Jak sprawdza się nasz dom na kółkach?

PatroCamper. Chcieliśmy napisać o nim coś szerzej. Temat chyba wart miejsca na naszym blogu, bo sporo z Was pyta jak się nim podróżuje. Właśnie pynkęło nam 100 dni w podróży, wiec pora na małe podsumowanie!

Jak już wiecie, auto zostało w znacznym stopniu zmodyfikowane by przystosować je do afrykańskiej podróży. O modyfikacjach poczytać można w innym dziale a teraz przejdźmy do strony użytkowej czyli…

Jak się jeździ nową bryką

Nie chcę wymieniać z nazwiska osób, które nie wierzyły w tą konstrukcję samochodu bo póki co, i miejmy nadzieję na zawsze, nowa jego bryła spisuje się doskonale. Nie zauważyłem żadnych pęknięć, materiał się nie rozchodzi a klej nie puszcza. Wszystkie zastosowane rozwiązania spisują się na medal. Po drodze mieliśmy kilka modyfikacji oraz awarii ale, mimo że to jeden wyjazd, pamiętać należy że nastukaliśmy już kilkanaście tysięcy a przed nami kolejne kilkadziesiąt. Dlatego weryfikujemy niektóre rzeczy w trakcie i w związku z nimi decydujemy się na zmiany.

Zaczęło się w Egipcie. Trudne wyboiste drogi przez pustynie skłoniły nas do wymiany sprężyn. Już poprzednie podróże jak Mongolia, były dla naszych tylnych sprężyn dużym wysiłkiem z uwagi na przeładowanie. Zbagatelizowałem to tym razem bo w ostatecznym rozrachunku spakowane auto było lżejsze. To był jednak błąd. Waga ponad 3 tony wymagała wymiany naszych sprężyn z GU4 na nowe. Z pomocą przyszedł poznany w Bahariji Talaat. Zorganizował dla nas australijskie Old Man EMU i zadbał o ich wymianę. Niestety nie był to tani zabieg bo tu wszystko jest sporo droższe ale poprawiliśmy tym komfort podróży, bezpieczeństwo nasze i auta oraz jego wygląd. Niedługo później bo już w Sudanie padł nam rozrusznik. Na szczęście na skrzyżowaniu a nie na środku pustyni! Odpalił wprawdzie „na pych” ale mimo to podjechaliśmy na warsztat by oczyścić go w środku. Podobna sytuacja się póki co nie powtórzyła. W Kenii natomiast zmieniliśmy tylne amortyzatory. One również dostały w palnik, więc dokończyły swojego marnego żywota.

Do tej pory zaobserwowaliśmy delikatny wyciek z węża olejowego oraz z klimatyzacji. Obie usterki usunęliśmy w Addis Abebie. Tam też musieliśmy poprawić spawy przednich łap ramy od mocowania nadwozia. Niestety delikatnie pękły.

W trosce o ponowne rozszczelnienie klimatyzacji, nabicie jej na nieszczęście pozostawiliśmy na później sądząc, że w górach nie będzie potrzebna. Przejazd wzdłuż jeziora Turkana przy temperaturach rzędu 50*C szybko dał nam do zrozumienia, że to był błąd. Dlatego problem rozwiązaliśmy szybko w małym ugandyjskim zakładziku, gdzie pan naprawia lodówki. Znów powiało chłodem…

W Etiopii pojawił się też temat braku wspomagania sprzęgła. Nie sądziłem, że to jego kres, ale bardziej jakieś zapowietrzenie.  Chłopaki z Polski raczej wykluczyły tą opcję. Może powodem były różnice ciśnień i wysokości? Ciężko powiedzieć. Sytuacja chyba sama się rozwiązała albo ja się przyzwyczaiłem do twardego pedału.

Wróćmy jednak do konstrukcji kamperowej, by nie brnąć w prostą eksploatację. Kontrowersyjna roleta oddzielająca kabinę auta od części kontenerowej okazała się bardzo potrzebnym rozwiązaniem. Ma ona bardzo wiele funkcji. Już na promie zabezpieczyła nasz dobytek, bo auto musiało pozostać mobilne i tym samym otwarte. Tył wciąż mógł być dzięki niej zamknięty niedostępny dla potencjalnych rabusiów. Nocą po zamknięciu rolety, kompletnie odcinamy się od otoczenia i nikt nam nie zagląda przez przednie okna. Nawet, gdy w środku zaświecimy światło to z zewnątrz nic nie widać. Kolejna jej zaleta to hermetyczność, tak z uwagi na temperatury, jak i wszechobecny pył na drogach. Potrafi dostawać się każdym drobnym otworem. Tu chyba czas, by wspomnieć o pewnych niedociągnięciach konstrukcyjnych.

