Wyjazd z Etiopii był bardzo trudny ze względu na obszar, jaki zdecydowaliśmy się odwiedzić. Było to wschodnie wybrzeże jeziora Turkana. Surowy, wprost pustynny klimat, na którym z rzadka pojawiały się palmowe oazy czy pojedyncze drzewa, zaprowadził nas nad słone jezioro. Tam jedynie krokodyle i samotne wioski plemion Samburu oraz Turkana. Żadnych zwierząt. Żadnej trawy. Zupełna pustka i temperatury rzędu 50*C.
Miało być tak pięknie… mówili. Tydzień na przejazd tej trasy to mało… mówili. Nam wystarczyły dwa dni, by mieć tego serdecznie dosyć. Tą „zieloną” granicą dostaliśmy się do Kenii. Jak tylko skończyło się jezioro, zaczęliśmy się piąć wyżej i wyżej. Osiągnęliśmy wysokości bliskie 1500 m n.p.m. i jak ręką odjął – zniknęła pustynia. W mgnieniu oka pojawiły się gęste lasy, a piaski ustąpiły miejsca czerwonym pylastym glebom. Jazda po nich wznieca tyle kurzu, że przedostaje się on do wnętrza auta każdą drobną szczelinką… ale nie o tym.
Najciekawsze jest to, że jak tylko przekroczyliśmy granicę to pojawiły się zwierzęta. W Etiopii prócz obrzydliwych pawianów i ich ładniejszej formy dżelady brunatnej (Baboons) z gór Semien nie widzieliśmy żadnych interesujących okazów. No, może ptaki były ładne. Całą resztę Etiopczycy zjedli? Przecież klimat zbliżony. Roślinność podobna, na tyle gęsta i zielona, że aż dziwne.
A tu w Kenii?
Pierwsze kilometry jeszcze wzdłuż Turkana i bach! Drop Olbrzymi!
Wkrótce później kolejny, a w lesie nieopodal już pojawiły się pojedyncze osobniki Impal, Szpringboków, Gazeli Granta i prawdopodobnie nawet DikDika. Piszę, że prawdopodobnie, bo te małe a w zasadzie najmniejsze z antylop są tak płochliwe, że ciężko je wypatrzeć, a co dopiero przyporządkować do któregoś z gatunków.
Kolejne kilometry to kolejne zwierzęta. Antylopy wszech maści towarzyszą nam już każdego dnia. Pojawiają się też zebry. Początkowo z większej odległości pomyliliśmy je z powszechnie występującym wcześniej osłem, lecz z bliska widać, że ów osioł ma pręgowane biało-czarne umaszczenie i przyokrąglone uszy. Pewnego dnia zatrzymaliśmy się w dość gęstym buszu przy niewielkim zastoisku wodnym. Czekaliśmy na słonie, bo droga, którą tam dojechaliśmy usiana była ich odchodami. Oczekiwanie skończyło się niepowodzeniem. Słonie nie przyszły do wodopoju. Ale przewinęły się dziesiątki antylop, stada zebr i nawet jeden guziec.
Wszystko to, co ciekawe, było poza granicami parków narodowych, co pozwoliło na ich obserwacje bez nadszarpnięcia naszego budżetu. To podwójna satysfakcja, bo najfajniej jest właśnie spotykać zwierzaki w ich naturalnych środowiskach.
Rankiem, tuż po śniadaniu zakukała do nas i żyrafa. A nawet trzy. Kolejne kilometry to kolejne żyrafy i zebry. Po kilku dniach człowiek się na tyle do nich przyzwyczaja, że zaczyna traktować je jak sarny w Polsce.
W Kenii nie byliśmy w żadnym z parków narodowych. Może to niepoprawne zachowanie, ale wybraliśmy już parki w całej Afryce, które chcemy odwiedzić. Pierwsze będą najprawdopodobniej dopiero w Tanzanii. Tu są na tyle drogie, że jedynie się do nich zbliżamy, z nadzieją, że uda się coś wypatrzeć bez wjeżdżania na ich tereny. Los się do nas uśmiechnął. W rejonie Parku Hell’s Gate oraz Jeziora Naivasha, które też stanowi park, spotykamy ponownie żyrafy, zebry, guźce i antylopy. Przewijają się też pawiany, które próbowały na drodze zaatakować dobrodusznego przechodnia. Zabraliśmy go do auta i odtransportowaliśmy do pobliskiej miejscowości, by mógł kontynuować swoją przeprawę przez las, tym razem już na motocyklu. Opowiedział nam, że jeszcze przed chwilą na drodze spotkał pawiany.
