Wjeżdżamy właśnie do kraju, który jeszcze nie tak dawno objęty był wojną. Wojną, po której pozostało masę min a nastroje ludzi mają być co najmniej mieszane. Od podróżników słyszeliśmy, że to piękny i bezpieczny kraj. Od mieszkańców sąsiadującej z Angolą Namibii zupełnie odmienne historie.
Po wojnie, o której pisała Dominika, obywatele Angoli nie przepadają za Namibijczykami. Najprawdopodobniej przez to, że wielu z nich wcielonych do armii walczyło pod sztandarami RPA. Stąd zapewne jedna z historii jaką słyszeliśmy o handlarzu, który pojechał z Namibii sprzedać auto w odbudowującej się Angoli, by sobie troszkę dorobić. Zaraz za granicą zadano mu pytanie:
- Lubisz swoje auto? – odpowiedział, że tak.
- A lubisz swoje życie? – zastanowił się chwilę lecz bez zawahania również potwierdził, że tak.
- W takim razie zostaw auto i spadaj do siebie.
Pomimo poznania genezy problemu, który dzielił te dwa kraje, granicę Angoli przekraczaliśmy z lekką dozą nieśmiałości. Przyzwyczailiśmy się do Namibii, w której mimo, że zostaliśmy okradzeni – czuliśmy się bezpiecznie. Poznaliśmy w niej sporo ludzi i miło spędzaliśmy czas. Teraz pora na coś nowego. Na kraj, który dla turystów otworzył swe granice stosunkowo niedawno. Jak tam będzie?
Puste południe
Wjechaliśmy na piękny asfalt, którym sunęliśmy dziesiątkami kilometrów. Jako, że procedury formalne w imigracji przeciągnęły się do późna – szybko zastała nas noc. Tuż przed zmrokiem zdołaliśmy na szczęście dotrzeć do misji katolickiej, w której postanowiliśmy spędzić pierwszą noc. Pierwsza noc w nowym kraju zawsze jest niespokojna. Przyzwyczajamy się do otoczenia ale przede wszystkim do ludzi. To człowiek jest największym zagrożeniem dla innego człowieka. Nie lew, nie słoń ale człowiek. Księża przyjęli nas z życzliwością jednak strefa komunikacji z lokalną społecznością wywróciła nam się do góry nogami. Skończył się już powszechnie stosowany język angielski. Tu posługiwać będziemy się portugalskim, którego zupełnie nie znamy. Kolejne godziny jazdy, obserwacja ludzi i ich reakcji na nas uspokoiła nas. Pryskają obawy i ustępują miejsca wymianie serdeczności. Od tej pory wszystko zaskakuje nas już tylko pozytywnie.
Do tego kraju warto przywieźć dolary. Kurs na czarnym rynku względem bankowego różni się o blisko 40% dlatego już z i tak taniego paliwa robi się ono jeszcze tańsze uzyskując cenę 1,1 zł za litr. W sklepie też jest raj. Cydr importowany z sąsiedniej Namibii czy RPA jest tu kilkukrotnie tańszy niż w kraju, z którego pochodzi. Nawet wódka wyborowa była tańsza niż w Polsce! Sklepy są powszechne w przeciwieństwie do Namibii, gdzie zakupy mogliśmy zrobić czasem jedynie co kilkaset kilometrów. Prócz tego wróciła ulica! Na ulicy można kupić siatkę pomidorów za złotówkę. Uśmiechnięta sprzedawczyni zwykła dorzucić do tego jeszcze gratisową cebulę lub cokolwiek innego. Wszystko pyszne, świeże i naturalne. Te marketowe lubiały się psuć nim dojrzały. Skąd zatem te teorie, że Angola jest droga?
Droga może i jest. Ale jedynie dla bogatych, którzy zwykli stołować się po restauracjach i spać po hotelach. My – samowystarczalni – nie musieliśmy sprawdzać tej zależności a widoki z naszego apartamentu 4x4 często bywają zaskakująco lepsze niż z niejednego drogiego hotelu.
Dla przykładu, posłużę się tu okolicami Lubango. Najpierw opuściwszy rogatki miasta udaliśmy się na jego peryferia. Brukowana droga, na której mijamy dwa autokary prowadzi nas na sam klif. Oznacza to, że dotarliśmy do Tundavala. Widok z klifu rozpościera się na otaczającą go ogromną dolinę, na której ledwo dostrzec można cieniutkie dróżki i pojedyncze miejscowości.