Tylne drzwi, które robiliśmy z kumplem (pozdro Corcho!), mimo swego wyglądu nie są prostą konstrukcją. Chcąc uciekać od poszczególnych tematów, mimo presji Corcha uznałem, że uszczelka powinna zniwelować szczeliny, jakie powstały między kontenerem a drzwiami. Nic bardziej mylnego. Dziś nakleiłem kolejną warstwę uszczelek, by pył nie dostawał się do środka. Trzymajcie kciuki, by to pomogło bo co dzień walczymy z nowym pyłem w środku. Dostaje się on nawet przez odpływ z brodzika. Jest wszędzie. Walka z diagnozowaniem nowych otworów jest bardzo zacięta. Pył ten w asyście wielkich wstrząsów na kiepskich drogach, potrafił kilkukrotnie wejść między elektryczne połączenia do pompy wody, odcinając jej zasilanie.

Przeciążyliśmy ładunek szuflad. Zastosowane zamki może i sprawdziłyby się w zwykłym kamperze ale w terenowej wersji szybko uszkodziły się dwa z nich. Na szczęście w tych dwóch, które blokowane są przez drzwi po ich zamknięciu (pisałem o tym wcześniej) i tym samym szuflady podczas jazdy się nie otwierają.

Czasami wykręcają się drobne śrubki. To naturalne. Poprawia się takie rzeczy w trasie, choć ciekawym jest, że na tych wybojach potrafią wykręcić się nawet wkręty zamocowane w elementach drewnianych.

Zawiodło nas jednak wyposażenie firmy Dometic, na które wydaliśmy mnóstwo kasy. Są to chyba jedyne elementy wyposażenia kempingowego, jakie zostały zakupione a nie wykonane. Po pierwsze okna. Niby mają moskitiery, lecz mimo ich zamknięcia, komary przedostawały się gdzieś bokiem i żarły nas nocami. Dziś już nie śpimy przy otwartych oknach. Na szczęście mamy moskitiery wszyte w materiał, który stanowi ściankę po otwarciu dachu. Są aż trzy i to na tyle duże, że po ich otwarciu mamy przewiew zbliżony do tego na zewnątrz. Ostatnio zakleiłem otwory wentylacyjne w tych oknach. Chyba jest lepiej. Ale skoro już mowa o Dometicu to jedźmy dalej. Kuchenka ze zlewem ma dwa palniki. Jeden z nich już się czymś zatkał i płomień na nim jest niewystarczający do zagotowania wody. Ok. Można uznać, że to usterka eksploatacyjna. Ale drugi palnik nie zapalał się w ogóle. Dopiero kontakt z serwisem pomógł w usunięciu usterki. Miejmy nadzieję, że na zawsze, bo różnie z tym bywa.

Przejdźmy do rzeczy pięknych

Wypisałem chyba wszystkie wady i problemy, jakie nas spotkały a pomijam wciąż to co jest wspaniałe. A wspaniała jest cała reszta! Niejednokrotnie spotykamy tu na swojej drodze innych podróżników, co daje nam namacalny dowód na to, że praca przy aucie przed wyjazdem była słusznym pomysłem.

Dla przykładu:
Mirek z Djamilą mają w swoim Defenderze namiot dachowy. Fajna sprawa można powiedzieć. Rozkładanie to zaledwie 5 minut. Dla mnie w prostej kalkulacji, przy rocznej podróży to dwa dni ekstra, które wole spędzić na krzesełku z piwkiem w dłoni. Do tego namiot ten trzeba złożyć, a to już więcej niż 5 minut. Idźmy dalej. Biwak nad jeziorem Turkana. Zamykamy nasz dach bo strasznie wieje. Nastaje cisza. Wiatr się wzmaga i wieje już chyba z prędkością ponad 100 km/h. Ciśnienie, jakie wytworzył potrafiło otworzyć nam dach ponownie bo zapomnieliśmy go zabezpieczyć. Wyobrażacie sobie co działo się z namiotem Mirka?

Nasz samochód w środku jest wspaniale wyciszony. Zero wiatru, zero hałasów z zewnątrz. Wystarczy zamknąć dach. Po jego zamknięciu nadal w środku można siedzieć wyprostowanym, da się też coś ugotować choć to już nastręcza więcej problemów. Przestrzeni mimo to jest bardzo dużo a po otwarciu dachu jeszcze więcej. Niejednokrotnie wciąż, wywołuje to uśmiech na naszych twarzach… głównie przez niedowierzanie, że możemy mieć aż taki komfort w podróży.

