Chorwacja Maluchem 2001

SKŁAD GRUPY

Marcin (hOMER), Czarna
Fiat 126p, kolor: pomarańczowy w białe paski
Wojtek (Vagner), Jajo
Fiat 126p, kolor: pomarańczowy w białe paski

EKSPLOROWANE KRAJE:

Chorwacja

Czas wyjazdu: 16 dni
Długość tras: 2,5 tys. km


Nim powstał pomysł na Grupę Wschodu już dawno dawno temu stawiałem pierwsze kroki na Bałkanach. Mimo, że podróż ta nie ma ścisłego związku z naszą aktualną formułą to postanowiłem dla lekkiego urozmaicenia dorzucić moją starą relację na łamy strony. Jest ona równie specyficzna z uwagi na przyjęte przez nas środki lokomocji oraz brak jakiegokolwiek doświadczenia w podróżach poza nasze województwo. Ponadto były to czasy, gdzie statystyczny polski turysta spędzał urlop nad pobliskim jeziorem bądź wyjeżdżał PKP nad polskie morze.

hOMER

Akcja zaczęła się od przygotowania naszych wspaniałych dwóch Fiacików 126p do jakby nie było, ostrego wyczynu dla tego typu bolidów. Począwszy od regeneracji zwrotnic, na wymianie progów skonczywszy. Samochody były z rocznika '84 i '85 więc takie małe i stare może naprawdę wiele. Postanowiliśmy, że nie ma co brać więcej osób do jednego autka tej klasy niż dwie. Tylnie siedzenia przeznaczyliśmy na bagaże. Teraz trzeba było jeszcze oznakować te samochody. Mój już miał takie dwa białe paseczki więc dorobiliśmy podobne do tego drugiego, następnie polskie flagi powędrowały na anteny od CB-Radia i już wszyscy za granicami wiedzieli kto jedzie!

Takie oznakowanie i wygląd spotkały się z wielkim zainteresowaniem i sympatią ze strony kierowców, jak i przechodniów. Można pomyśleć że to deko gawiedziański sposób podróży ale był zapewne bardzo ciekawy i oryginalny. Stworzyliśmy tak jakby mały rajd.
Już wtedy przekonaliśmy się, że bardzo dobrym rozwiązaniem na dłuższą wyprawę kilkoma samochodami jest CB-Radio. Ułatwia wszelkie kontakty i ogranicza sytuacje zdenerwowania, gdy nie wiemy co nasz kolega z przodu zamierza zrobić (lub z tyłu - gdy nieoczekiwanie gdzieś skręci). Jest to także swego rodzaju rozrywką oraz pomocą w lokalizowaniu jakichś celów. Nam służyło do komunikowania się między sobą także w przypadku zauważenia interesujących miejsc i ciekawych widoków, jak i informowania o powstałych w czasie jazdy licznych awariach aut :). Drugą ważną "rzeczą", jaką należy mieć na pokładzie jest bardzo zaangażowany w swoje działanie mechanik samochodowy. W naszym przypadku był to Jajo, który naprawiał autka z pasją, nawet można powiedzieć, że chciał robić więcej niż trzeba.

Planowy wyjazd nastąpić miał o godzinie 8:00 lecz deczko się to przeciągnęło bo nie działały nam radia. Więc prawie zgodnie z planem wyjechaliśmy z naszego miasta około godziny 14:00, po uprzednim przejechaniu dwa razy w około rynku. Po drodze uzupełniliśmy butle z gazem i paliwo w baku. Do pierwszej granicy dojechaliśmy około godziny 17:00. Choć w Czechach bywa się dość często, to i tak ten wjazd był najbardziej obfitujący w zainteresowanie. Cieszyn nie jest takim wielkim miastem ale już na wstępie pokazaliśmy na co nas stać. Przez niewłaściwe opisanie kierunków jazdy i wyjazdu z miasta zmuszeni byliśmy do dość dokładnego zwiedzenia centrum - niestety samochodami. Kilka wykroczeń (typu jazda pod prąd) pozwoliło nam kontynuować wyprawę. Trasa przez Czechy nie zabrała nam dużo czasu. W sumie nic ciekawego nie było. Jednak około północy padł zabierak w Fiaciku Vagnera. Jajo od razu zabrał się do wymiany. Nawet oszczędził sobie czasu na sprawdzanie, który się zepsuł. Pech chciał, że akurat zepsutym okazał się ten drugi. To wydarzenie nami jednak nie wstrząsnęło, bo ja z Vagnerem rozłożyliśmy stolik oraz dwa krzesełka na zakręcie drogi - a była to jakaś główna biegnąca przez centrum - i zaczęliśmy grać w karty. Czarna w tym czasie spała - bo to jest jej ulubione hobby. Gdy Jajo poinformował nas o fakcie, jakim było naprawienie właściwego zabieraka ruszyliśmy w dalszą drogę. Dojechawszy do kolejnej granicy w Breclav'iu okazało się, że nasze założenie o przekroczeniu tam granicy legło w gruzach. Tam nie było czynnego przejścia. Nie znamy dokładnego powodu bo Pepiki mają dziwny styl komunikowania się z ludźmi. Do Austrii wjechaliśmy w Mikulov'ie i oczom naszym ukazała się piękna trasa na Wiedeń. Jednak zmuszeni byliśmy zrobić małą przerwę by coś przekąsić i takim to sposobem zjechaliśmy w jakąś polną drogę na kilka kęsów wiejskiej kiełbachy.