Ale nie tu będziemy spać. Pojechaliśmy w inne miejsce. Tam już nie było autokarów. Nie było też samochodów. Na drodze, którą stanowiła aleja przerośniętych eukaliptusów minęliśmy zaledwie kilka osób.
Celem był ten sam klif ciągnący się dziesiątkami kilometrów, ale już w zupełnie wyludnionym miejscu. Miejscu majestatycznym, gdzie zachód słońca dodatkowo spotęgował nasze odczucia. Tu jesteśmy już sami. My, wiatr, i słońce. Nie ma wprawdzie barmana podającego zimne drinki, nie ma kelnera przynoszącego wyśmienite potrawy. Jest za to czas, energia i chęć by zrobić sobie to samemu dlatego czujemy się wygranymi!
Dotarcie do takich miejsc często okupione jest walką z jakimiś przeszkodami na drodze lub całkowitym jej brakiem. To jedynie stymuluje doznania, dzięki czemu ostateczny obraz jest jeszcze lepszy.
Jak już widzicie na zdjęciach, przekroczenie granicy pociągnęło za sobą zmianę otoczenia na bardziej zielone. Nie znaczy to jednak, że Angola nie ma swojej pustyni. Pustynia Namib sięga bowiem i tutaj przekraczając nieco przypadkowo wyrysowane granice krajów. Na pustyni znaleźliśmy wyjątkowo dużą oazę ze zbiornikiem wodnym, gdzie brodziły dziesiątki flamingów.
Najmniej zurbanizowana a w zasadzie nawet najmniej ucywilizowana jest wschodnia część Angoli. Tam jednak ciężko nawet o drogi i wciąż duże jej obszary są zaminowane. Odpuściliśmy więc wschód skupiając się na części dostępnej i rozwiniętej dzięki dostępowi do Oceanu. Niemniej jednak południe kraju, wygląda na równie mało rozwinięte w porównaniu do północy. Prócz Lobito i Namibe, nie spotkaliśmy większych miast a jedynie drobne wioseczki. Ludzie ubierają się tradycyjnie w stroje skrojone z kolorowych materiałów. Można spotkać półnagie kobiety, które opasają sobie piersi sznurkiem bądź pasem materiału ale nie po to, by je zasłonić lecz by nie dyndały. Na drodze spotykaliśmy też plemiona zdobiące swe ciała koralikami w identyczny sposób jak ludność Turkana.
Takie sytuacje sprawiły, że poczuliśmy, iż ponownie ruszyliśmy do Afryki. Botswana, RPA i Namibia na długo uśpiły naszą przygodę, po którą tu przyjechaliśmy.
To może pora na wypad na plażę? Piękna droga asfaltowa wraz z dotarciem do gór przeobraziła się w szuter ze stromymi podjazdami. No tak. Fajnie prowadzi się drogi po płaskim… Przebrnięcie przez góry to już zupełnie inna historia. Widać jednak, że rząd znalazł jakieś środki bo na kilku odcinkach była już wykonana konstrukcja nowej drogi. Były pobudowane też mosty nad okresowymi rzekami. Wszystko jednak porzucono. Na mosty nie da się wjechać a do odcinków drogowych zlikwidowano dostęp usypując przed i za olbrzymie hałdy ziemi. Słyszeliśmy później, że rząd przestał płacić.
Walczyliśmy z tą drogą, tymi hałdami i piaskami w brodach rzeki przez kolejne dziesiątki kilometrów ale nagroda była tego warta. Boczna dróżka zaprowadziła nas ponownie do pięknego oceanu. Widzieliśmy już tu po drodze ładne plaże. Na kilku spaliśmy. Ale to? Z klifowego wybrzeża spoglądaliśmy na kilka plaż pooddzielanych od siebie skałami. Słońce chyliło się ku zachodowi. W dole mały domek rybacki ale plaża tak długa, że nikt nikomu przeszkadzać nie będzie. Zebraliśmy kilka muszli, które pozostawił po sobie przypływ i do nocy wpatrywałem się w morze. To czas, na wieloryby. Może jakiś się pokaże? Może choć żółw wyjdzie złożyć jaja bo po pozostawionych na plaży dziurach, widać że to ich ulubione miejsce. Pech chciał, że pojawiły się jedynie niewielkie antylopy skaczące po stromym wybrzeżu. Zostaliśmy tu kilka dni bo miejsce warte było poświęcenia mu każdej chwili. Woda w oceanie jednak wciąż zimna. Prąd Bengalski nie będzie go opuszczał aż do Lobito.
