"Okrążenie Bajkału - to byłoby coś!" - myśleliśmy siedząc w domu i kreśląc palcem po mapie.
W 2014 r. pojechaliśmy do Azji Centralnej w pojedynkę, mimo że intensywnie poszukiwaliśmy po całej Polsce kompanów podróży. I tym razem plan był taki, że choćby się góry waliły nie jedziemy sami. Bo to przecież za daleko, zbyt wymagające tereny, bagniste przeprawy, brody, pustynie, nie można pozwolić sobie na samotną podróż bez jakiejkolwiek asekuracji, bo trzeba będzie zrezygnować z najciekawszych fragmentów. Przecież głupotą byłoby pchać się tam jednym autem!
Spakowaliśmy się w trójkę i pojechaliśmy…
Oddech niedźwiedzia na plecach
W głowie zrodził się pomysł, żeby okrążyć Bajkał. Część zachodnia to pikuś ale wschód to już całkiem spore OFFroadowe wyzwanie, szczególnie jak jedzie się w pojedynkę. Sama myśl o wsławionej 110-tce jeżyła nam włosy na głowie. Nie chodziło tu tylko o samą trasę, ale głównie o niedźwiedzie, o których sporo się naczytaliśmy przed wyjazdem, a co gorsza, o których sporo słyszeliśmy od miejscowych. Przejeżdżając przez ostatnie wioski widzieliśmy przewieszone przez płoty skóry i słyszeliśmy historie jak to mała dziewczynka niedawno podczas zbierania jagód stanęła twarzą w twarz z wielkim brunatnym niedźwiedziem.
Nie mieliśmy ze sobą rzecz jasna broni bo jak mielibyśmy ją przewieźć przez granicę? Zaopatrzeni byliśmy jedynie w petardy hukowe, które w razie potrzeby miały być naszym jedynym ratunkiem. Co prawda o tej porze roku niedźwiedziom nie brakuje pożywienia i raczej nie mają powodów by atakować ludzi, gorzej jakby przebudziły się ze snu zimowego. Niemniej przed oczami mieliśmy scenę z oskarowej „Zjawy”, jak miś rozprawia się z bezsilnym człowiekiem. Na 110-tce Krzysiek, który przez 3 miesiące dzień w dzień rozkładał namiot, postanowił pognieść się trochę na przednim siedzeniu, a wszelkie resztki jedzenia po kolacji wynosiliśmy na noc z dala od samochodu.
Dookoła Bajkału
Ale od początku. Przed podróżą auto było porządnie przygotowane w zaprzyjaźnionym bocheńskim zakładzie, tak by ograniczyć do minimum awarie na trasie. Jednak mongolskie wertepy zmusiły nas do usunięcia poważniejszych usterek powstałych po drodze. Mieliśmy przeciekający bak, uszkodzone zawieszenie i kilka innych drobiazgów, jak np. nadszarpnięty napęd przednich kół. Co się dało załatwiliśmy w Ułan Ude. Jednak niestety część bolączek, jak choćby ponowne rozszczelnienie baku czy chrobotanie napędu, trochę ochłodziły nasz zapał na objechanie Bajkału bo wiedzieliśmy, że wschodnia trasa nie pozostawia jeńców. Cóż mogliśmy zrobić, jak nie spróbować?
Pierwsze setki kilometrów uciekały błyskawicznie. Najpierw tony asfaltów doprowadziły nas wreszcie nad brzeg jeziora, tego wyczekanego i niespełnionego marzenia. Tak, jesteśmy tutaj, dotarliśmy nad Bajkał!
Piaszczyste plaże, latające mewy, błękit wody, istny raj. Naładowaliśmy baterie przed wymagającą przeprawą. Nie trzeba było długo czekać na znaczne pogorszenie stanu dróg – skończył się asfalt i jego miejsce zajął jeszcze wtedy szeroki szuter. Jednak mimo wszystko trasa układała się podejrzanie przystępnie. Szuter to przecież żadne wyzwanie. Czyżby w ostatnim czasie Rosjanie zainwestowali w drogi w tej części świata? W sumie byłoby trochę szkoda tego OFFroadu, w końcu po to tłukliśmy się tyle kilometrów!
Nie trzeba było długo czekać. Zaledwie po kilkuset kilometrach dotarliśmy do pierwszej porządnej przeszkody, rzeki Barguzin.
Przemierzyliśmy ją wzdłuż w poszukiwaniu brodu ale poziom wody był na tyle wysoki, że postanowiliśmy zostać na noc w nadziei, że tą trasę będzie pokonywać jakieś większe auto i będziemy mogli poobserwować jak zachowuje się podczas przejazdu. Po bezowocnym oczekiwaniu, następnego dnia postanowiliśmy zaryzykować i przeprawić się samodzielnie. Zaopatrzeni w wodery eksplorowaliśmy dno rzeki i wytyczaliśmy najlepszy przejazd. Obraliśmy najbardziej optymalną trasę i ruszyliśmy przed siebie. Gdyby jechał z nami drugi samochód poziom adrenaliny byłby zapewne dużo niższy, ale wizja utknięcia na środku zimnej rzeki ze sporym nurtem bez żadnego człowieka w promieniu wielu kilometrów, trzymała emocje na niezmiennie wysokim poziomie.
