SKŁAD GRUPY:
Marcin (hOMER) i Dominika oraz Wojtek i Patryk Patrol GR Long, kolor: szaro-granatowy |
|
Darek i Ewa Patrol GR Long, kolor: piasek pustyni połowa okresu podróży |
Tosiu i Arek Navara, kolor: czarny diament połowa okresu podróży |
Bartek i Janek Patrol GR, kolor: czerwony połowa okresu podróży |
Paweł i Emilia Patrol GR, kolor: granatowy 2 tygodnie podróży (Krym) |
EKSPLOROWANE KRAJE:
Mołdawia, Rep. Nadniestrza, Krym, Rosja, Gruzja, Azerbejdżan, Armenia, Rep. Górskiego Karabachu, Turcja.
Dokoła Morza Czarnego.
Czas podróży: 2 miesiące
Długość trasy: 12,5 tys. km
Mołdawia (informacje o kraju)
Dotarcie na Kaukaz zaplanowaliśmy od strony północnej morza Czarnego. By tam dojechać postanowiliśmy przejechać wzdłuż całą Mołdawię. Kilkugodzinne oczekiwanie na granicy tak znużyło ekipę, że pod okienko celne hOMER wjechał nie schodząc z maski Patrola. Uznaliśmy, że to przesądziło o potoku nieszczęść jakie spotkały nas w tym kraju bo już celnicy wzniecili awanturę. Uspokoiwszy emocje udaliśmy się na nocleg nad przypadkowo znalezione jezioro. Rano - wiedząc, że na terenie Mołdawii można zaopatrzyć się w lokalne wina - udajemy się do otoczonej chwałą Cricovy, gdzie znajdują się jedne z największych winnic. Tam Patryk wykończył wąż od wspomagania. Szczęście w nieszczęściu, które okazuje się ostatecznie nieszczęściem - po przeciwnej stronie ulicy znajduje się zakład ślusarsko-mechaniczny Miszy. Zostawiamy tam auto na 3 dni (weekend), by nieudolnie pospawali uszkodzoną część, a w efekcie końcowym okradli auto z przeróżnych rzeczy począwszy od maszynki do włosów, na workach na śmieci kończąc. Po tym incydencie tracimy ochotę na eksplorowanie zarówno winnic, jak i interesujących zabytków, których tam chyba nie ma i czym prędzej opuszczamy kraj. Decyzja 'czym prędzej' okazała się równie zgubna, jak sam fakt wjazdu do Mołdawii. Najkrótsza trasa bowiem wiodła przez Naddniestrze.
Republika Naddniestrza (informacje o rejonie)
Naddniestrze jest samozwańczą republiką, kontrolowaną przez wojsko Rosyjskie. Uznana jest jedynie przez Abchazję i Osetię Południową, które też są republikami nieuznanymi przez zdecydowaną większość krajów świata. Obszar ten uznawany jest za raj dla przemytników oraz handlarzy bronią. Mimo, że teren Naddniestrza to pas szerokości ok 15 km, to stacjonujące tam wojska utworzyły masę posterunków pobierających rozmaite opłaty znane jako souveniry. Koszt takiego przejazdu w naszym przypadku opiewał na 700zł od samochodu, jednak wiele zależy od umiejętności targowania się. Z informacji praktycznych zalecamy opuszczać ten rejon szerokim łukiem, a jeśli już koniecznie chcemy zaspokoić żądze wrażeń, to trzeba jechać do stolicy Mołdawii i nabić pieczątkę wyjazdową z kraju. Nasz tranzyt przez Naddniestrze odbywał się późnymi godzinami nocnymi. W asyście dział wojskowych, żołnierzy z długą bronią i ostrą amunicją dostarczał sporo emocji.
Ukraina i Krym (informacje o kraju)
Po drodze na Krym, jeszcze na terenie Ukrainy zahaczyliśmy zarówno o Lwów, jak i Kamieniec Podolski. Zwiedzanie samego Krymu rozpoczęliśmy od wybrzeża zachodniego. Piękne skalne klify, cisza i spokój. Wszędzie pusto. By dodatkowo wczuć się w nastrój rozkazaliśmy Patrykowi czytać nam sonety Mickiewicza. Jeżdżąc stepami napotykamy również miejsca, gdzie były zatoki z możliwym zejściem do wody. Koczowali tam ludzie w namiotach i camperach generując ogromne ilości foliowych śmieci unoszących się z wiatrem.