Idźmy dalej. Prysznic. To jest niesamowite doświadczenie. Kładziesz się spać z czystymi stopami, bierzesz prysznic kiedy chcesz. Mało tego. Ciepła woda! I wszystko wewnątrz auta. Niesamowite. Do tej pory nie dość, że podróżując po wyższych górach, woda od słońca miała duży problem, by nagrzać się choć do 15*C, tak teraz możemy zagrzać ją nawet do 80*C (przydało się podczas prób zabicia potencjalnych pasożytów w zbiorniku), co oczywiście jest wielką przesadą bo wystarcza 40*C. Tu w sumie przydałoby się nawet jej chłodzenie bo prawda jest taka, że często zbiornik bez dodatkowego ogrzewania potrafi osiągnąć temperaturę 40*C wprost z powietrza. Prysznic wewnątrz to komfort dojścia od niego do łóżka wciąż czystą stopą. Mycie się poza autem wielokrotnie odbywało się w piachu bądź igliwiu czy liściach. Dziś na ścianie wisi kosmetyczka więc nawet umycie zębów nie wymaga poszukiwania szczoteczki w czeluściach toreb czy szuflad.

Można powiedzieć, że nasz samochodzik to taka malutka kawalerka bo mamy tu wszystko. Począwszy od kosza na śmieci, którego rolę do tej pory pełnił pelętający się wszędzie worek, po toaletę. Tak! Wewnątrz mamy też toaletę, którą używamy w przypadkach awaryjnych. Szybkie siku można bez kłopotu zrobić bez opuszczania samochodu a w Afryce w parkach, gdzie grasują dzikie zwierzęta jest to nad wyraz cenne.

Zamieniliśmy też tradycyjne śpiwory na zwykłe kołdry. To był mega przeskok cywilizacyjny. Wciąż niejednokrotnie budząc się, sporo czasu potrafi mi zająć zorientowanie się gdzie jestem, bo na pewno nie w samochodzie. Trudno przywyknąć nam do tylu nowych wygód i mimo już trzech miesięcy w podróży każdy detal, każda funkcja wciąż jest dostrzegalna i mega satysfakcjonująca.

Poprawiliśmy też rozwiązanie ogrzewania postojowego. Przenieśliśmy piec do środka dzięki czemu straty energetyczne są już mniejsze. Rzadziej się też już włącza by utrzymać zadaną temperaturę. My nie zwykliśmy jeździć zimą więc poruszamy się głównie latem a wiadomo – latem jest ciepło. Wyjątkiem tej teorii są wysokie góry. Tym samym ogrzewania używaliśmy na tym wyjeździe chyba jedynie w Parku Semien w Etiopii. Tu należy zaznaczyć, że piece te mają sporą wadę związaną właśnie z wysokością. Producent daje gwarancje sprawności jedynie do wysokości 1500 m.n.p.m. a wspomniany Park leży na wysokościach czasem przekraczającym 4000 m. Piec wprawdzie kilka razy nas tam ogrzał, ale w końcu z uwagi na mniejszą ilość tlenu w powietrzu (brak komputera do analizy składu mieszanki – proporcja jest stała) zaczadził się i przestał działać. Przepaliliśmy go później na nizinach by wróciła jego witalność i operacja na szczęście się udała.

Oszczędzamy mnóstwo czasu. Oszczędzamy go na codziennie powtarzanych czynnościach, jakie wykonywaliśmy do tej pory w starej wersji auta. Dziś po jeździe gaszę silnik, przeskakuję do tyłu i mogę już spać. Względnie w 3 sekundy otwieram dach i w pozycji stojącej mogę przygotować posiłek przy półtorametrowym blacie kuchennym. Półtora metra też ma łóżko. Jest wygodnie, choć kompaktowo. Nie ma przy tym zależności, że jak ktoś śpi, to nie ma dostępu do łazienki czy kuchni. Wszystko działa w dowolnym momencie, kiedy tego potrzebujemy bez zbędnego przekonfigurowania wyposażenia. Jedynym wyjątkiem jest stolik w środku, który powstaje z połowy łóżka. Prawda jest jednak taka, że do tej pory jeszcze go nie użyliśmy i pewnie nie użyjemy.

Niestosownym jest chwalenie własnych rozwiązań, jednak muszę powiedzieć, że wszystko się sprawdza. Nic z ergonomii nie zawodzi. Sporo spotykanych osób też docenia naszą robotę i niejeden chciał już kupić auto. Łechce to moje ego, jednak ważniejszym jest dla mnie fakt, że wszystko to na tyle zagrało, że dobrze się jedzie. Że w ogóle nie cierpimy na brak komfortu. Wielokrotnie  oferowane nam domki czy pokoje miały zdecydowanie niższy standard. Wszystko powyższe ma jednak jedną wadę. Do tej pory przesiadywaliśmy więcej na zewnątrz. Dziś ciągle siedzimy w środku. Z rzadka rozkładamy stolik z krzesełkami na zewnątrz. No ale jak z tym walczyć? Czujemy się jak w domu… no bo to jest w zasadzie nasz nowy dom!

Komentarze

komentarz

Comments are closed.