Zimnik latem
Po pokonaniu pierwszej przeszkody dojechaliśmy do Parku, gdzie zostaliśmy na wszelki wypadek spisani przez strażników. Oczywiście od razu dopowiedzieliśmy sobie historię, że spisują nasze dane na wypadek, gdyby znaleźli szczątki po niedźwiedzim obiedzie i nie mogli ich zidentyfikować. Właśnie w tym miejscu zaczyna się Zimnik 110. Każdy rosyjski OFFroadowiec go zna i czuje do niego respekt. Nawet poznany w Irkucku Wowa, lokalny Landcruisowiec od lat zbiera się na odwagę, żeby przejechać tą osławioną trasę. Pewnym jest, że nie zapuszczają się tam zbłąkani turyści, tam zaczyna się prawdziwa a zarazem piękna tajga. Odcinek ten wyłączony też jest z obszarów zamieszkałych. Znajdują się tu jedynie kopalnie kamieni i szlachetnych kruszców,jak złoto czy srebro. Ich obecność dawała nam cień nadziei, że w razie przykrego incydentu, spotkamy kogoś, kto będzie nas mógł poratować z opresji. Cały dzień jazdy przez tajgę pozbawił nas złudzeń. Mamy to, po co tu przyjechaliśmy – tylko my, trasa i dzika przyroda.
Nocą dojechały do nas dwa gruzawiki, które kierowały się do jednej z kopalni. Zaopatrzyliśmy się w zapas paliwa, obawiając się, że nasz rozszczelniony bak może nas zawieźć w najmniej odpowiednim momencie. Kierowcy pośmiali się tylko z nas, że skoro już zatrzymały nas kamienne głazy na brodach, to nie mamy szans przejechać dużo bardziej wymagającego odcinka, który dopiero nas czekał. Lepsza część drogi zaraz ma się skończyć a potem będzie tylko gorzej. Z naprzeciwka nadjechał duży rosyjski Kamaz starej daty. Wysiadł z niego bardzo zaciekawiony kierowca i nawiązała się krótka acz treściwa dyskusja:
- Jedzie z Wami jakiś drugi samochód asekuracyjny?
- Nie…
- A telefon satelitarny macie?
- Nie…
- A broń na niedźwiedzie?
- Nie…
- To co Wy tutaj u licha robicie?!
Oznajmił, że wraca właśnie po wielu miesiącach pracy na BAMie do domu i że na odcinku za skrętem na kopalnię nie mamy już na kogo liczyć. Droga łącząca 110-tkę z BAMem jest praktycznie w ogóle nie uczęszczana. Ale nie mamy się o co martwić bo jak on będzie wracał za trzy miesiące to nas zgarnie. Nie była to zbyt optymistyczna wizja bo na samych jagodach moglibyśmy nie dotrwać do późnej jesieni.
Morale mocno poleciały w dół ale przecież nie mogliśmy się poddać. Droga była coraz gorsza, jamy wypełnione wodą, grząskie błoto, wciągające bagna. Wklejka, wyciągarka, wklejka i budowanie przejazdów. Wszystko pochłonęło nas tak, że w kolejnym dniu zrobiliśmy jedynie około 12 kilometrów. Traciliśmy nadzieję na zrealizowanie celu a wizja powrotu przez ciężkie odcinki, które pokonaliśmy wcale nie dawała nam wewnętrznego spokoju. Po dotarciu do kolejnej bagnistej łąki, bez drzewa w zasięgu wzroku, do którego można byłoby się przypiąć zaczęliśmy się poważnie zastanawiać czy jazda dalej ma jakikolwiek sens. Po co nam to wszystko? Jesteśmy tyle tysięcy kilometrów od domu, sami, pośród niedźwiedzi, bez zasięgu i jak do tej pory mamy zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu. Zostawiliśmy samochód i wyruszyliśmy na trekking rozpoznawczy. Daliśmy sobie ostatnią szansę – jeśli najbliższych parę kilometrów się poprawi spróbujemy jechać dalej, do pierwszej osady ludzkiej zostało nam tylko ok. 30 kilometrów, musimy przeć do przodu bo gdybyśmy mieli wracać odcinek będzie znacznie dłuższy a sama myśl o ponownym pokonywaniu tych samych przeszkód, które sami już porządnie rozkopaliśmy brnąc do przodu, przyprawiała nas o mdłości.
