Kocham pustynie

Kocham pustynie, dlatego nie mogłam doczekać się Namibii. I owszem było pięknie, ale życia w tym kraju sobie nie wyobrażam.

 

Wkroczyliśmy do Namibii od południa i momentalnie pojawiły się wyczekane pustynne krajobrazy. Jednak, żeby nie było tak drastycznie, że od razu zasypie nas piach, Namibia powitała nas rzeką Oranje. Malowniczo płynąca wzdłuż winnic nie miała co prawda pomarańczowego koloru, ale cudownie kontrastowała z pomarańczowym piaskiem.

Szkoda, że nie postanowiliśmy zostać dłużej, tym bardziej, że lokalni powiedzieli, że nie ma w niej krokodyli. Uwierzycie, że na przestrzeni siedmiu miesięcy zamoczyliśmy się w rzekach dwa razy? Albo ich nie było, albo wyschły, albo krzątała się w nich bilharcja, albo hipopotamy, albo krokodyle, zawsze coś. A teraz, taka okazja, prawdziwie niebieska rzeka! Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że okazja jest wręcz niepowtarzalna. Mieliśmy z nią do czynienia już w Lesotho, lecz wtedy miała kolor iście brązowy, zupełnie nie zachęcający do kąpieli.

 

Kanion Fish River

Koła niosły nas w stronę największego kanionu w Afryce, a drugiego na świecie, zaraz za Kanionem Kolorado. Rzeka Fish River jest najdłuższą rzeką Namibii, ciągnie się na długości ponad 800 kilometrów choć sam kanion liczy niespełna 100 kilometrów.

Zanim tam dotarliśmy pokręciliśmy się trochę po rzadko uczęszczanych przesmykach, by trafić na znienawidzoną przez wszystkich podróżników tarkę. Namibia bije rekordy pod kątem długości dróg nią pokrytych.


Kanion robi wrażenie. Można urządzić sobie pięciodniowy trekking na osiemdziesiąt osiem kilometrów. Podczas wędrówki rzekę przecina się aż dwadzieścia razy. Aby uzyskać permit należy przedstawić zaświadczenie od lekarza o byciu zdrowym jak ryba.

Byliśmy zbyt leniwi, ale za to odwiedziliśmy najdalej wysunięty kraniec Fish River, czyli gorące źródła Ais-Ais. Za jedyne 5 złotych można spędzić cały dzień mocząc się w basenie napełnianym naturalnie gorącą wodą. A noce w namibijskiej zimie wcale nie należą do ciepłych, zatem popołudniowe wygrzewanie było całkiem przyjemną odmianą od jazdy.

Wróćmy do kanionu. Miłośnicy czterech kół mogą urządzić sobie dość długą przejażdżkę po szczycie kanionu. Zatrzymywaliśmy się co chwilę bo za każdym zakrętem kanion odsłaniał swoje nowe księżycowe oblicze. Można przy okazji wypatrzeć rzadkie drzewo kołczanowe. Tak naprawdę jest to aloes, który przybrał formę drzewa. Stąd też jest największą jego odmianą. Sama jego nazwa pochodzi od sporządzanego z niego przez Buszmenów kołczanu na strzały.


Doczytałam, że część parku, w którym znajduje się kanion jest publiczna, ale aż 90 km powierzchni kanionu jest własnością prywatną. To zresztą nie jedyna taka sytuacja. Wspinając się na północ Namibii zobaczyliśmy, że stosunkowo mało terenów jest terenami publicznymi. Ktoś posiada nawet spory kawałek pustyni Namib. Według mnie to skandaliczne.

 

Kolmanskoppe

Z Fish River wypruliśmy na wybrzeże nudną jak flaki z olejem drogą pokrytą tarką. Dopiero po wjechaniu na teren parku narodowego zniknęły wreszcie ogrodzenia szczelnie okalające drogę po prawej i po lewej. Na wybrzeżu w okolicach Luderitz spędziliśmy parę dni obserwując flamingi i fale rozbijające się o skały, strzelające na wysokość nawet kilkunastu metrów.

Niedaleko Luderitz znajduje się Kolmanskoppe - pozostałość po gorączce diamentów, czyli kilka opuszczonych budynków, które są obecnie pożerane przez pustynię.

Pustynia Namib

I wreszcie ona, pustynia. Mówi się o niej, że jest najstarszą pustynią świata. Ma na karku 80 milionów lat. Na dodatek teren należy do najuboższych na świecie w opady. Pada tylko parę dni i to raz na kilka lat. Jednak jeśli myślicie, że pustynia Namib to tylko wydmy i piachy, jesteście w błędzie. Geograficznie rozciąga się na odcinku aż 1300 kilometrów, czyli długości całego kraju. Od Angoli aż do RPA styka się bezpośrednio z Oceanem Atlantyckim. Wydzielono na jej obszarze kilka parków narodowych, dzięki czemu, spora część powierzchni kraju jest chroniona. Jej struktura jest zróżnicowana, północ to krajobrazy bardziej kamieniste, południe piaszczyste. W języku ludu Nama, który zamieszkuje te tereny od wieków, oznacza „miejsce, gdzie nic nie ma”. To by się zgadzało.

