Pierwszy krok do raju

Jest poniedziałkowe popołudnie. Zakręciliśmy się po dość sporym mieście, jakim jest Fort Portal, by przekąsić coś lokalnego. W dziwnej wąskiej uliczce odkrywamy niewielki bar i rozsiadamy się przy stoliku szybko otwierając zimne browary. Wtedy zjawił się On.

Jasiu

Do lokalu wchodzi biały koleś o wyglądzie hipisa. Blond włosy w artystycznym nieładzie ułożone w dredy. Bez zastanowienia przysiada się do nas wyciągając rękę na przywitanie.

- Cześć! Jestem Jasiu. Co tutaj robicie?

Jasiu dostrzegł nas na mieście i poszedł naszym śladem pytając gdzie podziali się mzungu z tego białego samochodu. Okazuje się, że bardzo łatwo jest nas wytropić nawet w tak wielkim mieście. A dlaczego w ogóle się nami zainteresował? Polskojęzyczna naklejka o treści „Autoserwis Ewa Zdebska” kolejny raz zrobiła dobrą robotę. W Tadżykistanie przykuła oko Witka ze Śląska, który podszedł do nas w Chorogu, co zaowocowało wspólną wycieczką doliną Rosztkali i znajomością po dziś dzień. Na pustyni Gobi przy maleńkiej wiosce, gdzie rozpoczynał się festiwal Naadam głośno przeczytał jej treść pewien Mongoł. Wydało się nam to bardzo dziwne, że potrafi temu sprostać. Po wymianie kilku zdań, okazało się, że spędził w Polsce chyba z 6 lat handlując na dziś już nieistniejącym stadionie dziesięciolecia. Zaprosił nas do siebie i wspólnie spędziliśmy wieczór zgłębiając wiedzę o jego rodzimym kraju. Dziś trafia do nas Jasiu. Też zaprasza do siebie więc grzechem byłoby nie skorzystać.

Historia Jasia jest dość bogata i nietuzinkowa. W Afryce siedzi już ponad 17 lat. Początkowo był przewodnikiem i pilotem wycieczek po Kenii. Później zdaje się poszerzyło się to o inne kraje jak Tanzania czy Uganda, co dało mu duże możliwości poznania tej części Afryki. Miejsca do wypoczynku jakie uznawał za jedyne i słuszne to dalekie od zgiełku turystów, których w godzinach pracy musiał obsługiwać. Jednym z takich były np. masajskie wioski. Jeżdżąc tak po Afryce natknął się na piękne okolice we zachodniej Ugandzie i postanowił kupić tam działkę. Działka sporo czasu leżała odłogiem, bo i tak wydał wszystkie swoje oszczędności. Chyba jeszcze nie miał na nią do końca pomysłu ale w pewnym momencie swojego życia musiał stać się jeszcze bardziej kreatywny. Sytuacja w Kenii po krwawej rewolucji drastycznie się zmieniła. Odwołano wszystkie wycieczki do tego kraju i tym samym safari, które obsługiwał. Trzeba zająć się czymś innym i coś ze sobą zrobić.

Wyjechał Jaś do Ugandy i rozłożył sobie namiocik na swojej wspaniałej działce. Tkwił tak krótszy bądź dłuższy czas kombinując skąd by tu uczknąć troszkę grosza. Gdy ów grosz się pojawił zaczął budować domek z egzotycznego dla nas drewna. Tak powstał piękny w swej prostocie pierwszy obiekt. Później kolejne trzy chatki z łazienkami dla gości, a dziś dodatkowy jeden obiekt z kuchnią i jadalnią. Wszystko w drewnie. Wszystko z pomysłem. Bajecznie wykonane z dbałością o detale i wystrój. Wszystkie obiekty są otwarte na stronę jeziora. Brak tej ściany to doskonały pomysł, gdyż wszystko staje się bardzo przestrzenne. Klimat wyjątkowo luźny i bez ekstrawagancji, jak w lodgach za 500$. Tu i ówdzie zdarzy się jakaś pajęczyna ale to tylko podkreśla jedność z przyrodą. Jest czysto i estetycznie. Wokół domków ławy, hamak, taras widokowy…
Eh… znowu się rozmarzyłem, bo to takie prawdziwe miejsce do życia! Czujesz się tam jak w wymarzonym domu.