Kąpiel w morzu średnio atrakcyjna. Ze względu na to, że woda była bardzo czysta - pojawiła się masa meduz. Ich ilość była tak wielka, że fale wyrzucały je na brzeg. Na brzegu zalegały nie tylko meduzy. Widzieliśmy też kilka wraków statków.
Naszym celem na półwyspie są jednak przede wszystkim góry. Udajemy się do skalnych miast Eski Kermen i Mangup, gdzie bez auta 4x4 można dotrzeć tylko pieszo. Później Monastyr Uspeński, Pałac Chanów Krymskich w Bakczysaraju. Stamtąd próbujemy dostać się do Chufut-Kale jednak trudności, ogrodzenia, uciekający czas i opłaty wygrały z pokusą wtargnięcia tam na własną rękę.
W bezpośrednim sąsiedztwie Wielkiego Kanionu Krymskiego jedziemy na płaskowyż, z którego rozpościera się widok na całe wybrzeże południowe a w tym Jałtę, Ałuszę ale i górę Aj Petri (1234mnpm).
Będąc na Krymie postanowiliśmy zaglądnąć również do kilku miast. Stąd wizyta w Sewastopolu w muzeum floty czarnomorskiej, Jaskółczym Gnieździe czy winnicach pałacu w Massandrze. Podsumowując... na wybrzeżu południowym szału nie ma. Komercja i hotelarstwo. Dlatego uciekamy znów w góry. Najpierw jaskinia Mamucia (Emine-Bair-Hosar), a następnie wjazd na masyw Czatyrdachu. Niestety pogoda kiepska, to i widoczność słaba. Wtedy zapowiadana była też kulminacja perseidów, które zamierzaliśmy oglądać nocą. Wszystko spaliło na panewce. Uciekamy przed deszczem na sąsiednią górę Demerdżi. Tam kolejnego dnia już piękna pogoda i ze szczytu znów obserwujemy morze i Czatyrdach (1529m). Zjazd nad morze w kierunku wschodnim zaczyna robić się coraz bardziej treściwy. Więcej gór, serpentyn. Coś się w końcu dzieje. Próbujemy wjechać do Nowego Świata od strony zachodniej. Po kilku godzinach prób odpuszczamy i wjeżdżamy od Sudaku po drodze rzucając okiem na fortyfikacje Twierdzy Genuańskiej. W dalszej kolejności udajemy się do byłego magazynu broni jądrowej (Baza "S"), zlokalizowanego tuż obok jednostki wojskowej. Następnie zjeżdżamy z gór na wybrzeże, gdzie znajdują się kolejne wraki statków. Stamtąd możemy też oglądać wygasły wulkan Karadach. Czas nagli. Tosiu z Arkiem dojeżdżają już na Krym więc udajemy się szybko na północ nad Morze Azowskie na Półwysep Kerczański w punkt zborny. Kąpiel sympatyczna. Brak meduz, a zasolenie tak znikome, że nie ma potrzeby później płukać się w słodkiej wodzie. Rano żegnamy się z Emilią i Pawłem, którzy muszą już wracać do Polski, a my z Tośkiem, Arkiem i dojeżdżającymi Ewą z Jankiem - zaczynamy wyczekiwać w gigantycznej kolejce na prom do Federacji Rosyjskiej!
Rosja (informacje o kraju)
Mimo wszelakich złych prognoz i opowieści o tym kraju, nie dane nam było zaznać zła, o którym słyszeliśmy. Rosja objawiła nam się spokojem na granicy, brakiem kontroli drogowych i serdecznością jej mieszkańców. Serdeczność biła na głowę wszelkie serdeczności zakaukaskie. Jeden z noclegów u Siergieja i Tani w małej wiosce nieopodal Armawir, obfitował w wielką integrację międzynarodową i nocne opowieści w asyście licznych toastów lokalnymi trunkami gospodarzy. W wiosce tej panuje zwyczaj, że zawsze gdy przelatuje samolot należy wypić zdrowie jego pilota. Zwyczaj ten wziął się z tego, iż gro lokalnej społeczności a szczególnie chłopcy, służą w jednostce sił powietrznych usytuowanej nieopodal. Skutkiem tego też były częste przeloty tychże maszyn. Skutkiem skutku natomiast... opóźnienie godziny wyjazdu od gospodarzy 🙂
Wyjazd planowany był na 7:00 a wstaliśmy o 10:00. Opóźnienia nie spodziewała się jednak Tania, która wstała już o 4:00 i zabiwszy kurę zaczęła przygotowywać nam rosół. Przy śniadaniu ponownie nie zabrakło wina i mocniejszych alkoholi. Przy odjeździe podziękowaliśmy za gościnę, a gospodarze podziękowali nam za to, że wybraliśmy właśnie ich dom by zatrzymać się na noc.
