Życie w Sudanie nie należy do najprostszych. Jesteś otoczony piachem, męczy Cię silny wiatr, który sprawia, że ów piach wdziera się wszędzie. Walka z nim z czasem przestaje mieć sens. Czujesz go między zębami, nosisz go w butach. Po prostu musisz się z nim polubić bo narzekanie i zaklinanie rzeczywistości mija się z celem.
Do tego dochodzą palące słońce i brak cienia. Nie bez przyczyny większość Sudańczyków nosi tradycyjne białe długie szaty, które są przewiewne, nie nagrzewają się od słońca. Obowiązkowym nakryciem głowy jest turban a często zasłaniana jest także twarz, aby uchronić się od pyłu.
Gospodarka w Sudanie nie kręci się zbyt prędko. Patrzę na nią z punktu widzenia przeciętnego Kowalskiego, a raczej powinnam powiedzieć Mohameda albo Ahmeda. Główny powód jest oczywisty: warunki atmosferyczne. Pustynia nie sprzyja rozwojowi podstawowej gałęzi gospodarki, jaką jest rolnictwo. Podobnie jest z hodowlą. Ciężko też rozwinąć przemysł i tu głównym problemem jest paliwo. Niełatwo także o usługi bo komu je sprzedawać skoro mało kogo na nie stać?
Czym tankować?
Paliwo zasługuje na nowy rozdział, do którego wkradnie się polityka. Tak się składa, że to właśnie w Sudanie paliwo jest tańsze niż woda. Kraj jest jednym z potentatów złóż ropy, a raczej był do 2011 roku, kiedy Sudan Południowy w wyniku referendum odłączył się terytorialnie, zgarniając ¾ złóż. Nagle z dnia na dzień ktoś zakręcił kurek i ogromny powierzchniowo kraj znalazł się na zakręcie, skończyła się niezależność. Założenia podziału miały przynosić zyski z wydobycia obu stronom ale wiadomo, że kiedy chodzi o pieniądze nigdy nie jest tak kolorowo. No dobrze, to skąd brać teraz paliwo? Od Egiptu? Od Etiopii? A może od Arabii Saudyjskiej? Realia są bolesne zarówno dla zwykłych ludzi, jak i biznesmenów. Bo jak wiadomo rosnące ceny paliwa przekładają się na niemal każdy produkt na rynku. Tym razem nie mamy do czynienia z rosnącymi cenami paliwa, a jego deficytem. To bardzo ciekawa zależność. Paliwo pojawia się na stacjach sporadycznie, ustawiają się wtedy kilometrowe kolejki, ale mimo to jego cena nie ulega zmianie. Cały czas płacisz 0,30-0,40 zł. Opustoszałych stacji mijaliśmy mnóstwo, jak to dobrze, że mamy powiększony bak i możemy wraz z zapasowym zbiornikiem pomieścić niemal 200 litrów. Ale to oczywiście nie wystarczyło na cały kraj więc jak tylko widzieliśmy podejrzaną kolejkę to wiedzieliśmy, że musimy się zatrzymać. W najgorszym położeniu są Ci, którzy tankują benzynę, bo ich jest najwięcej. W jednej kolejce ustawiają się grzecznie motocykliści a w drugiej samochody osobowe. To niebywałe jak dobrze się organizują. W kolejkach spędzają całe dnie, jak nie noce. Przypominają się historie z czasów PRLu.
Na innych stacjach tankują się ciężarówki, wiadomo, że będzie diesel. Zdarza się mix: i paliwo i diesel, ale wtedy o dziwo dieslowa kolejka w zasadzie nie istnieje, z czego bardzo się cieszyliśmy. Turyści są tu traktowani na innych zasadach. O ile uda Ci się przebić przez tłum podjeżdżasz wprost pod dystrybutor, albo jego okolice. Zagadujesz i zaraz cały ruch dystrybucyjny ustawiony jest pod Ciebie. Raczej nie spędzaliśmy na stacjach dłużej niż godzinę. No i najpiękniejsza jest ta cena… Trzydzieści groszy za litr! W dniu wyjazdu zatankowaliśmy jeszcze w Polsce cały bak i zapłaciliśmy, o zgrozo, 930 zł. Tutaj, te same 180 litrów kosztowało nas 54 złote. Mieści się Wam to w głowie? Bo nam wciąż nie. Jak braknie paliwa na stacji to zawsze możesz się podeprzeć czarnym rynkiem, gdzie paliwo kosztuje ponoć około 0,60 zł, też nie ma co narzekać.
Ale bywa też tak, że paliwa nie ma dłużej i to rodzi poważne problemy dla większego przemysłu. Weźmy na tapetę przykład kopalni złota, do której mieliśmy przyjemność zawitać. Jej właścicielem jest dealer Toyoty, a warto nadmienić, że po Sudanie jeżdżą same Toyoty. Kopalnia wydobywa miesięcznie 20-100 kg czystego złota. Złoża są naprawdę pokaźne. Zatrudnionych jest 120 osób, a żeby kopalnia mogła funkcjonować potrzebuje dziennie 5 000 litrów diesla. Co się dzieje jak go zabraknie? Cała ekipa ma wolne, gra w siatkówkę i tenisa stołowego. Niby fajnie, ale robota stoi a właściciel musi ich wyżywić (bo mieszkają na terenie zakładu) i zapłacić na pracę, której de facto nie wykonali. Takich przykładów można byłoby pewnie mnożyć.
Co jeść?