Zbliżając się do Wiednia zauważyliśmy ten jeden z największych parków rozrywki. Poznać go łatwo było po rozświetlonym rollercosterze i diabelskim młynie. Postanowiliśmy zatem tam zajrzeć lecz gdy wpadliśmy do centrum Wiednia zostaliśmy tak zauroczeni tamtejszymi światełkami na Dunaju, że zapomnieliśmy o naszym planie. Doskonałym przypadkiem było wpadnięcie tam o 3:00, gdy jeszcze wszyscy spali i było ciemno. Ulice były puściutkie więc spacerowaliśmy kilka godzin. Tamtejsza architektura jest wspaniała. Tak nowoczesne budownictwo, jak i zabytkowe. Z nowoczesnych budynków podobał nam sie charakterystyczny wieżowiec z McDonalds'em znajdującym się bodajże na 34 piętrze. Wielkie wrażenie robią katedry i obiekty publiczne. Wiedeń jednak okazał się być jeszcze gorzej oznakowany niż malutki Cieszyn. Wyjazd z centrum zajął nam ok. 5 godzin, a udało się nam to jedynie dzięki spotkanemu po drodze Polakowi. Polecamy zwiedzenie Zamku Schonbrunn. My niestety tego nie zrobiliśmy ale z wierzchu wyglądał całkiem nieźle i potężnie. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się, by się przespać choć chwilkę. Chwilka ta trwała jednak faktycznie chwilkę bo przyjechała policja i postanowiła nas spisać. Kazali nam się chyba zbierać (nie znam na tyle niemieckiego by móc dobrze zrozumieć o co im chodziło) więc upchaliśmy bety do autek i zasiedliśmy za kółko. Było kilka minut po południu. Pogoda była świetna. Trasa również. Postanowiliśmy przekroczyć granice w Koszeg'u i tak po drodze do niego wpadliśmy na świetny zameczek Forchtenstein zlokalizowany na wysokiej górze. Należało deczko odbić ale widoki rekompensowały stratę w paliwie.
Węgry natomiast okazały się nieprzyjaznym państwem. Pierwszy samochód granicę przejechał bez przeszkód. Drugi natomiast kazali rozładować. Uratowała go jednak zbliżająca się drogą pielgrzymka. Celnicy zorientowali się że czeka ich lekki napływ ludności, który wiąże się bezpośrednio z dużym nakładem pracy i puścili nas dalej. Jedno co można pozazdrościć Węgrom to dobrze klimatyzowane stacje paliw, jednak ceny na owych obiektach nie są zbyt przystępne więc nie zatrzymywaliśmy się zbyt często. Uwagę turystów (czyli naszą) przyciąga ciekawe nazewnictwo zarówno miejscowości na Węgrzech jak i nazw sklepów. Nazwy miast budziły pewne kontrowersje np. miasteczko o dźwięcznej nazwie: Kutas.
Przed samą granicą w Redics'ie skoczyliśmy na małe zaopatrzenie w browar. Wypadliśmy z Węgier prosto na Słowenię. Był to krótki odcinek trasy i słońce już zaczęło zachodzić. Przypadkiem zjechaliśmy z trasy i musiałem poprosić pewną osobniczkę płci żeńskiej (no bo jak inaczej) o właściwą drogę.

Rozmowa wyglądała następująco:
hOMER : - Hi, Do you speak English?
slovenka: - yy??y??y (daje tym jasno do zrozumienia, że jednak nie rozumie)
hOMER : - którędy do granicy (no bo ponoć podobny ich język więc pytam po polskiemu)
slovenka : - yy??y??y (gdzieś to już słyszałem)
hOMER : granica, Croatia, (i w tym oto momencie pokazuję jej mapę celem rozwiania wątpliwości)
slovenka : Aaa ! Ja ! (wreszcie coś chwyciła, ale mapę to chyba pierwszy raz widziała)
hOMER : Mamy się wrócić tamtędy? (pytam wskazując pobliską drogę)
slovenka : Ja !
hOMER : Ok. Super! A ile zajmie trasa? Czy długo tą trasą?
slovenka : Ja ! (o kurcze, chyba coś nie gra...)
hOMER : Czas! ... jak długo się tam jedzie do tej granicy? (pytam wskazując zegarek)
slovenka : Ja !
hOMER : Ok. Ja. Ja. Cześć. Ja.