Przez okna aut zaczynamy dostrzegać już pierwsze górki. Tak. To już Kaukaz. Wreszcie po tylu kilometrach płaskich przestrzeni zbliżamy się do upragnionego celu. Jeszcze posterunki wojskowe w Osetii Północnej, uzupełnienie taniego paliwa i...
Gruzja (informacje o kraju)
Wjeżdżamy z Władykaukazu przejściem w kierunku Kazbegi. Jest to jedyne legalne przejście otwarte w marcu 2010 r. po wojnie. Na szczęście obeszło się bez przygód celniczych, o których sporo wcześniej czytaliśmy. Żeby nie było idealnie to zepsuła się pogoda. Podjeżdżając pod klasztor Gergeti Cminda Sameba stanowiący wizytówkę Gruzji, obserwujemy Kazbek (5047mnpm) w dużym zachmurzeniu nie widząc kompletnie jego wulkanicznej kopuły. Pogoda ta towarzyszy nam zarówno podczas jazdy doliną Sono w kierunku Juty, by spróbować przedostać się do Szatili, jak i wracając na drogę wojenną. Sama trasa drogi wojennej również odbywa się w strugach deszczu. Chwilowe przejaśnienie były jedynie na Przełęczy Krzyżowej przy "pomniku przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej". Droga Wojenna tym samym nie zrobiła na nas wrażenia, prawdopodobnie nawet mimo ładnej pogody nie byłoby szału.
Docieramy do Tbilisi. Tam udajemy się do Polonii w Gruzji aby zostawić zabrane z Polski leki i środki czystości, o które prosili gdy kontaktowaliśmy się z nimi przed wyjazdem. Ugoszczeni chaczapuri i herbatką uciekamy z tłocznej stolicy na pustkowia południa. Jedziemy do Dawid Garedżi, ale wcześniej odbijamy do monastyru Natlismtsemeli, gdzie znów dopada nas deszcz. Po ilastym podłożu wdrapujemy się pod sam monastyr, przed którym już czeka mnich wskazując gestami jak poprowadzić auto, by nie spadło po skarpie w dół. Wysiadamy i nie zastanawiając się nad niczym oznajmiamy mu, że my zostajemy u niego na noc. Odmowa nie wchodziła w grę bo pogoda była wyjątkowo nienastrajająca na biwakowanie. Mnich zatem ściągnął swojego przełożonego, który wskazał kobietom ich miejsce sypialne, a facetom osobne, po czym otrzymaliśmy zaproszenie na wspólną wieczerzę przy świecach i winie w piwnicach monastyru. Niepowtarzalny klimat wzbogacały szwędające się skorpiony oraz modlitwa i śpiewy mnicha przed posiłkiem. Mnich opowiedział nam bardzo kontrowersyjną i barwną historię swojego życia. Rano odjeżdżając zostawiliśmy mu w podzięce album o bazylice, znajdującej się w naszym rodzinnym mieście. Mieliśmy kilka takich dla biblioteki Polonii w Armenii. Jakimż zdziwieniem było, gdy powiedział nam, że był w niej podczas jednej z konferencji kardiochirurgicznych, w jakich uczestniczył będąc lekarzem! Rano zwiedzamy sam monastyr, a następnie sąsiedni Dawid Garedżi. Zjeżdżamy jeszcze trochę terenów stepowych bezpośrednio przy granicy Azerbejdżanu, w okolicy słonych jezior, by następnie dostać się do bujnie porośniętych obszarów Lagodekhi. Po drodze odwiedzamy wspaniale odrestaurowane stare miasteczko Sighnagi, z którego wzgórz otwiera się widok na pobliskie wzgórza Kaukazu.