Między innymi w związku z problemami paliwowymi drożeje też żywność, bo przecież trzeba ją transportować. Najgorsze, że podczas naszego pobytu zaczęło brakować chleba. A to już bardzo poważny problem. Dowiedzieliśmy się, że państwo narzuca odgórnie cenę chleba wszystkim piekarzom. Do tej pory jedna sztuka kosztowała 1 funt sudański, czyli ok. 10 groszy. Nie wyobrażajcie sobie jednak, że to jakiś wielki chleb, to raczej odpowiednik naszej bułki, tylko spłaszczonej. Państwo dopłaca piekarzom do produkcji chleba, ale do tej pory przedsiębiorcy doinwestowywali i produkowali nadwyżkę, żeby sobie dorobić, a chętnych do zakupu w tak niskiej cenie nie brakowało. Kiedy jednak zaczęły drożeć składniki potrzebne do produkcji chleba, a konkretnie mąka, okazało się, że produkcja przewyższa koszt 1 funta, przez co staje się nieopłacalna. A cena chleba wzrosła z 1 funta na 3! Wielu piekarzy produkuje tylko tyle chleba, ile dofinansowuje kraj. A jak się okazuje, to niewystarczająco.
Czym płacić?
Problemów ciąg dalszy, pieniądze. Waluta sudańska ma się gorzej niż kiedykolwiek. Jej wartość leci na łeb na szyję. Dla turysty to wiadomość niezła bo okazuje się, że na czarnym rynku za jednego dolara można kupić 60 albo ponoć i 80 funtów sudańskich, podczas gdy kurs w banku wynosi 45. Gorzej ze sprzedażą waluty. Gdy chcieliśmy zamienić ją na birry etiopskie okazało się, że straciły na wartości dwukrotnie względem danych, które mieliśmy sprzed dziesięciu dni. Najtrudniejsza sprawa to obrót bezgotówkowy. Taki w zasadzie nie istnieje. Nigdzie nie spotkaliśmy się z możliwością płatności kartą. Co więcej w całym kraju nie ma możliwości wypłaty pieniędzy z bankomatu. Po prostu się nie da. „Out of cash” i kropka. Kiedy mówiliśmy w bankach, że bankomat im nie działa to z uśmiechem pobłażania spoglądali na nas jakbyśmy się urwali z jakiejś innej planety.
- Gotówkę chcecie? Chyba Wam słońce za mocno przygrzało.
Skąd brać pieniądze?
To może turystyka podratuje dziurawy budżet kraju? Tylko jak tu ściągać turystów skoro wszyscy trąbią o niebezpieczeństwach, waluta niestabilna, paliwa brakuje… Ratunkiem są jeszcze zabytki, a ma ich Sudan trochę z czasów meroickich. Piramidy Meroe, kompleks Nuri czy Jebel Barkal. Jest też parę stanowisk archeologicznych, w których prym wiodą Polacy. Przykre jest jednak, że Sudan nie potrafi zadbać o swoją historię i spieniężać dóbr, w które zainwestowały obce kraje. Bo przecież misje archeologiczne finansowane są z obcych środków, Sudan nie dokłada nic poza nadzorem, a na koniec dostaje perełkę, którą nawet nie do końca potrafi się zaopiekować. Wielokrotnie widzieliśmy zepsute ogrodzenia wokół zapomnianych wykopalisk, o których już wszyscy zapomnieli, tylko ciekawscy turyści trafiają tam czasem.
Podczas wizyty u polskich archeologów mieliśmy przyjemność oglądnąć filmy P. Parandowskiego, kręcone na zlecenie TVP1 w 2001 roku z prowadzonych prac wykopaliskowych. Filmy są nie tyle dokumentacją naukową, co pokazują jak żyło się w Sudanie w tamtym czasie. I wiecie co? Nie zmieniło się absolutnie nic. Jakby pomyśleć gdzie była Polska w 2001 roku, a gdzie jest teraz… Zastanawiam się jak to jest, że niektóre kraje potrafią przeć do przodu mimo trudności, a inne trwają w beznadziei.
Muszę przyznać, że siłą tego kraju są ludzie. Szczerość i bezinteresowność Sudańczyków, mimo ich bardzo trudnej sytuacji materialnej na długo zapadnie mi w pamięci. Brak naciągaczy, oszustów i żebraków. Myślę, że wielu mogłoby się sporo od nich nauczyć.
Kiedy skończyłam pisać ten wpis w Sudanie sytuacja pogorszyła się drastycznie. Dwa dni przed naszym wyjazdem w Atbar zaczęły się protesty antyrządowe. Warto dodać, że na czele Państwa stoi ten sam przywódca, ten sam od 29 lat. Wszystkie opisane przeze mnie problemy kumulowały się od dawna, jednak trzykrotne podniesienie ceny chleba przelało czarę goryczy. Widzieliśmy mnóstwo kolejek, które stały nie wiadomo za czym. Teraz już wiemy, że czekali na chleb. Ludzie nie wytrzymali, wyszli na ulicę. Protesty zaczęły rozprzestrzeniać się na inne miasta, także na stolicę. Jak to dobrze, że Morze Czerwone nas rozczarowało, planowaliśmy spędzić nad nim Wigilię. Jak widać nic nie dzieje się bez przyczyny. Czuję, że to początek czegoś większego. Trzymam bardzo mocno kciuki za Sudańczyków. Nie zasłużyli na takie życie. Kto wie, może to była dla nas ostatnia szansa, żeby dostać wizę i zobaczyć Sudan?