Gdy tu przyjechaliśmy, było już dość ciemno. Z tarasu w oddali w świetle zbliżającej się pełni, rysował się kontur Gór Księżycowych. Pasmo Ruwenzori widoczne jest na całym horyzoncie a najwyższe szczyty przekraczają 5 tys. m n.p.m. Robi się bajecznie pięknie. Zasiadamy wszyscy przy ognisku i popijamy zimne piwko. Jest nas czwórka bo w Ugandzie i Rwandzie towarzyszyć nam będzie Volodia, który wynalazł nas gdzieś w czeluściach internetów i postanowił dołączyć na część naszego odcinka. Piwka ubywa więc Jasiu stwierdza, że skoro już tu jesteśmy to należy podegustować czegoś bardziej lokalnego. Szybko zorganizował zatem bimber bananowy. Do pakietu wyciągnął puszkę suszonych liści i skręcił kilka blantów. Nie był to bynajmniej tytoń. Chwile ulatywały… noc dobiega końca.

Rankiem generalnie mieliśmy się zebrać i ruszyć w dalszą trasę, ale powstał między nami jakiś taki magnetyzm, że ani Jasiu nie chciał się nas pozbyć, ani my nie mogliśmy wystartować. Leniwie zjedliśmy śniadanie oglądając prażące się w słońcu kolorowe jaszczurki i małpy przeskakujące z drzewa na drzewo.

Zeszliśmy więc stromą ścieżką na brzeg. Tak. Działka Jasia ma brzeg. Styka się z krawędzią kraterowego jeziora. Wyobrażacie sobie kąpiel w wulkanie? Woda tam jest na tyle czysta, że nadaje się do spożycia. Cała wioska na niej bazuje i tak samo nasz gospodarz. Nie ma jednak żadnej pompy, która by ją dostarczyła do domków, więc każdego dnia trzeba uzupełniać zasoby na górze. Ale wszystko w swoim czasie. Volodia wymyślił już jakby tu zainstalować pompę diesla. Ja kombinowałem coś z wiatrakiem bo agregaty to hałas i koszt. Jasiu myśli o rowerze stacjonarnym do ćwiczeń, który by obracał jakąś przekładnią. Podobają mi się takie pomysły. Może Wy macie jakieś w głowie?

Mija dzień za dniem

Nie potrafimy ruszyć. Przyrządzamy wspólne posiłki, wylegujemy się w słońcu, rozmawiamy. Jasiek zabiera nas co rusz w ciekawsze miejsca w okolicy. Zrobiliśmy wycieczkę dokoła krateru, wycieczkę do Parku Narodowego drogą, która nie jest biletowana i udało nam się spotkać szympansy. Byliśmy też w zaprzyjaźnionym kempingu nad sąsiednim jeziorem kraterowym, gdzie widzieliśmy kolejnych kilka gatunków małp.

Jednego z wieczorów zabrał nas na urodziny swojego znajomego. Para z Niemiec zostawiła swoje życie w Europie i przyjechała do Ugandy. Mieszkają przy jeszcze innym kraterze. Planują zająć się rękodziełem i szeroko postrzeganą sztuką, z uwagi na artystyczne dusze. Do tego chcą włączyć lokalną społeczność. Inny znajomy z kolei prowadzi tu wolontariat. Dyskusje trwały do późnych godzin nocnych. Innego dnia pojechaliśmy nad kolejny krater. Chyba jeden z większych w okolicy. Towarzyszył nam sam właściciel sporego gruntu przyklejonego do jeziora, a jego synowie zorganizowali nam znakomite ryby. Lake Mwamba Community Camp, bo tak zwie się to miejsce, położone jest na tej samej wysokości co tafla wody. W tle szumi kaskada jaka wytworzyła się na stopniach niewielkiego strumienia wpadającego do jeziora. My przy wspólnym ognisku spędzamy kolejny klimatyczny wieczór.

Jasiu to świetny facet. Jest ceniony w swoim otoczeniu zarówno wśród białych, którzy tam się pojawiają – niejednokrotnie dzięki niemu bo pomagał w zakupie działek, jak i miejscowych. Wszyscy go tam znają i wszyscy ciepło o nim mówią. Pojawił się tu i stał się częścią ich społeczności. Nie tak jak inni zagraniczni inwestorzy nastawieni na szybki zysk i wyzysk pracowników. On stara się wszystkim pomóc. Nawet dzieciaki przechodzące dzień w dzień do pobliskiej szkoły, zatrzymują się i serdecznie mu machają.
- Good morning mzungu!
Nie pójdą dalej póki się z nimi nie przywita.