Widać skazani jesteśmy na siebie. Prócz słówka 'Ja' nie usłyszałem nic więcej (ale ładna była - więc wybaczę jej niewiedzę). Jakoś wybrnęliśmy z tej Słowenii uprzednio myląc przejścia graniczne (przez przypadek wrócilibyśmy na Węgry) i dotarliśmy do granicy Chorwacji. Stamtąd kierowaliśmy się już na Varazdin. Varazdin zwany był przez nas Vratizolin, gdyż ciężko się czyta mapę w trzęsącym się Fiaciku podczas, gdy cały czas ktoś się drze przez CB-radio. Tam skręciliśmy w lewo odbijając nad małe jeziorko w celu pierwszego noclegu. Pierwotnym założeniem ze względu na klasę aut było robienie dłuższych postojów co jakieś 100 km lecz w praniu założenie to nie przełożyło się na realia. Zatrzymaliśmy się tylko i wyłącznie dlatego, że zapałki podtrzymujące powieki zaczęły pękać wzdłuż włókien. Jakby nie było to w trasie byliśmy już od 40 godzin (nie licząc chwilki drzemki za Wiedniem). No ale wracając do trasy, po skręceniu w lewo w poszukiwaniu jeziorka trasa była dość ruchliwa. Ciężko było znaleźć jakiś zjazd bo poza ruchem, dodatkowym utrudnieniem była wieczorna pora. Jednak Vagner wypatrzył jakiś zjazd i tam skręcił. Droga wydawała się być niczym typowa droga z amerykańskiego horroru. Dziwne uczucie potęgowała cisza, do której po tylu setkach kilometrów zdołaliśmy się odzwyczaić. Nawierzchnia żwirowa, liczne zakręty i brak poboczy a z obu stron wielkie pola przerośniętej kukurydzy. Jechaliśmy nią ale sami nie wiedzieliśmy gdzie nas zaprowadzi. Okazało się jednak, że do celu! Vagner zatrzymał samochód i czekaliśmy aż dojedzie Jajo z Czarną. Chwilowo straciliśmy z nimi kontakt. Ja poszedłem zbadać okolice. Natknąłem się na dwa samochody i małą grupkę osób. Okazali się studentami i chwilkę z nimi pogaworzyłem. Poczęstowali mnie browarkiem, a ja uniósłszy go do góry powiedziałem 'zdrowie'. Oni od razu skojarzyli ten fakt i prawie równo wypowiedzieli słowo "Rosja"! Szybko zatem musiałem ich wyprowadzić z błędu, iż jednak pochodzę z Polski. Widać jeszcze w Europie nie mamy opinii pijaków w przeciwieństwie do narodu rosyjskiego 🙂
Wreszcie dojechał drugi Fiacik i postanowiliśmy rozbić namioty. Jeziorko - jak jeziorko. Okazało się strasznie małe i śmierdzące ale cóż nam pozostało. Po obaleniu browarka wskoczyliśmy do śpiworów i szybko zasnęliśmy. Rano zmontowaliśmy z Jajem wędki. a Czarna przygotowała śniadanie. Próbowaliśmy coś złowić lecz było naprawdę ciężko (może przez brak odpowiedniej motywacji i entuzjazmu). Przekąpaliśmy się (bo woda jednak okazała się być bardzo czysta) po czym ruszyliśmy w drogę. Za dnia zorientowaliśmy się, że wybraliśmy chyba jedno z najgorszych miejsc nad tym jeziorkiem. Jakieś 100m od nas był camping z kortami do tenisa i ciekawie zagospodarowana plaża. My natomiast byliśmy na samym skraju jeziorka, gdzie co chwilkę przejeżdżała śmierdząca szambiarka.