Zdecydowanie najbardziej zjawiskowa część pustyni znajduje się w Sossusvlei, na terenie Parku Narodowego Namib-Naukluft. Niekwestionowanym minusem jest to, że pobyt na pustyni jest obwarowany wieloma zakazami i opłatami. Nie ma mowy, żeby zaszyć się gdzieś między wydmami i podziwiać piękno natury. Z tęsknotą wspominam Gobi w Mongolii, gdzie spędziliśmy wiele samotnych dni, nie spotykając żadnego człowieka, nie musząc uiszczać opłat. Pustynia Namib została sprowadzona do atrakcji turystycznej, zalana drogą asfaltową, aby mogły spokojnie jeździć po niej wielkie autobusy, a następnie spieniężona. Przykro uczestniczy się w takim cyrku, kiedy po otwarciu bramy wjazdowej wszyscy ścigają się ze sobą, mimo że na terenie parku prędkość ograniczona jest do 60 km/h, żeby dojechać na wydmę pierwszym, i postawić pierwszą stopę na nienaruszonym jeszcze piachu. Dziś przejdą po nim setki stóp.

Ciężko nacieszyć się widokami w tych okolicznościach jednak muszę przyznać, że pustynia Namib jest chyba najpiękniejszą z tych, które widziałam. Czerwone i żółte kolory, światłocienie o poranku rysują wspaniały spektakl. Do tego zakonserwowane w słońcu akacje, Dead Vlei, które nie mogły spokojnie umrzeć, muszą teraz służyć jako modele do tysięcy, a nawet milionów zdjęć, przybywających tu tłumnie turystów.

Inną atrakcją jest wydma 45, jedna z niewielu, na które można się wspiąć. Tak, w Parku nie wolno wspinać się na wydmy. Ta mierzy ponad 300 metrów, ale nie jest najwyższa w Namibii. Ustępuje wydmie 7, która wyrosła nieopodal Walvis Bay.


Kiedy słońce wzniosło się wysoko i spłaszczyło tym samym krajobraz zatrzymaliśmy się na kawę. Siedziałam na piachu w cieniu auta, oparta o koło, z widokiem na piękne wydmy i czytałam książkę. Oszukiwałam się jednak, że jestem blisko z naturą, gdyż co dwie minuty przejeżdżał za plecami jakiś samochód wzniecając tumany kurzu.

Ruszyliśmy więc powoli w stronę bramy wyjazdowej ale natknęliśmy się na jeszcze jedno intrygujące miejsce, ścieżkę prowadzącą do doliny. Bez wahania wyruszyłam na wędrówkę, mijając po drodze oryksa. To była najlepsza decyzja całej afrykańskiej podróży. Marcin odpuścił i został w aucie.

Wszyscy dreptają tu zapewne o wschodzie lub zachodzie słońca. Ja wpakowałam się w pustynię około czternastej i byłam tam całkiem sama. Wędrowałam po piaszczystych wydmach, skalnych formacjach. Słońce było dla mnie łaskawe i chowało się czasem za chmurami, prezentując jakby specjalnie dla mnie teatr świateł, zaświecając różnokolorowe wydmy. Po dwóch kilometrach dotarłam do ukrytej ogromnej doliny i nie mogłam przestać uśmiechać się z zachwytu. Po drodze rozładowała mi się bateria w aparacie. Może to i dobrze, bo mogłam skupić się na otaczającym pięknie, a nie na szukaniu kadrów. Ta samotna wędrówka miała w sobie coś mistycznego. Zostawiam Was z tymi widokami.

Później podjechaliśmy jeszcze do Walvis Bay. Samo miasto to nic specjalnego ale okolice bardzo interesujące. Taka na przykład wydma numer 7. Najwyższa w kraju. Można się na nią wdrapać i oglądnąć z góry ocean. Widok dość nieoczywisty.

Przy samym Walvis znajduje się długi cypel, którym można jechać kilkanaście kilometrów po piachu i dotrzeć do tych Pań i Panów:

i wyczekującego na swoją okazję takiego Pana:

Będąc na wakacjach w Namibii zdecydowanie warto też wybrać się na Sandwich Harbour. Dla nas przy dość zaciśniętym budżecie był to wydatek za duży. Owszem można się tam wybrać samemu uiszczając jedynie symboliczną opłatę za wjazd do parku narodowego. Jednak trzeba potrafić dwie rzeczy: czytać wydmy oraz pływy. Droga prowadzi bowiem przez przez wysokie wydmy wzdłuż oceanu. W pewnym momencie trzeba zjechać na dół wykorzystując moment odpływu. Jeżeli jednak nie zdąży się wyjechać na czas droga zostanie zalana wodą oceaniczną, a droga ewakuacyjna odcięta. Ponoć wielu turystów straciło tam swoje samochody, a nawet życie. Dlatego większość jeździ z przewodnikami, którzy znają te tereny jak własną kieszeń. Wycieczki nie są tanie ale zapewne warte zainteresowania. Ponoć przewodnicy na tyle się wycwanili, że jak pewnego razu jakiś turysta wybrał się na własną rękę i utknął, prosząc ich o pomoc usłyszał, że będzie mógł zapiąć linę o ich samochód za opłatą... dziesięciu tysięcy złotych!!! Do wyboru miał zapłacić albo pozwolić oceanowi zabrać samochód. Czasu na namysł nie miał zbyt wiele.

Dlatego postanowiliśmy podjechać kawałek i wycofać się kiedy napotkamy przeszkodę.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.