Przyjaciele
Pojechaliśmy więc do Lobito. Tam rozgościliśmy się na plaży przy Alfa Bar gdzie podawano wyśmienitą pizzę. Niestety drogą ale jak na restauracyjne warunki tego kraju to jednak bardzo przystępną. Piwko po 2 złote więc marża znikoma. Ale miasto zapamiętaliśmy pozytywnie z zupełnie innej przyczyny. To właśnie w Lobito pod swoje skrzydła zabrała nas grupa ludzi z klubu Amigos da Picada, o którym wspominałem już we wpisie o samochodzie. Po tym jak naprawili nam auto nie biorąc za to ani grosza pojechaliśmy wspólnie na wycieczkę. Oni wprawdzie na zlot motocyklowy, na którym mają się pojawić jakieś głowy państwa a my jedynie na wodospady. Część odcinka jednak się pokrywała i mogliśmy przejechać go razem. Artur na swoim TransAlpie prezentował się znakomicie. Motor mimo, że przeznaczony na każdy teren i w takim też niejednokrotnie się znajdował – dziś wyglądał jak świeżo zdjęty z taśmy. BMW Dioniego już trochę gorzej znosiło ubytki w nawierzchni.
Pojechaliśmy zobaczyć jaskinię. Motocykliści nie byli zainteresowani tematem bo pewnie już ją widzieli lecz dla nas pozostawała wciąż nieodkryta. Znaleźliśmy więc dróżkę, która zawiodła nas nad urwisko i dalej już podążaliśmy pieszą ścieżką. Zaraz dogoniła nas chmara dzieciaków chętnych do oprowadzenia po atrakcji. Ścieżka zaczęła się wić i stromo opadać w dół.
Zza palmowych drzew odsłonił się widok na dolinę, którą z wolna pomykała niewielka rzeka. Wędrując między bambusami, palmami i kaktusami wreszcie dotarliśmy do jej wejścia.
Oj. Robi wrażenie już z zewnątrz. Dziesiątki ptaków świergotało i przecinało powietrze we wszystkich możliwych kierunkach. To woda je tu ściągnęła. Z jaskini natomiast dochodziły dźwięki nietoperzy. Przypuszczalnie kiedyś przez jaskinię płynęła woda. Może czasami nadal się tu pojawia ale dziś spacerowaliśmy po suchym piasku. Jaskinia jest szeroka i bardzo wysoka. Jej wnętrze oświetlają jedynie drobne szczeliny wpuszczające promienie słoneczne. Brak reflektorów. Brak iluminacji, łańcuszków i drabinek. Brak tablic informacyjnych i innych dobrodziejstw cywilizacji. Dzięki tym brakom mamy pełny obraz naturalności tego miejsca. Właśnie dlatego uważam, że to najciekawsza jaskinia w jakiej kiedykolwiek się znalazłem.
Przed wejściem dzieciaki nas zatrzymały czyniąc specjalny rytuał wejścia. Musieliśmy przekroczyć przez równo ułożone liście stanowiące swego rodzaju barierę, przy której spoczywał drewniany krzyżyk zrobiony z niewielkich gałązek. Do samego końca jaskini też nie mogliśmy dotrzeć. Dzieci powstrzymały nas przed tym ostrzegając o zagrożeniu. Nie mogliśmy jednak zrozumieć dlaczego ale ich gesty były tak wymowne mimo naszego bagatelizowania i prób forsowania, że odpuściliśmy. O tych niebezpieczeństwach ostrzegane były kolejne pokolenia przez starszyznę wioski lecz przypuszczalnie jedynie tylko dla ich dobra. By same nie zrobiły sobie tam krzywdy lub by się nie pogubiły. W dalszej nieoświetlonej części jaskini korytarz się już zawężał i stawał się coraz mniej dostępny. Wyszliśmy więc na powierzchnię, dzieciakom daliśmy kredki i ciastka za wspólnie spędzony czas i ruszyliśmy dalej. Robiło się ciemno, gdy nagle minęły nas dwa motocykle. Okazało się, że nasi kompani gdzieś na nas czekali. Gdy było już zupełnie ciemno dojechaliśmy do Lodgy Artura. Posiadał tu kilka domków, restauracyjkę i ogród. Dostaliśmy do dyspozycji apartament w pełni wyposażony, aby się odświeżyć by po wszystkim zasiąść przy wspólnym stole z okazji urodzin żony Artura.