Dokładniej to matkę z młodym. Postanowił podzielić się z nimi swoim drugim śniadaniem, co okazało się nietrafionym pomysłem. Po chwili z zarośli wyszło kilka innych osobników a do nich dołączyły kolejne. Po niedługim czasie otoczyły go dziesiątki głodnych pawianów. Zaczynały być na tyle natarczywe, że chłopak się wystraszył. Oddał im wszystko co miał do jedzenia a im ciągle było mało. To nauczyło nie tylko jego, ale i nas, że małp nie należy karmić. Nam raz ze stolika same ukradły ananasa. Nie czekały aż pójdziemy, tylko podczas naszego śniadania wpakowały się na stolik i bezczelnie zaczęły się częstować. Na próbę płoszenia reagowały agresją. Mimo, że nie były to pawiany a zdecydowanie mniejsze i mniej agresywne koczkodany, to skutecznie i nas wystraszyły. Mimo swojej, może nie tyle agresji, co bezczelności – są interesujące. Jeden element ich futerka ma piękny turkusowy kolor. Zastanawiam się, czy po zmroku świeci.
Podczas objazdu Naivasha docieramy do kolejnego jeziora. Przy zdecydowanie mniejszym zbiorniku jakim jest Oloidien znajdujemy bezpieczny zakątek, z którego obserwujemy przepływające kaczki, czaple i grupy pelikanów.
Cisza i spokój. Wprawdzie nieopodal nas stacjonowali rybacy i drobni sprzedawcy połowu, to zupełnie nie wchodziliśmy sobie w drogę wobec czego zdecydowaliśmy się pozostać tam na noc. Noc w asyście dźwięków ptaków i hipopotamów…
Bonus
Tu w Kenii widzieliśmy jeszcze jednego zwierzaka. Mieliśmy już z nim do czynienia na Sri Lance, jednak w nieco innych okolicznościach. Ale od początku.
Przyjeżdżamy w rejon jeziora Elmenteita. Brak asfaltu. Busz. Robi się ciekawie. Błądzimy drobnymi dróżkami i docieramy na brzeg. Jest płasko, czasami las. Są i gorące źródła wypływające z dna jeziora ale tam kłębi się masa lokalesów. Penetrujemy jeszcze kilka miejsc i znajdujemy idealne dla siebie. Tam przewinęły się kolejne ptaki począwszy od orła Bielika Afrykańskiego, po masę Dławigadów Afrykańskich przypominających na pierwszy rzut oka nasze polskie bociany.
Zauroczeni miejscem otwieramy whisky, bo to w końcu moje urodziny! Po kilku drinkach nastaje noc, którą przeszywają dźwięki ptaków i …
… strzałów!
Tak! Słyszeliśmy strzał! Strzały w Kenii? Co u licha! Ostatnie strzelby widzieliśmy dawno temu w Etiopii! Na szczęście strzał dobiegł z drugiej strony jeziora. Po chwili jednak kolejny strzał! Już bliżej! O co chodzi!? Ostatni, jaki usłyszeliśmy padł już przy naszym samochodzie. Potem wywołano nas ze środka i sprawa się wyjaśniła. Byli to strażnicy przepędzający dzikiego bawoła. Dziki bawół grasujący w pojedynkę potrafi być niezwykle niebezpieczny. Pokazali nam go w świetle reflektorów. Nie wykazywał znamion zdenerwowania. strażnicy jednak zagonili go w inny rejon a nam kazali udać się na ich posterunek, niejako do bezpieczniejszego miejsca. Tak więc, po kilku drinkach, grzecznie udałem się za mundurowymi przeparkowując nasz samochód na drugą stronę jeziora. Podobnie więc do Krzycha, który na jednej z ostatnich naszych podróży po Azji Centralnej, spędził swoje urodziny w areszcie – tak ja, na posterunku. Choć tyle, że bawół okazał się być łaskawy!