Po wizycie w sąsiednim Azerbejdżanie oraz Armenii ponownie przejeżdżając przez Tbilisi, udajemy się do dawnej stolicy Gruzińskiej Iberii jaką jest Mccheta. Tam Gruzini przyjęli chrzest stając się drugim po Armenii krajem chrześcijańskim. Dziś znajdują się tam grobowce dawnych monarchów oraz monumentalna świątynia Sweti Cchoweli bogato zdobiona i 'wyposażona' w stosunku do innych widzianych nam monastyrów. Nocleg w mało wyszukanym miejscu na pobliskiej górce dostarczył nam nocnych widoków rozświetlonego Tbilisi oraz sąsiednich monastyrów.
Kolejnego dnia wracamy w Kaukaz na obszary Tuszetii. Celem jest jedna z najwyżej położonych wiosek czyli Omalo. Jest to miejsce, którego naprawdę nie powinno się omijać jadąc do Gruzji. Sama droga powstała niedawnym okresie i wiedzie malowniczym wąwozem Pankisi, wzdłuż rzeki Stori. Początkowo trasa biegnie w górę do przełęczy krętymi serpentynami, przecinając drobne strumienie oraz wodospady. Dzień się kończy, jednak nie ma nigdzie miejsca na nocleg więc jedziemy dalej. Całe otoczenie spowiła już mgła, dzięki której zaczynamy jechać odważniej i szybciej, nie widząc przepaści jakie sąsiadują bezpośrednio z drogą. Nagle mgła zaczyna rzednąć, po czym okazuje się, że jechaliśmy przez chmurę i nie było tak ciemno i późno jak nam się zdawało. Zbliżając się do przełęczy Abano na blisko 3 tys. m zatrzymujemy auto. Tego jeszcze w życiu nie widzieliśmy. Morze puszystych chmur otoczone wierzchołkami szczytów wielkiego Kaukazu. Za przełęczą dopada nas już noc, a jak się okazuje to dopiero połowa drogi. Świadomi tego, że nie ma powrotu inną trasą decydujemy się na nocną jazdę. Wąskość drogi i brak miejsca na namiot w sumie nie pozostawia nam wyboru. Mimo, że odległość z ostatniej wioski liczy zaledwie 70 kilometrów, to u celu jesteśmy po północy. Rankiem opada mgła i odsłania nam się widok nie tylko na malutką wioskę Omalo i wioski sąsiednie, ale także na najwyższe w Tuszetii zaśnieżone ściany skalne, stanowiące granicę zarówno z Czeczenią jak i Dagestanem. Popołudniowy zjazd serpentynami i ponowny podjazd pod Abano w blasku słońca z doskonałą widocznością odbywa się już w zdecydowanie niższym tempie.
Wróciwszy na 'główną drogę' rozpoczynamy kolejne wspinanie tym razem w obszary Chewsuretii. Początek trasy biegnie przy rozpoczętych tunelach w skałach, które docelowo miały prowadzić do Rosji. Inwestycja się niestety nie powiodła. Stamtąd szybko wydostajemy się ponad granicę lasów, a z przełęczy Datwis Dżwari otwierają się nam wielkie przestrzenie na poszarpane szczyty. Wprawne oko powinno dostrzec nawet Kazbek. Dalsza droga w dół wiedzie do średniowiecznej twierdzy we wsi Szatili. Jest to kompleks typowych kaukaskich wierz wartowniczych w ilości ok. 60 szt. sprzężonych z obiektami mieszkalnymi na wielu poziomach. Jadąc dalej tuż przy Czeczeńskiej granicy docieramy w końcu do Muco. Tam spotykamy zabudowę w bardzo podobnym stylu lecz na wielkim urwisku. Miejsce to od ponad wieku stoi zupełnie puste. Przyczyną tego najprawdopodobniej jest zaraza czarnej ospy lub dżuma. W okolicy miejscowości znajdują się małe domki, w których chorzy żyli w odosobnieniu by ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby. Dziś znaleźć tam można składowisko ich kości. Miejsce oczywiście w żaden sposób niezabezpieczone i jedynie miejscowi wiedzą gdzie ono się znajduje.