Z Varazdin'u uderzyliśmy prosto na stolicę Chorwacji jaką jest oczywiście Zagreb. Wpadliśmy do centrum co utwierdziło nas w przekonaniu, że Zagreb jest dość ładnym miasteczkiem. Nie jest znów taki bogaty ale przynajmniej wyjechanie z niego nie przysporzyło wielkich kłopotów. Jedyny mankament to fakt, iż pomyliliśmy autostrady i zaczęliśmy wracać się na północ. Efekt był taki, że wypadliśmy na świetną widokową trasę, lecz musieliśmy niestety zawrócić. Jakoś udało się wydostać z tej autostrady i wjechać na trasę prowadzącą na Karlovac (pomógł nam w tym pewien rzeźnik ze sklepu mięsnego). Droga wiodła wzdłuż granicy z Słowenią i obfitowała w ciekawe miejsca. Pierwszym wielkim szokiem, jaki zaznaliśmy była płynąca nieopodal trasy rzeka. Zatrzymaliśmy się tam, gdyż nie było w niej wody. A jednak! Była! Okazało się jednak, że była ona krystalicznie czysta. Nie dość, że nie miała żadnej barwy to była jeszcze wyjątkowo ciepła. Poplumkaliśmy w niej troszkę i zasiedliśmy ponownie w nasze wspaniałe bryczki. Kolejnym szokiem była mała czarna plamka w lusterku wstecznym, która z niesamowitą prędkością uległa potężnemu rozrostowi, po czym zniknęła i pojawiła się obok mojego auta a w kolejne ćwierć sekundy przed nim. Cudem zdążyłem zauważyć mistyczny napis na jej tylniej klapie od silnika, który mówi sam za siebie. Było to wspaniałe czarne Porshe 911 Turbo, które zaraz po tym zniknęło na najbliższym zakręcie. Takie sytuacje jednak już po jakimś czasie strasznie spowszedniały, gdyż tam przewija się niesamowita ilość wspaniałych samochodów. Powoli zaczęliśmy zbliżać się do wspaniałych gór. Trasa wiodła serpentynami pomiędzy ich szczytami. Wspaniałe lasy, piękno przyrody wprawiało wszystkich w niesamowite uczucia. Tak z jednej, jak i drugiej strony drogi ukazywać zaczęły się niesamowite wierzchołki skalistych zboczy. Te widoki odwracały uwagę, którą należało poświęcić na prowadzenie pojazdów. Musze tu wtrącić coś nie na temat ale jest to bardzo ważne.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Rijeką zjechaliśmy na autostradę. Pozwoliło nam to przejechać się kilkoma tunelami. Było to płatne rozwiązanie, ale to sprawy groszowe. Niewykluczone jednak, że koszty tuneli się zwracają. Przecież auto spindrające się na szczyt góry musi więcej spalić. Tuż przed Rijeką zatrzymaliśmy się by po raz kolejny zatankować. Jajo skorzystał z okazji by kupić sobie herbatkę, która kosztowała zaledwie 8 zł za 20 ml (ceny są takie ze względu na to że Chorwaci w ogóle nie praktykują takiego napoju), a Jajo poświęcił taką kwotę tylko dlatego, że jeszcze nie potrafił dobrze przeliczać kun na złotówki. Przed Rijeką cyknęliśmy jeszcze kilka fotek udając, że wspinamy się po górach jednak klapki na stopach zdradziły nasze oszustwo. Jest i Rijeka, której centrum jest świetnie zlokalizowane. Występuje tam gęsta siatka ulic i niesamowite różnice wysokości. Architektura równie ciekawa. Wiele zabytkowych kamieniczek, deptaki oraz dość duży port. Temperatura powietrza była ok 40 stopni (a to było nocą). Ten fakt nas nieźle zaskoczył. Nie zabawiliśmy tam długo bo należało się zacząć rozglądać nad miejscem noclegowym. Postanowiliśmy, że może udamy się w tym celu na wyspę Krk. Wyspa połączona jest z brzegiem dość długim mostem (płatny parę groszy), po którego przekroczeniu znaleźliśmy się na wspaniałym terenie. Pobłądziliśmy tam troszeczkę krętymi uliczkami, wiodącymi 20 cm od wody. Natknęliśmy się na przyjemne dwie twarzyczki więc stwierdziłem, że warto będzie zapytać się ich właścicielek o jakieś ciekawe miejsce. Stanęliśmy zatem i podszedłem do nich. W dyskusji ponownie okazało się, iż mieszkańcy południa, językiem angielskim władają jeszcze gorzej ode mnie. Owe dwie panie postanowiłem zapytać o plaże. Z uwagi na to, że plaża w angielskim brzmi podobnie do innego wyrazu - panie się dziwnie na mnie popatrzyły. Niezwłocznie sprecyzowałem o co mi chodzi i już tak na ich, jak i na naszych twarzach zagościł