Rankiem wciąż w asyście obu motocyklistów kierowaliśmy się na północ. Droga była wspaniała. Na wysokości przekraczającej tysiąc metrów roślinność była tak bujna i zielona jak nigdzie indziej w Angoli. Pełno różnych gatunków palm, mangowców, bananowców czy eukaliptusów i bambusów. Pełno też gatunków, których w ogóle nie znamy. Prócz zieleni kolor niosą kwiaty i woda. Otaczały nas przedziwne góry. Porozrzucane dokoła niczym olbrzymie głazy. Krajobraz zupełnie wyjątkowy. Niespotykany. Tętniący życiem.
Tam się rozdzieliliśmy. Nasza ścieżka wiodła na wschód. Czekały na nas czarne skały będące jakby skondensowaną kupą wcześniej obserwowanych kamieni. Wyglądały one nieco inaczej. Okolica była płaska jak stół a one wyrastały znikąd jedynie w jednym miejscu całej tej wielkiej przestrzeni a każdy kolejny był jeszcze większy od poprzedniego.
Jeszcze bardziej na wschód w Kalandula odnaleźć można wodospady na rzece Lukala. Wodospad ten ponoć jest drugim co do wielkości zaraz po wodospadach Wiktorii. Faktycznie jest ładny, wysoki i robi wrażenie. Szkoda tylko, że zupełnie nie po drodze i musieliśmy do niego odbić 400 km w jedną stronę, by zaraz później wrócić. Na szczęście droga też była ładna. Wiodła pięknymi lasami i górami na których połoniny rozpościerały się niczym te z Rumunii czy Ukrainy, po których zwykliśmy tak często jeździć.
Przed Luandą wróciliśmy jeszcze raz na południe. Tam są równie piękne plaże jak na południu Angoli. Nie było jednak ani wielorybów ani delfinów, które podobno tak ochoczo pojawiają się tutaj. Te drugie to nawet codziennie. Było za to słońce, piasek i woda wystarczająca ciepła by wreszcie się w niej zanurzyć. Spotkaliśmy się z menadżerem resortu Carpe Diem, który dzięki sieci połączeń Amigos da Picada już się nas spodziewał. Zawiózł nas na sąsiedni klif gdzie budują kolejny ośrodek z jeszcze piękniejszym widokiem. Po sąsiedzku idealna plaża dla serwerów, wzdłuż której układa się kilometrowej długości fala. O zmroku natomiast zaobserwować można nawarstwiający się mieniący się w blasku księżyca plankton. Wieczór spędziliśmy razem przy piwku przegryzając owoce morza w postaci krewetek i mątwy.
W Luandzie czekali na nas kolejni członkowie Amigos. Tam skończyły się kolejne reperacje naszego samochodu, nabili nam też klimatyzację i oczywiście znów wszystko było prezentem! W stolicy campowaliśmy na parkingu klubu jachtowego znanego wśród podróżników. Dzięki temu poznaliśmy tam miłą parkę z Francji przemierzającą Afrykę od strony Maroka. Wieczorki spędzaliśmy więc wspólnie na wybrzeżu z pięknym widokiem na wieżowce stolicy.
To w zasadzie tyle a raczej aż tyle co zaserwowała nam Angola. Opuszczamy ją wpisując przy tym do trójki najfajniejszych krajów jakie stanęły na naszej afrykańskiej trasie. Angola jest w moim odczuciu skondensowaną Afryką. Jest pustynia, są plemiona, jest wybrzeże, są wraki, lasy baobabów i innych orientalnych roślin. Ciężej o zwierzęta ale wiemy, że są. Może trudniej dostępne a my już o nie nie zabiegamy. Kraj na pewno wart odwiedzenia. My natomiast jeszcze tylko obiadek na wybrzeżu, gdzie więcej szkieletów statków niż na namibijskim wybrzeżu szkieletów i jazda!