Lasy równikowe Konga

Gdy nasze rozterki w Angoli rozwiały się niczym jesienne liście i otwarła nam się brama możliwości przepchnięcia się przez kolejny etap podróży Afryką Zachodnią ruszyliśmy w te pędy! Kolejna wątpliwość miała nadejść w Kamerunie i chwilę później w Nigerii. Dlatego też, narzuciliśmy sobie spore tempo w przebrnięciu zarówno przez DRK, jak i samo Kongo nim znów biurokracja zatrzyma nas na dłuższy czas.

Przyszedł więc czas na mniej bezpieczny etap naszej podróży. Przez DRK przelecieliśmy w dwa dni mimo kiepskich dróg. Obieraliśmy je gdyż jazda przez stolicę w Kinszasie jest średnio bezpieczna a i sam prom przez graniczną rzekę Kongo horrendalnie drogi. Mostu nie ma, ale znaleźliśmy inny mały promik. Mniej uczęszczane drogi stanowiły więc tam wyzwanie i sens naszej podróży. Pochodną tego jest spotykanie ludzi mniej zniszczonych turystami a wręcz takich, którzy do tej pory nie widzieli białego człowieka. Chciałem raz zrobić zdjęcie dzieciakom, które spacerowały z własnoręcznie zrobionymi zabawkami. Własnoręcznie - bo w końcu alternatyw brak. Dzieci zbiegły na tyle wystraszone, że gdy kurz już opadł zauważyłem porzucone samochodziki. To też te miejsca, w których przekraczanie granic między krajami, gdzie blokadę drogową stanowi jedynie zeschnięta tyka bambusowa wiąże się z poszukiwaniem celnika po domach. To tworzy klimat i nadaje przygodzie kolorytu.

Brazzaville

Kilkadziesiąt bądź nawet kilkaset kilometrów takimi drogami pozwoliło nam dotknąć kraju. Później droga stała się asfaltowa i zawiodła nas wprost do stolicy. Spędziliśmy w niej kilka dni w oczekiwaniu na wizę do Kamerunu nie tracąc czasu na siedzenie w bezruchu. Stolica tętni życiem. Handluje się wszystkim, wszędzie i w zasadzie bez przerwy. Na drogach ciężko wypatrzeć prywatne samochody gdyż wszystko zdominowane jest przez zielone taksówki i chińskie motocykle. Rankiem zakupy na ogromnym targu gdzie prócz podstawowych produktów spożywczych, kupić można piękne afrykańskie stroje szyte tu na miejscu. Gdy strój dla kogoś to mało, może poprawić sobie urodę kupując tu tabletki na przyrost pośladków lub innych części ciała. Wszystko najprawdopodobniej z Chin bądź Indii. Pospacerowaliśmy po mieście zwiedzając meczet, kościół chrześcijański, by popołudniem pograć w chińczyka w lokalnym barze.

Gdy ruszyliśmy ponownie na obrzeżach miasta natknęliśmy się na kolejny targ. Targ wyjątkowy. Wolno przejeżdżając obok niego w oczy rzuciło mi się jak fest kobita rąbała mięso. Mięso też nie byle jakie. W jednej ręce spoczywał ogromny tasak, a drugą przytrzymywała krokodyla. Tak. Niewielkie krokodyle najprawdopodobniej chwytane przy brzegu rzeki Kongo płynącej pomiędzy stolicami lądowały związane na ulicznym targu. Świeży żywy czy wstępnie oprawiony gotowy na steki. Wszystko. Wyskoczyłem z auta pozostawiając je na ruchliwej ulicy by przyjrzeć się temu z bliska. Przeganiali mnie. Raz, że ludzie nie lubią być tu fotografowani a dwa to jednak wciąż chyba temat tabu. Policjant przyglądający się temu zajściu jedynie śmiał się z tego więc nabrałem nieco odwagi. Zobaczyłem nie jedynie krokodyle. Były małpy, żółwie i nutrie. Były też węże, przedziwne larwy i inne robale. Były też dziwaczne ryby i bóg wie co jeszcze…

Takie to Kongo właśnie. Jeśli komuś daleko na targ, nie ma problemu. Przy drodze wywieszają ofiary schwytane gdzieś koło domu. Tak prócz perliczek czy małp widzieliśmy i żółwia. Przykre w tym wszystkim, że ów żółw wisiał przewieszony na sznurze za jedną nóżkę i wciąż próbował zbiec. Tu je się wszystko. U nas też je się dziwne rzeczy, więc mogę to zaakceptować. Pogodzenie się z maltretowaniem tych zwierząt nie przychodzi już tak łatwo. Małpy z targu opalone ogniem też wykazywały znamiona, iż czyn ów został popełniony żywcem. Mam nadzieję, że się mylę.