Najgorsza w pieszej wędrówce była psychika. Tętniąca krew w żyłach nie mogła zapomnieć, że gdzieś koło nas żyją niedźwiedzie. W ręku dzierżyliśmy jedynie petardy hukowe, ale czy w razie potrzeby wystarczą? Odwaga czy głupota? Odpowiedź nasuwa się sama.
Trzeba jednak przyznać, że tajga, którą tam widzieliśmy była dzika i nieokiełznana. Czyste piękno - krystaliczne rzeki, gęste mchy, powalone drzewa i bagna. Czuć w niej siłę natury i przewagę nad człowiekiem. Wtedy jednak nie mogliśmy się w pełni zachwycać tym, co nas otaczało. Marzyliśmy, żeby wydostać się z pułapki, w której znaleźliśmy się na własne życzenie.
Podjęliśmy jednogłośną decyzję, że trzeba jechać dalej. O poranku przebrnęliśmy ostatnie bagna i dojechaliśmy do rzeki. Pierwszej na tym odcinku, którą trzeba było pokonać nie w poprzek a wzdłuż. Dziesięć kilometrów tłuczenia się po głazach zatopionych pod poziomem wody. Sramnaja - tą nazwę zapamiętamy do końca życia. Gdy ma niski poziom a taki właśnie miała, to nie stanowi większej przeszkody. Najważniejsze, że skończyły się bagna. Jazda po kamieniach, nawet dużych rozmiarów to przede wszystkim twardy grunt pod kołami. W razie potrzeby można się nawet do któregoś z nich przypiąć. Na bagnach nie było takiej możliwości. Odpowiednim sposobem nawet sporych rozmiarów kamienie da się przestawićgdy przeszkadzają, błota nie wysuszysz. W tym miejscu to nasz mały Patrol miał przewagę nad gruzakiwami, które z dużo większym prawdopodobieństwem mogły się między kamieniami zaklinować. Czuliśmy, że jesteśmy coraz bliżej końca i damy radę. Znowu w ruch poszły wodery i zaczęło się wytyczanie drogi między głazami. Wytłukliśmy się porządnie a pokonanie odcinka zajęło nam kilka godzin.
Za to na koniec czekała nas nieoczekiwana i zasłużona niespodzianka – niekomercyjne gorące źródło. Estetycznie wykonany drewniany basenik, czekał na nasz przyjazd jakby gratulując, że się nie poddaliśmy.
BAMem w kierunku Irkucka
Kolejne bagna oglądaliśmy już tylko z drogi. Gdy dojechaliśmy do BAMu droga była już sucha. BAM to bajkalsko-amurska magistrala kolejowa, jedna z najdłuższych na świecie, wybudowana jako alternatywa dla kolei Transsyberyjskiej. Wzdłuż niej biegnie droga serwisowa we wschodniej części obfita w głębokie brody i mosty, pamiętające czasy świetności ZSSR, w których odbudowę obecnie nie inwestuje się ani rubla. Mieliśmy wprawdzie jechać jeszcze do Tyndy ale po pierwsze zbliżał się termin końca wizy a po drugie po prostu mieliśmy już dosyć przygód terenowych.
Dokończenie pętli bajkalskiej jest już proste. Z Nowosybirska cięliśmy na południe zahaczając o największą wyspę Bajkału, Olchon. Ale zanim się na nią przeprawiliśmy przemierzyliśmy wybrzeże obserwując ją z drugiego brzegu. Wyspa to zdecydowanie miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że jest już obiektem mocno turystycznym i próżno szukać tam dziewiczych przejazdów. Prom na nią jest darmowy a na miejscu piękne plaże, które można podziwiać także z pokładu awionetki.
110-tka nie należy do najtrudniejszych odcinków OFFroadowych, jakie przemierzyliśmy. Zdarzało nam się jeździć gorszymi trasami w Ukrainie, Rumunii czy Mongolii. Znaczenie miał tutaj fakt, że byliśmy sami. Przejazd z kompanem w postaci drugiego samochodu, o który w razie potrzeby można byłoby się zapiąć znacznie ułatwiłby podróż. Nawet samodzielny przejazd w pojedynkę za drugim razem byłby o niebo łatwiejszy. Świadomość trasy i znajomość przeszkód obniżyłyby poziom trudności. Kluczową rolę odegrała psychika. Podcinanie skrzydeł przez miejscowych, straszenie niedźwiedziami, brak wiary w możliwości naszego samochodu, brak wiedzy na temat faktycznego poziomu przeszkód – to wszystko sprawiało, że każdy kolejny kilometr przejazdu przez 110-tkę dawał nam sporą satysfakcję.
Gdyby ktoś z Was wybierał się w taką podróż dawajcie znać - chętnie podzielimy się wskazówkami! Zrobiliśmy specjalnie dla Was przydatną mapkę z przeszkodami na 110-tce. Powodzenia!
Artykuł opublikowany w Magazynie OFF Road