Kierujemy się autostradą na zachód. Docieramy do Gori, gdzie zatrzymujemy się na chwilę przy muzeum Stalina i domu, w którym spędził pierwsze 4 lata swojego życia. Obok zaparkowany jest też jego pancerny wagon, którym podróżował na wszelakie konferencje. Obok Gori odwiedzamy najstarsze gruzińskie skalne miasto, Uplishe, sięgające czasów paleolitu. Wprawdzie jest już po zamknięciu obiektu jednak sympatyczny naczelnik ochrony pozwala nam nie tyle zwiedzić to miejsce, co jeszcze nie uiszczać obowiązującej tam opłaty. Nie dane nam było jedynie przespacerować się tunelem wydrążonym w skale, prowadzącym w dół nad brzeg płynącej w dole rzeki.
Nazajutrz w Kutaisi oglądamy katedrę Bagrati z XI w., która w XVII w. została zniszczona przez Turków. Okazuje się, że trafiamy na jej święcenia po zakończeniu jej długiego okresu odbudowy. Przy jej renowacji zastosowano ciekawe rozwiązania architektoniczne z nowoczesnych materiałów stanowiące swoiste protezy.
Po dokonaniu zakupów na wielkim dwupoziomowym targu ponownie wracamy w góry. Tym razem Mestia. Jednak by nie było łatwo nie jedziemy do niej niedawno wyasfaltowanym odcinkiem od strony zachodniej. Małymi wioskami i wąską drogą docieramy do rejonu Swanetii. Odcinki dosyć trudne nierzadko wiodące po wielkich kamieniach, prowadzą nas na połoniny w otoczeniu ośnieżonych szczytów. Wtedy utwierdzamy się w przekonaniu, że trasa jest odpowiednia do naszych oczekiwań. Nią docieramy do Ushguli, w której odnajdujemy mnóstwo wierz warowno-mieszkalnych bardzo charakterystycznych dla tego rejonu Kaukazu. Tam też spotykamy rodzinkę Rosjan, którzy dołączają się do naszego wieczornego obozu. Wieczorna integracja przy czaczy pozwala przyszlifować język rosyjski.
Rankiem zjazd do Mestii, z którego oglądać możemy Elbrus znajdujący się już po stronie Rosyjskiej oraz Uszbę leżącą w paśmie granicznym. Mestia natomiast dziś nie grzeszy już dzikością. Odrestaurowane miasteczko na potrzeby kurortu narciarskiego nie zaskakuje oryginalnością. Wracamy wzdłuż granicy Abchazji krętą asfaltówką w dół kraju.
Ostatnim obiektem naszej wędrówki gruzińskiej stała się Wardża. Jednak by tam dojechać kierujemy się południowym wulkanicznym pasmem górskm z najwyższym jego szczytem Didi Abuli. Wreszcie trochę niezalesionych przestrzeni i szutrów, które przez swą wyboistość szybko dają się znudzić. Po noclegu w gaju pod skalnym miastem Wardża robimy pieszą wędrówkę po jego wszystkich piętrach, komnatach, tajnych przejściach i kaplicy.
Azerbejdżan (informacje o kraju)
I znów granica. Oczywiście nocą. Kilka paczek cigaregów pozwala nam ominąć kolejkę oczekujących pojazdów, dzięki czemu wydostajemy się w ostatnich sekundach otwartego przejścia. Przygodę rozpoczynamy już w momencie dostrzeżenia przez lokalnych naszej naklejki wyjazdowej z mapką Kaukazu na autach. Analizując dokładnie dostrzegają na niej Armenię, co powoduje nieprzyjemne nastroje zarówno już na stacji paliw jak i w kolejnych punktach podróży.
Rano zwiedzamy kompleks 7 monastyrów Yeddi Kilse z V w. w rezerwacie Ilsu. Nikt ich nie pilnuje, kompletnie nieoznakowane, więc liczyć można jedynie na życzliwość i sympatię mieszkańców sąsiedniej im wioski. Udało się. W dalszej kolejności chcieliśmy dotrzeć na pobliskie wodospady, jednak również informacje o ich lokalizacji nie są w żaden sposób dostępne. Z pomocą znów przychodzą zainteresowani miejscowi, którzy zabierają się z nami naszymi autami, by później odbyć spacer leśnymi ścieżkami. Po kąpieli w strumieniach udajemy się do Karawan Seraj w mieście Szeki z polecenia poznanego nam celnika, studiującego w Polsce. Miejsce to niegdyś stanowiące przystań karawan na Jedwabnym Szlaku - dziś pełni rolę hotelu z restauracją, gdzie degustujemy lokalne specjały. Kolejnym punktem podróży jest Kish. Tam oglądamy pierwszy chrześcijański kościół na ziemiach Azerbejdżanu sięgający swą historią czasów I w. Wybudowany on został na ruinach pogańskiej świątyni przez Albanów Kaukaskich.