uśmiech. Poleciły nam pojechać nadal prosto a tam na pewno juz coś znajdziemy. Tak też zrobiliśmy. Wyjechaliśmy z terenu zabudowy i dotarliśmy na nadzwyczaj dziwny i dziki teren. Droga była kamienista. Nie był to jednak żwir lecz kamienie o ostrych krawędziach, więc należało jechać wolno by nie przebić opon. Dotarliśmy w idealne miejsce. Niewzburzona woda zalewała średnich rozmiarów zatoczkę. W zatoczce niewielki jacht. Przy brzegu lasek. Rozłożyliśmy zatem namioty i po szybkim posiłku położyliśmy sie spać. Nie spał jedynie Jajo. Postanowił czuwać na krześle bo nie dawały mu spokoju dziwne odgłosy wydobywające się z krzaków rosnących dokoła namiotów. Jak się później okazało - to były jakieś szczury lub podobne gryzonie. Rano rozłożyliśmy ponton i wypłynęliśmy z zatoczki po drodze oglądając sobie kraba i dno morskie z wysokości kilkunastu metrów, na której zawieszony był ponton. Vagner jeszcze spał zostając sam na brzegu. Tymczasem otoczyło go stado opalających się turystów w tym nawet jedna nudystka. Gdy otworzył oczy omal nie oślepł z powodu ujrzenia krągłości tejże nudystki. Miała ona bowiem pod siedemdziesiątkę :-). Ja - po uporczywych poszukiwaniach znalazłem w wodzie jedynie jednego jeżowca, w przeciwieństwie do Zadaru - gdzie były ich setki. Woda była nadwyraz spokojna i czysta. Nie było przy brzegu żadnych glonów i temperatura jej cieplejsza niż w Zadarze. Żałuję, że nie zatrzymaliśmy sie tam nieco dłużej, ale jednak przygoda ciągnie dalej!
Dalsza trasa wiodła już wzdłuż wybrzeża po stromym klifie. Niebezpiecznie było tam jechać szybko, gdyż nie istniały tam prawie żadne zabezpieczenia przed spadnięciem z drogi. Zaobserwować można jedynie betonowe słupki wysokości 40 cm, które są usytuowane co 5 m. Tuż za nimi kończy się droga i zaczyna przepaść. To była trasa na Zadar. Nie zdołaliśmy jednak pokonać tej krótkiej odległości, gdyż wyjechaliśmy stosunkowo późno z Krk'u a poza tym postanowiliśmy się zatrzymać w przydrożnym miasteczku celem wstąpienia do akwarium. Tam zobaczyliśmy małe rekiny i koniki morskie, jak również wiele innych ciekawych okazów morskich. Pospacerowaliśmy jeszcze po okolicy robiąc przy okazji małe zakupy. Wyjechaliśmy prawie o zmroku więc niedługo potem zatrzymaliśmy sie na nocleg. Miejsce to było nad wyraz nietypowe, gdyż znajdowało sie zaledwie kilkanaście metrów od drogi. Oddzielała nas od niej jednak fajna skałka wygłuszająca hałas, dzięki której rano nie obudziły nas samochody lecz stado pędzących baranów. W miasteczku, gdzie było akwarium zakupiliśmy kilka metrów drutu, dzięki któremu zmontowałem grilla. Posłużył on nam do przyrządzenia pysznej kiełbaski na śniadanko. Do Zadar'u wjechaliśmy rano. Przywitał nas fajny port oraz wiele palm. Piękna linia brzegowa i śliczny park, z którego obserwowaliśmy pobliskie wyspy. Zwiedziliśmy miasto i pojechaliśmy trasą w kierunku Splitu by tam po kilku kilometrach rozbić obóz. Tam zostaliśmy na dłużej. Było to chyba 4 dni. Miejsce wprost wyśnione przez takich podróżników jak my. Niewielki lasek, usytuowany kilka metrów od wody. Do miasta niedaleko. A przy drodze znajdowały się tak stragany z owocami, jak i sklepiki z pieczywem (które wytrzymuje niezwykle długi okres w świeżości). Tam rozłożyliśmy pontony i obserwowaliśmy z nich dno morza. Wielkim błędem było niezaopatrzenie się w lekki sprzęt do nurkowania. Posiadaliśmy jedynie okularki do pływania. I tak sporo nam pomogły bo wyciągnęliśmy wiele ciekawych muszelek oraz pancerze ryb z dna morza. Te dni były przeznaczone wyłącznie na wypoczynek i rozrywkę, której nam nie brakowało. Przeszkadzały nam jedynie jeżowce, których tam było mnóstwo. Zasiedlały jednak niewielki pas wzdłuż linii brzegowej, który należało umiejętnie przepłynąć wpław lub pontonem.
Natura nauczyła nas tam ważnego zachowania. Mianowicie chodzi o to że piwa nie wolno chłodzić w morzu. Nie wiem jak sie to dzieje ale jest ono później tak słone, że nie nadaje sie do spożycia.