W górach wielkich jezior
Kenia objawiła się nam nowymi doświadczeniami. Zwierzętami, na które tyle czekaliśmy. Ale szybko wylała też na nas kubeł zimnej wody bo zwierzęta okazały się być głównie na północy. Bo północ Kenii jest bardziej dzika i mniej dostępna. Gdy zbliżyliśmy się do stolicy zagęszczenie ludności zwiększyło się na tyle, że dzikie zwierzęta zniknęły z naszego otoczenia. Pewnie cała ich reszta jest w Amboseli. O tym się nie przekonaliśmy, bo odpuściliśmy całą południowo-wschodnią część kraju. Wróciliśmy na północny-zachód z nadzieją odnalezienia resztek zwierząt. Zebry potrafiły wypasać się tam nawet na pasach zieleni przy głównych drogach jednak z czasem na północy wszystkie zwierzaki zniknęły z naszego otoczenia. Ustąpiły miejsca drobnym wioskom położonym wysoko w górach.
Pięknych górach. Przejazdy między jeziorami Solai, Bogoria i Baringo, to świetne odcinki górskie, z których jeden był na tyle trudny, że brakło nawet pierwszego biegu na reduktorze.
Nad Baringo zatrzymaliśmy się w jednostce wojskowej…. eh… szumnie powiedziane. Prawdę powiedziawszy to była jednostka składająca się z kilku bądź kilkunastu chłopa. Mieli oczywiście broń i kilka blaszanych kwater ale nic poza tym. Aha. Do dyspozycji mieli jednego Land Cruisera. Ale to wystarczało, bo gościli tu w jednym celu. Pilnowali wioski Nosukuro bo ich sąsiedzi z północnego Rugus czasami wpadali tu w odwiedziny po bydło. Jeśli ktoś stanął im na drodze to po prostu strzelali. Dziś jest spokój ale do Rugus jednak się nie wybieramy.
Próbowaliśmy wytropić tam jeszcze te wszechobecne krokodyle, gdyż wzdłuż jeziora Turkana, które tak licznie zamieszkują, nie znaleźliśmy żadnego. Nie udało się od samego Egiptu, choć w Nilu krokodylów nilowych przecież na pęczki. Nie udało się i tu w jeziorze Baringo, które z nich słynie bo byliśmy ze złej jego strony. Niestety chowały się w przybrzeżnych trzcinach.
Może dostrzeglibyśmy je z łodzi na porannej wycieczce po jeziorze, którą wczoraj zaproponował nam nauczyciel z wioski. My jednak rankiem zawinęliśmy się z powrotem na południe więc krokodyli nie było. Podobnie z innymi jeziorami… chyba nie dane nam ich zobaczyć.
Łatwiej za to z hipopotamami, jednymi z najgroźniejszych zwierząt świata. Jednak te, które udało się upolować naszym obiektywem, wykazywały cechy udomowionych świnek morskich jedynie o pokaźniejszych rozmiarach.
Nocami, gdy kempowaliśmy w dzikich przestrzeniach na brzegach jezior, jedynie słyszeliśmy ich porykiwania w niewielkiej odległości od naszego auta. Te dziwne dźwięki początkowo powodujące ciarki na plecach szybko przerodziły się w naturalne środowisko, którego sami staliśmy się częścią. Dzikie hipcie całe dnie przesiadują we wodzie. Tam chyba nawet śpią. Na ląd wychodzą by poskubać sobie trochę trawki albo powylegiwać się w słonku.
Kenia jako kolejny kraj dowodzi, że Afrykę można zaliczyć przejeżdżając asfaltami. Dowodzi, że drogi są tu bardzo dobre. Natrudzić się jednak trzeba, by znaleźć takie odcinki, które tego asfaltu nie mają. Tam tradycyjnie zaczyna się przygoda. Wystarczy bowiem skręcić w dziwną dróżkę, która pozornie wygląda jak dojazd do domu a potrafi zawieść Cię w miejsca napompowane zwierzętami i ludźmi, którzy mzungu (białego włóczęgi) nie widzieli od dawna, bądź w ogóle. Tego tu szukamy. Dlatego odpuściliśmy trasę z Nairobi do Mombasy na wybrzeże na poczet trudnych odcinków w wyższych partiach gór, przejazdu pustynnymi terenami wzdłuż Turkana i terenów plemion Samburu. Decyzja ta jak sami widzicie – nie zawiodła nas.