Niespokojny duch

Jasio ma tysiące pomysłów. Dziś już robi remont pierwszego z budynków. Dobudowuje taras, poprawia niedociągłości. Działka, którą kupił była zupełnie pusta. Dziś zasadził na niej ponad setkę gatunków roślin. Wszystko zarosło pięknymi drzewami. Poznał się już trochę na tym i miejsca, gdzie spędza się więcej czasu obsadził roślinami odpędzającymi komary. Fajnie, że robi to z głową. Stało się to jego celem życiowym. Dziś jest już trochę zmęczony turystami, którzy go odwiedzają. Tą opieką, odpowiadaniem na pytania i przyjmowaniem gości. Dlatego, już w zasadzie od samego początku panuje tu zasada, że dom jest otwarty. Klienci robią sobie co chcą nie pytając o nic. Nie zawracając mu głowy. Ma wprawdzie kilku pracowników, którzy zajmują się wszystkim ale już kombinuje jak od tego uciec. Maszyna kręci się już sama więc chce wyskoczyć na swój inny skrawek Ugandy i rozpocząć projekt jej zalesiania. Przyjeżdżając na wakacje u Jasia, sadzisz drzewo. Nie chce Ci się samemu? Zrobimy to za Ciebie. Tak mniej więcej brzmi nowe motto. Teraz rozmawia z sąsiadami, by użyczyli swych wyjałowionych gruntów, by poprawić im gospodarkę zieleni.

10 Dżiga Bajtów

Jasiowi, prócz wspaniałych chwil, jakie spędziliśmy w Ugandzie, zawdzięczamy jeszcze jedno – ważną diagnozę! Pewnego dnia zeszliśmy nad jezioro, by popływać. Gdy zdjąłem buty, uwagę moją przykuły pojedyncze drobne kropki na końcówkach palców u nóg. Dotknąwszy ich, pojawiał się nieznany dotąd dziwny ból. Ot tak zapytałem Jasia a ten prawie się załamał. Okazuje się, że to jiggi, czyli pchły piaskowe. Ich ugryzienia a w zasadzie wgryzienia się w ciało mogą być koszmarne w skutkach, zignorowane prowadzić mogą do poważnych zakażeń a następnie nawet amputacji. Te najmniejsze z najmniejszych pcheł nabyliśmy najprawdopodobniej na jednej z piaszczystych plaż jeziora Alberta. Byliśmy tam dzień przed naszym przyjazdem do Jasia. Pewnej nocy skakały sobie u nas w aucie takie czerwone mikroskopijne kropeczki. Nawet nas pogryzły zostawiając drobne ślady. To, jak się okazuje były męskie osobniki. Żeńskie wlazły w nasze palce w okolicy paznokci i zaczęły procedurę składania jaj. Kolejnym etapem jest przedostanie się larw we wnętrze organizmu żywiciela. Szczęście w nieszczęściu Jasiu szybko to zdiagnozował i poprosił swojego pracownika, by usunął je z naszych stóp. Potrzebna jest do tego wprawna ręka, by nie pozostawić żadnych resztek. Po tym zabiegu zaserwował nam kąpiel w jodynie, przez co nogi nabrały nowego koloru. Jedynie Volodia uznał, że nie ma „dżig”. Zdiagnozowaliśmy je u niego dopiero w kolejnym tygodniu, gdy się już bardziej rozwinęły. Tam z pomocą przyszedł ksiądz kościoła anglikańskiego bo akurat spaliśmy na jego terenie.

Rozstania nadszedł czas

W końcu pojechaliśmy. Ciężko było podjąć tą decyzję, bo Ci co mnie znają to wiedzą, że wolałem tam zostać i budować, remontować i wprowadzać nowe technologie do tego kompleksu. Bardzo mi się podoba to co zrobił Jasio i chętnie wróciłbym jeszcze w to miejsce na dłużej. Poznaliśmy lokalną społeczność, piękne okolice więc ciężko było ponownie ruszyć. Zatrzymaliśmy się na noc, a przesiedzieliśmy…. hmm… sam nawet nie wiem ile dni. Jeśli ktoś z Was planuje wybrać się do Ugandy to jedynie na zachód kraju. Właśnie tu. W pozostałej części kraju prócz Góry Elgon, gdzie są wodospady Sipi, jest potwornie płasko i nudno. Wbijajcie do Jasia. Ale wiedzcie, że tam nie ma all inclusive. Nie zrobi Wam śniadania, nie ugotuje obiadu. Nie wymasuje pleców. Da Wam jedynie kawał wspaniałej Ugandy i dach nad głową w pierońsko wspaniałym klimacie.

AYAPAPA open home, +256 775369689, poleoko77@gmail.com

Aha! I jeszcze jedno. Jeśli się tam wybieracie to weźcie mu wędkę. A przynajmniej kołowrotek bo resztę zrobi sobie z bambusa. Ja stawiam bo zapomniałem zostawić mu mojej!

Po wizycie u Jaśka powiedzenie „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” całkowicie traci sens.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.