Z rezerwatu kierujemy się do osławionej wsi Lahicz, której mieszkańcy wiodą spokojny niczym niezmącony żywot, sami własnoręcznie wykonując przedmioty codziennego użytku. Można powiedzieć, iż to żywy skansen. Spóźniliśmy się. Na miejscu zastajemy cepelię z niewątpliwie chińskimi wyrobami. Ktoś wyczuł zainteresowanie turystycznym dziś miejscem i rozkręcił niecny biznes. W ścianie jednego z drewnianych budynków wpasowano nawet bankomat na wypadek, gdyby komuś zabrakło gotówki. Wchodząc w głąb wioseczki na szczęście widzimy kilka warsztatów rzemieślniczych. Zaopatrujemy się tam w lokalne zioła, szafran i caj.
Przejeżdżamy wioskę i jedziemy dalej, aby docelowo dostać się do Xnalika. Miejscowi jednak informują nas, że nie ma tędy drogi. My uważamy inaczej. Plan trasy opiewa na ok. 150 km. Trochę błądząc korytami rzek oraz łąkami znajdujemy odcinki dróg i małe wioski, w których lokalni uparcie powtarzają, że nie tędy droga. Nierzadko jadąc rzeką zastanawialiśmy się jak nasza trasa wyglądałaby wiosną w czasie roztopów. Choć nie tylko rzeki i znajdujące się w niej wielkie kamienie były problemem. Zdarzył się też odcinek z oberwaną drogą, który objeżdżaliśmy z koniecznością użycia wyciągarek i lin.
Na naszych twarzach zaczynają malować się mieszane uczucia. Analizując naszą trasę z lokalesami dochodzimy do wniosku, że możliwe jest przejechanie choć do naszych celów pośrednich więc sytuacja zaczyna się klarować. Tym samym osiągając kolejne cele pośrednie po 3-4 dniach docieramy do celu właściwego. Odcinek ten to najwspanialsza część Azerbejdżanu, jaką zobaczyliśmy. Wszystko zaczęło się już za przełęczą Xaltan, która wiodła przez majestatyczne góry Małego Kaukazu. Tam też zostaliśmy ugoszczeni przez mieszkańców jednej z wiosek, gdyż wszyscy byli nas ciekawi i przychodzili z zaproszeniami. Suche i wielkie przestrzenie oraz otaczające je zewsząd góry. A Xnalik? Wioska jak każda inna tyle, że położona na 2850 m n.p.m. Uznana niby za najwyżej położoną w kraju, ale to chyba nie do końca prawda. Z Xnalika na wybrzeże kierujemy się drogą Qubańską bardzo ciasnym wąwozem. Niestety droga dziś posiada już asfalt przez co straciła 80% ze swej atrakcyjności.
Po noclegu na plaży morza Kaspijskiego, na której lokalne chłopaki schwytały nam dwie rybki na obiad, udajemy się na półwysep Apszeroński. Tam odwiedzamy płonące skały (Janar Dag), z których szczelin wydostaje się płonący gaz ziemny oraz największy meczet w Nardaranie. W dalszej kolejności zamek-twierdzę Mardakan z XIV w i Surachany. Surachany to zoroastrańska świątynia ognia, do której zjeżdżali się jego wyznawcy zarówno z Persji jak i Samarkandy, ale głównie jednak z Indii. Pozostało nam teraz jedynie Baku. Miasto kontrastów, przesycone nowoczesnym budownictwem jest wielką metropolią z dość małą starówką, otoczoną wielkim murem na wybrzeżu. Udajemy się zobaczyć Wieżę Dziewiczą po czym wąskimi uliczkami docieramy do wielkiego Pałacu Szirwanszachów.
Po wizycie w stolicy kierujemy się na południe do parku archeologicznego jakim jest Quobustan. W pierwszej kolejności rozpoczynamy poszukiwania wulkanów błotnych. Brak skuteczności w działaniu kieruje nas do muzeum petroglifów sprzed 35 tys. lat gdzie przy okazji zasięgamy wiedzy. Z wiedzą wracamy na księżycowy krajobraz tego wielkiego obszaru odnajdując nasz wyżej wspomniany cel!