Powrót po tych kilku dniach wypoczynku był równie atrakcyjny. Ruszyliśmy w kierunku Narodowego Parku Jezior Plitvickich. Tereny już odległe od morza lecz nadal wspaniałe. Otaczały nas góry i lasy. Wyjechałem pierwszy choć nie miałem mapy, bo przestudiowałem ją dość dokładnie przed opuszczeniem miejsca noclegowego. Vagner jeszcze deczko zwlekał ale pojechał zaraz za mną. Po jakimś czasie zapytałem sie go na CB gdzie jest i odpowiedział, że właśnie dojeżdża do lotniska, które ja właśnie minąłem. Później tylko dodał, że ma je po lewej stronie i, że jedzie jakąś prawie polną drogą. Ja natomiast lotnisko miałem po prawej i jechałem autostradą. Sytuacja nabrała dziwnej powagi ale jak się później okazało jechaliśmy dwoma równoległymi do siebie drogami. Dzięki CB spotkaliśmy się w niewielkim miasteczku oddalonym od lotniska kilkanaście kilometrów 🙂
Przy drodze częstym zjawiskiem były świetnie wyglądające stragany. Może z tym ich określeniem przesadziłem, jednak mi się bardzo podobały, gdyż wprowadzały niesamowity klimat. Kolejnym ciekawym elementem była droga ekspresowa. Jechaliśmy prosto przed siebie a wszystkie pojazdy skręcały z niej w jakąś boczną drogę. Zdziwił nas ten fakt więc wbrew innym uczestnikom ruchu pojechaliśmy prosto. Jak się okazało - droga się nagle kończyła a w dole rzeki leżał zniszczony podczas wojny most.
Po nocce spędzonej na łąkach podczas burzy rano rozłożyłem mojego wspaniałego grilla i zrobiliśmy na nim dziwną kiełbasę. Po posiłku zasiedliśmy do aut i zawiozły nas wprost do parku. Tam pozwiedzaliśmy sobie tereny licznie obfitujące w wodospady i jeziorka o błękitnej wodzie. Miejsca były naprawdę niesamowite. Tak woda odbijająca niebo w swej gładkiej tafli, jak i wodospady w środku przyległego lasu. Ten rejon odwiedza masa turystów z czego 80% stanowili chyba Polacy. Po jeziorach można popływać specjalnymi stateczkami a po okolicznych asfaltowych alejkach można podróżować pociągiem, składającym się z kilku wagoników. Tam z góry znajdującej się tuż przy drodze zrobiliśmy świetne zdjęcie, kierując obiektyw aparatu w dolinkę potoku, tworzącego małe oczko wodne. Woda miała tam głębokość ładnych kilku metrów a mimo to idealnie było widać dno. chociaż zdjęcie robiliśmy z wysokości kilkudziesięciu metrów.
Małe zaopatrzenie w przydrożnych sklepikach i jedziemy dalej. Teraz kierujemy się w stronę Bośni. Vagner za nic nie chciał przejeżdżać przez to państewko, które jego zdaniem wielce obfituje w ciekawą historię. Zaczęliśmy spotykać wiele budynków zniszczonych w okresie wojny. Były to zarówno stare zabudowania, jak i nowe budownictwo. Jedne nie miały dachu inne miały jedynie dziury po kulach w nowej elewacji a z pobliskiego kościoła został jedynie sam dzwon i róg budowli. Tam przy wspomnianym kościele spotkaliśmy dwie Chorwatki podróżujące VW Beetle w celu promocji RedBula. Zatrzymałem je, a rozmowa zaowocowała "dodaniem nam skrzydeł" po czym zrobiliśmy sobie wspólne fotki na tle czołgu. Jadąc dalej ponownie pobłądziliśmy jednak uprzejmość mieszkańców wyprowadziła nas na dobrą drogę. Wszelkie wydłużenia trasy poprzez błądzenie w złych kierunkach były spowodowane chęcią podążania na skróty, które dobierał Jajo ale często dzięki takowym odbiciom dawało się spotkać jeszcze więcej ciekawych miejsc jak na przykład jeziorko w kształcie butelki z Coca-Coli.

