza myśl to, że tracimy samochód. Na pewno chcą go nam teraz odebrać by używać do swoich strategicznych celów. Dokładnie tak to wyglądało. A co z nami? No chyba zbędny balast… za dużo już wiemy. Jeden z blokujących kazał mi podjechać. Równam więc krok z Dominiką i naszym pasażerem. Niby jego kumple go rozpoznają lecz dyskusja nie do końca jest klarowna. Wtem na szczęście pozwalają Dominice z powrotem wejść do auta. Podjeżdżamy do kolejnych a ci z kolei próbują od nas coś wymusić. Pieniądze, telefon czy jakiekolwiek inne fanty. „Chłopcy potrzebują wsparcia”. To ten moment, że oddajesz wszystko ale pokojowe i przyjacielskie nastawienie pozwoliło zachować nam wszystko. Ruszyliśmy więc powoli naprzód już w ekstremalnym strachu. Kolejne posterunki przeszukiwały nam auto ale wciąż nie wiedzieli, co czai się za kilkoma zakrętami. Widać nie patrolują w ogóle bądź wojownicy – jak się sami określają - sprawnie unikają starcia bezpośredniego. My postanawiamy milczeć. Nie chcemy być stroną konfliktu tym bardziej, że może się to na nas w późniejszych kilometrach zemścić. Mijamy czasem małe wioseczki, gdzie życie płynie dość naturalnym tempem lecz na pewno nie na zatłoczony wzór afrykański. Wiele ludzi uciekło, domy zniszczone, podpalone z dziurami po kulach, powywracane czy ostrzelane samochody. W jednej z wiosek zebrany tłum na nasz widok uciekł w takim popłochu jakbyśmy mieli do nich strzelać z broni maszynowej. Część z mężczyzn pochowała się za samochodami mierząc do nas z kałasznikowów. Wystraszeni bardziej niż my. Zwalniałem unosząc ręce do góry i mijaliśmy ich z duszą na ramieniu. Kolejne posterunki, kolejne kłamstwa, kolejne przeszukania i niewygodne pytania. Dotarliśmy w końcu do Mamfe. Tam musieliśmy już spać. Przejechaliśmy 130 km przez obszar nieugaszonego od trzech lat konfliktu. Zbliżał się zmrok a tu było miasto. Miasto oznacza hotele lecz hotele oznaczają pieniądze turystów. Czy to dobry pomysł pokazać się na świeczniku? Na szczęście przejęła nas Polica. Zaskoczeni byli, gdy i im oznajmiliśmy, że przejechaliśmy ten odcinek bez jakiejkolwiek styczności z rebelią. Nie dowierzali nam z uwagi na panujące tu zagrożenie. Spisali wszystko. Zrobili kilkustronicowy raport i w efekcie zalecono nam pozostanie z nimi na tym właśnie głównym posterunku. Znakomite rozwiązanie dla nas bo służbistów tu było kilkudziesięciu. Generałowie i inne szychy. Dwa różne oddziały. Auta opancerzone oczywiście z licznymi śladami po kulach i bogate wyposażenie militarne. W łazience, z której mogliśmy skorzystać, nie było wody ani światła, ale w umywalce za to leżały skonfiskowane maczety i piły do drewna. Wszystko co mogło zadać cios.
Liczyliśmy na eskortę
Jakiś konwój byłby może dobrym rozwiązaniem ale czy aby na pewno? Jeśli puszczą cynk że jedziemy, może i faktycznie uciekną do lasu. Ale jak strzeli im coś do głowy by pokazać swoją aktywność. Rankiem jednak oświadczono nam, że droga jest przejezdna i czysta. To samo jednak mówili na wszystkich poprzednich posterunkach. Straciliśmy wiarę, lecz mimo wszystko miało być już lepiej. Lepiej jednak nie oznaczało bezpieczniej. Cisnąłem więc maszynę więcej niż fabryka dała. Nie sądziłem, że nasz samochód potrafi tak szybko jeździć. Zrobiliśmy ostatni odcinek w nieco ponad pół godziny. Faktycznie nikt nie stanął nam już na drodze i na szczęście dotarliśmy do końca strefy konfliktu i opuściliśmy Kamerun.
Kilku podróżników, którzy mierzą się z tymi samymi trudnymi decyzjami co my – czy jechać, czy nie? czy pakować się w porze deszczowej w góry czy nie? – czekało z utęsknieniem na wieści od nas, na zielone światło, że Ekok otwarty i wszyscy mogą już go używać. Nie usłyszeli ich jednak. We wszystkich możliwych miejscach opublikowaliśmy informację o tym, co przeszliśmy. Mieliśmy naprawdę masę szczęścia. Naprawdę masę. Owszem, turyści nie są stroną konfliktu. Spotkani separatyści byli do nas nastawieni o dziwo pozytywnie, ale w sytuacji niepewności i nieprzewidywalności, nigdy nie wiadomo kto pociągnie za spust. To najtrudniejsze doświadczenie naszej podróży po Afryce. Ba. Najtrudniejsze doświadczenie w naszym życiu. Całe szczęście strefy konfliktu zostawiamy za sobą. Teraz jedziemy na wakacje.