Armenia (informacje o kraju)
Wznosimy się coraz wyżej i wyżej. Z doliny rzeki obserwujemy otaczające nas skały. Przy drodze kupujemy lokalne owoce, kukurydzę, uzupełniamy wodę, by wielkimi serpentynami i tunelem dotrzeć nad wielkie jezioro Sewan. Wielki zbiornik wodny. jako jeden z najwyżej położonych jezior świata, a do tego w sąsiedztwie gór... robi wrażenie. Nad jeziorem odwiedzamy monastyr Sewanawank, by następnie udać się do największego skupiska chaczkarów, jakie znajduje się w Armenii na średniowiecznym cmentarzu - Noratus. Jest ich tam ok. pół tysiąca.
Powoli przybieramy kierunek Erywania, gdzie ma siedzibę Polonia, której wieziemy książki, zebrane w naszym mieście. By nie było łatwo trasa rzecz jasna wiedzie przez góry. Tam bijemy nasz dotychczasowy rekord wysokości na kołach wznosząc się na 3260 m n.p.m. Tam też u pasterzy nabywamy ich lokalne sery. Postanawiamy jednak odbić z zaplanowanej wcześniej trasy, dzięki czemu wkraczamy na piękne obszary rezerwatu Khosrov. Urwiska, płaskowyże, polne dróżki i przejazdy przez rzeki podczas pięknego słonecznego dnia - czy można chcieć więcej? Obszar całkowicie pozbawiony ludności. Z rzadka trafi się jakiś pastuch z małym stadkiem owiec. Jeden z nich użyczył nawet swojego konia, którego dosiadła Dominika. Rankiem staramy się dostrzec Ararat, do którego zbliżamy się coraz bardziej - jednak z niepowodzeniem. Kolejny dzień po pięknych przestrzeniach, jakie zafundowała nam przyroda prowadzi nas na granice parku. Tam, jak się okazuje, docieramy do pilnie strzeżonego wjazdu z kamienną bramą, kamerami i człowiekiem pilnującym, by nikt nie dostał się do parku. Tłumaczy, że jesteśmy w obszarze finansowanym przez WWF, gdzie od kilku już lat pracują nad odnową biologiczną zagrożonych gatunków zwierząt, z których najistotniejszymi są... lamparty. Ich liczebność spada z roku na rok, a już wtedy było ich zaledwie 19. Nieświadomi całej sytuacji - bo przecież od wschodniej strony nie było żadnej tablicy czy innego typu informacji - tłumaczymy posterunkowemu jak tu trafiliśmy. Paradoksem całej sytuacji jest fakt, że facet nie chciał nas stamtąd wypuścić twierdząc, że mu nie wolno otwierać bramy. Normalnym w jego rozumowaniu byłoby, byśmy wyjechali z parku tak, jak do niego się dostaliśmy czyli dwa dni krążąc po jego ścisłym centrum.
Z informacji, jakie zdobyliśmy później wynika, że do parku nie mają wstępu nawet turyści piesi bez stosownej zgody Ministra Ochrony Środowiska.
Jesteśmy już w Garni. Hellenistyczna pogańska świątynia irańskiego boga słońca po przyjęciu chrześcijaństwa stała się siedzibą starożytnych królów Armenii. Z niej już prosta droga do stolicy. Podczas wizyty w Polonii przekazujemy książki do tworzonej tam lokalnej biblioteki. Z centrum udajemy się na obrzeża Erywania do znajdującego się tam Muzeum Ludobójstwa. Upamiętnia ono pierwszą zagładę ludzkości XX w., dokonaną z rąk Tureckich na Ormianach. W tym też miejscu rozstajemy się z towarzyszami podróży, tracąc asystę trzech samochodów. Dalej podróżujemy już jednym autem.