W drodze powrotnej czas pokazał, że jednak wygrałem z Vagnerem i musieliśmy się przeprawić przez Bośnię. Nie była to droga długa ale za to w ogóle była. Stamtąd należało się udać w kierunku Węgier. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno dojechaliśmy do Koprachcic. Miasto to faktycznie nazywało się Koprivnica ale już wspominałem o trzęsącej się mapie w Fiaciku. To miasteczko miało 6 identycznych kościółków. Jednak jak się później okazało to był cały czas jeden i ten sam, lecz to my przejeżdżaliśmy koło niego 6 razy szukając właściwej drogi. Jednak jakoś udało się wydostać z tamtejszej okolicy i rozpoczęły się poszukiwania jeziorek, które udało nam się zlokalizować na mapie. Pani ze sklepu udzielając nam instrukcji powiedziała, że tam jeżdżą jedynie na ryby. Że nie ma campingów, lecz dla nas nie stanowi to przeszkody by tam rozbić namioty. Pojechaliśmy wiec we wskazane przez nią miejsce. Okazało się, że to brudne i śmierdzące stawy, które w dodatku były straszne i zatrzymaliśmy się tam jedynie na posiłek, by ponownie ruszyć w drogę.
Dotarliśmy wiec na Węgry a tam nad Balaton. Część z nas spała w samochodzie część w śpiworach na trawce. Było jasno i ciepło więc nie warto było rozkładać namiotów. Vagner jednak po kilku godzinkach snu stwierdził, że lepiej będzie zdrzemnąć się w namiotku niż na siedzeniu Maluszka i też tak zrobił. Gdy już wszyscy wstali, udaliśmy się na ruiny zamku. Zamek znajdował się na dość dużym wzniesieniu. Można z niego było zaobserwować rozległe jezioro. Następnie spacerek na plażę i piknik. Strasznie jednak się zawiodłem na tym Balatonie. Koleżanka mi opowiadała jak tam jest wspaniale, a ja uświadczyłem jedynie pełno szuwarów. Nie było nigdzie miejsca na namiot. Woda była brudna a zgłębiało się wolniej niż nad morzem. Można było odejść od brzegu 30m a woda sięgała do pasa. Pozostaje jedynie nitka nadziei, że od strony południowej jest dużo lepiej (muszę to sprawdzić następnym razem). Zorganizowaliśmy tam nieudany atak na plantacje winogron w celu zdobycia kilku kiści owoców. Akcja skończyła się niepowodzeniem, gdyż przeraźliwym gwizdem przepędził nas stróż stacjonujący na wzniesieniu kilkaset metrów od nas. Pojechaliśmy zatem zwiedzić kolejną stolicę, jaką był Budapeszt. Rewelacyjne miejsce. Uroki architektury dorównują Wiedniowi. Zarówno kamienice, budynki państwowe, zamki, jak i liczne mosty. Tam powłóczyliśmy sie po barach a Vagnera zaciągnęło nawet do kasyna - a było ich sporo. Wieczorem wyjechaliśmy z miasta. Nie zajechaliśmy jednak za daleko bo rozsypały się łożyska w moim Maluszku. Jak się okazało nie mieliśmy ani zapasowych ani kluczy by sie do nich dostać. Podnieśliśmy auto na poboczu drogi i Jajo zaczął sie do nich dobierać. Nic nie wskazywało na to, że problem rozwiążemy szybko. Siadłem więc z Vagnerem do jego bryki i pognaliśmy z powrotem do Budapesztu po jakieś klucze. Sklepy były pozamykane bo było już blisko północy więc szukaliśmy na stacjach benzynowych. Tam z kolei numeracja kluczy była niewystarczająca. Potrzebowaliśmy naprawdę olbrzyma. Po wielkich prośbach i założeniu dowodu osobistego oraz wszystkich forintów, jakie tylko mieliśmy jeden warsztat z sieci ARAL udostępnił nam taki klucz na kilka godzin. Przywieźliśmy go Jajowi a on rozebrał przegub, po czym okazało się, że z łożyska zostały dwa kawałki blaszki i dużo opiłków żelaza. Wróciliśmy zatem z Vagnerem do Budapesztu w celu nabycia nowych łożysk. Znaleźliśmy jakiś sklep ale musieliśmy się przespać w samochodzie na parkingu czekając na jego otwarcie. Po otwarciu okazało się, że nie mamy wystarczającej ilości gotówki na owy zakup więc zaczęły się poszukiwania kantoru. To zajęło nam ok 2 godziny. Gdy już zamieniliśmy kasę, nie mogliśmy odnaleźć sklepu, pod którym spędziliśmy nocke. Jakimś cudem trafiliśmy do niego (innych chyba w tamtej okolicy i tak nie było) i rozpoczęła się niesamowita dyskusja na temat ilości potrzebnych łożysk do jednego koła oraz sposobu ich montażu. Sprzedawcy nie znali angielskiego ani słowiańskiego. Pozostawał jedynie migowy i instrukcja do Fiata. Po godzinie spędzonej w sklepie doszliśmy do wniosku, że kupimy 2 łożyska, choć sprzedawcy uważali, że wystarczy jedno. Dziwnym był bowiem fakt, że z koła wyciągnęliśmy części wskazujące na to, że jednak są dwa. Wróciliśmy na miejsce, gdzie już od długiego czasu na nas czekali Jajo i Czarna. Jajo nockę spędził na krześle. By nie tracić ciepła owinął się namiotem. Czarna spała w przechylonym Fiaciku. Po szybkiej akcji wymiany łożyska odwieźliśmy klucze na ARAL, umyliśmy naszego pracownika fizycznego i podążyliśmy w dalszą drogę. Na autostradzie złapała nas niesamowita ulewa a na dość tego Vagnerowi wypadł gdzieś korek od oleju. Zjechaliśmy na bok bo zmusiło nas to do spożycia przymusowego posiłku w postaci konserwy. Przymusowego, bowiem puszka z niej była koniecznym rekwizytem do zabezpieczenia dekla aby nie rozbryzgały sie po klapie resztki oleju.
Zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem o dość dziwnym kształcie w niewielkiej miejscowości turystycznej. Ja wraz z Jajem postanowiliśmy ponownie spróbować naszych umiejętności połowu ryb. Skończyło się identycznym rezultatem jak poprzednio. Tam spędziliśmy noc wypoczywając po długiej trasie a rano opalaliśmy sie na słonku, obserwując jak wnuczek z dziadkiem puszczają na wodzie styropianowe żaglówki. Jeziorko posiadało uregulowane brzegi. Woda nie należała do pierwszej klasy czystości ale korzystając z faktu, że całe było dookoła obetonowane można było swobodnie skakać do wody na główkę.
Czuliśmy, że jesteśmy coraz bliżej domu. Jeszcze tylko wjazd na Słowację a to już prawie jak własne podwórko. Na Słowacji znaleźliśmy niesamowite ruiny zamku. Zostawiliśmy samochody i zrobiliśmy sobie pieszą wędrówkę na szczyt górki w celu bliższego jego poznania. Miał on kilka pięter już częściowo wyremontowanych. Widoczki z niego były interesujące a sam jako całość stanowił wiele bardziej interesujący obiekt niż ruiny zamku nad Balatonem, za których zwiedzanie trzeba było zapłacić w przeciwieństwie do słowackiego znaleziska.
Ruszyliśmy dalej obierając za kolejny cel jeziora nad Oravą. Tam zajechaliśmy na wieczór, rozbiliśmy namioty i zorganizowaliśmy ognisko przy czeskim browarku i zakupionej w pobliskim sklepie kiełbasce wyglądającej jak parówki. Nieopodal nas były jakieś interesujące imprezy, na których Słowacy śpiewali nawet polskie przeboje! Rano przepłynąłem się w tym jeziorku dochodząc do wniosku, że woda jest okropnie zimna i brudna. Zabraliśmy więc nasze rzeczy i udaliśmy się w stronę Zakopanego, by tam zagrać w CyberGuy'a i zjeść coś na Krupówkach. Następnie już tylko kilka zakrętów i jesteśmy u siebie. Wstrzymał nas jedynie duży korek na Zakopiance. Rozwiązanie byłe tylko jedno. Zjechałem więc na lewy pas i ruszyłem całą parą przed siebie a było to prawie 90km/h 🙂
Niezbyt przychylnie patrzyli się na to inni kierowcy. Vagner jechał dość daleko za mną bo już zgubiłem go zaraz za Zakopanym. Tu z pomocą po raz kolejny przyszło CB-Radio. Ustaliliśmy kolejność nadjeżdżających samochodów z przeciwka, co pomogło ustalić odpowiedni moment by Vagner ruszył w moje ślady nie ryzykując zderzeniem czołowym. W ten sposób szybko ominęliśmy korek i dotarliśmy bezpiecznie do domu !!!

  • chorwacja 01
  • chorwacja 02
  • chorwacja 03
  • chorwacja 04
  • chorwacja 05
  • chorwacja 06
  • chorwacja 07
  • chorwacja 08
  • chorwacja 09
  • chorwacja 10
  • chorwacja 11
  • chorwacja 12
  • chorwacja 13
  • chorwacja 14
  • chorwacja 15
  • chorwacja 16
  • chorwacja 17
  • chorwacja 18
  • chorwacja 19
  • chorwacja 20
  • chorwacja 21
  • chorwacja 22
  • chorwacja 23
  • chorwacja 24
  • chorwacja 25
  • chorwacja 26
  • chorwacja 27
  • chorwacja 28
  • chorwacja 29
  • chorwacja 30
  • chorwacja 31
  • chorwacja 32
  • chorwacja 33