Przy drodze możemy zakupić też produkty roślinne. Czy to owoce palmowe, czy to wyciśnięty już z nich czerwony olej, czy też wino palmowe. Jest też destylat z wina i dopiero to przypadło mi do gustu, choć sam olej też jest interesującym dodatkiem do potraw.

Magistrala

To właśnie w Kongo po raz czwarty przecięliśmy równik. Wcześniej w Kenii i Ugandzie, teraz już definitywnie wracając na naszą półkulę. Tranzyt przez Kongo to dziś piękna asfaltowa droga wybudowana rzecz jasna przez Chińczyków. Serwują tu krajom takie czy inne prezenty by w niedługim bądź dłuższym czasie otrzymać w zamian surowce mineralne właściciela kraju. Strategie przybierają różne. Dziś zatem jedziemy pięknym asfaltem choć widać, że przyroda zaczyna już upominać się o swoje, szybko pochłaniając pnączami i krzewami co rusz to kolejne centymetry drogi. Bywały momenty, że na drodze mającej blisko 10 metrów szerokości, przejezdny pas był jedynie środkiem drogi a i tak obijały mi się gałązki o lusterka.

Tak. Chińczycy budują lecz z kasą na utrzymanie takich obiektów jest już nieco gorzej. My jednak oczekiwaliśmy czegoś innego. Czegoś co widywaliśmy jedynie czasem mknąc szybkim asfaltem. Chodzi o starą drogę, którą dziś już nie da się jechać bo ta nowa zabrała stary korytarz. Droga wąska, pusta i czerwona jest w mym mniemaniu większą atrakcją lecz dziś wszystko mknie do przodu. Afrykańskie drogi znikają a w ich miejsce pojawiają się chińskie. Gdzie jeszcze ich nie ma to właśnie się budują.

Skoro nie drogami zachwycaliśmy się naturą je okalającą. Pewnie, że lepiej przeżywa się przestrzeń jadąc szutrem jednak lasy równikowe robią piorunujące wrażenie pomimo wszystko. Samochodów jak na lekarstwo a jak już to rozwalone czteroślady, przeładowane w każdy możliwy sposób więc czujemy trochę tą dziewiczą pustkę.

A otaczająca zieleń z każdym kilometrem w głąb kraju pnie się metr więcej w stronę nieba. Kilometry lasów, aż nagle pojawia się osada. Pewnie jedna rodzina bo zaledwie kilka domów. Najczęściej są to domki Pigmejów. Rząd sukcesywnie wykupywał ich ziemie pod tą tranzytową drogę znalazłszy środki na odszkodowania. Odszkodowania pewnie tak niskie, że nie pozostawało im nic innego jak ulepić podobny domek nieco dalej od drogi niż ten poprzedni. A Chińczycy cwani, niby w prezencie, niby za darmo, czasem na kredyt ale przy okazji drogi te budowali w dużej mierze dla siebie. Wpuszczali geodetów i przeróżne maszyny. Przetrzepywali grunt i tereny przyległe za minerałami częściowo wywożąc je w formie niby kamieni lub ziemi. Inne już jawnie jak na przykład drzewa. Piękne egzotyczne gatunki niezmiennie mkną do portu po dziś dzień. Właściciele połaci lasów często prywatnych puszczają te dłużyce za czapkę gruszek zapewne nie znając nawet ich wartości na rynkach europejskich czy azjatyckich. Idzie w setki czy nawet tysiące hektarów bo prócz głównej magistrali, chińskie macki sięgają głęboko w bok budując w tych celach proste bite drogi po prywatnych gruntach.

Kto się bogaci?

Lokalna ludność wciąż wałęsa się drogą z drewnianymi koszami by przynieść coś z pola, by znaleźć coś w lesie a myjąc się w przydrożnych sadzawkach bądź wodą nagromadzoną z deszczu. Miejmy nadzieję, że Kongo będzie jak najdłużej piękne a jego lasy będące największą chlubą jak najdłużej gęste i ogromne. Że gospodarka kraju ruszy a rząd powstrzyma tą nieludzką harpagonkę.

Komentarze

komentarz

Translate »