Po wizycie u znajomych poznanych nad Sewanem kierujemy się na najwyższy szczyt Armenii jakim jest wygasły wulkan Aragats o wysokości 4090 m. Wąską dróżką o śladowych resztkach asfaltu zahaczając o twierdzę Amberd docieramy nad jezioro. Dalej nie ma już drogi. Polnymi ścieżkami kierujemy się na azymut, bo cel widzimy jak na dłoni. Nie jest jednak łatwo, bo zaczynają się coraz większe gruzowiska kamieni, a bez asystujących nam aut ryzyko przecięcia kolejnego koła może wyeliminować nas z dalszego podróżowania po trudnych odcinkach tras. Udaje nam się wjechać na wysokość 3534 m. Resztę forsujemy pieszo. Z Dominiką odpuściliśmy po przekroczeniu ok. 3700 m natomiast Wojtek z Patrykiem wyszli na samą górę, skąd mogli zobaczyć dno wulkanu. Tam woda wrze już w temperaturze 80*C.
Z chwili na chwilę odsłania nam się spod chmur, piękno biblijnego Araratu. Ararat wprawdzie leży po tureckiej stronie granicy, jednak odległość od niego jest tak niewielka bo zaledwie 100 km, że widać go w pełnej krasie.
Nie wracamy tą samą drogą skoro jest szansa inną - tym samym pakujemy się w coraz gorsze tereny. Gubimy zaplanowaną trasę, bo śladów jakiejkolwiek drogi w terenie nie ma praktycznie żadnych. Przez gruzowiska kamieni docieramy do jurty. Po rozmowie z gospodarzem dowiadujemy się, że całe otaczające nas tereny jakie widzimy należą do niego. Wypasa tam swoje 200 krów. Gdy pytamy go jak jechać dalej, oznajmia nam, że najlepiej wrócić. Sam raz przyjechał do swojego gospodarstwa trasą, którą właśnie zamierzaliśmy jechać lecz dodał, że nigdy nie jechał w tym kierunku co my, a jedynie z powrotem. Wzniesienia są bardzo duże, a kamienie jeszcze większe. Warto dodać, że przejechał to Nivką, która jest krótsza i zwrotniejsza. Gość zatem wskakuje nam do auta by wyprowadzić nas na szlak. Tam dostaje od nas w podziękowaniu czapeczkę, jedną z wielu, jakie na takie sytuacje przygotowało nam Starostwo Powiatowe. Pustkowiami wracamy nad Sewan przejeżdżając jego wschodnią stroną wjeżdżamy do Karabachu opisanego niżej.
Po wizycie we wspomnianej republice udajemy się do skalnego miasta Gori. Tam, w otoczeniu gór, stanowiących ostańce skalne przypominających turecką Kapadocję w wersji uproszczonej, mieszkańcy utworzyli cmentarz, gdzie dziś pośród grobów wypasają się krowy. Przed Gori nocowaliśmy obok wsi Khndzoresk, lecz niesprzyjające warunki pogodowe nikogo nie nastrajały pozytywnie na zwiedzenie podobnego do Gori miejsca. Prawdopodobnie było ono ciekawsze, bo pozbawione gwaru miasta.
Z Gori kierujemy się do monastyru Tatev. Po drodze robimy postój przy Czarcim Moście. Miejsce to nie ma chyba nic z mostem wspólnego. Są tam małe baseniki termalne, a po zejściu na dół po drabince odsłania się piękna jaskinia z naciekami wapiennymi, z której sklepienia zwisają małe nietoperze. Tatev to jeden z najważniejszych monastyrów Armenii powstały w 815 roku. Znajduje się na półce skalnej, a dojazd do niego prowadzi krętą serpentyną przez wielką przełęcz. Do monastyru można udać się również najdłuższą kolejką świata (5,7km) zawieszoną nad przełęczą. My oczywiście jedziemy autem. Tam też zatrzymuje nas sympatyczna staruszka, która właśnie wracała do domu po zbiorze ziół. Rzecz jasna zostajemy zaproszeni, dzięki czemu możemy poznać w jakich warunkach żyje się w tym rejonie kraju. Przy wyjściu zostajemy obdarowani cajem, pomidorami, jajkami i tym podobnymi produktami.
Gęstą mgłą i okresowym gradem docieramy do kolejnego interesującego miejsca, jakim jest przełęcz rzeki Vorotan. Tam nocą pod obóz podchodzą wyjące wilki. Rano jedziemy nad jezioro Shamb z interesującym przepływem wody przy zaporze w postaci kwiatu.
Wyjeżdżając z przełęczy podjeżdżamy do Zorast Karer. Kamienie, mimo silnego wiatru, jednak nie śpiewają, natomiast ich układ robi na nas wrażenie. Megalistyczne struktury są niczym armeński Stonehenge. Służyły do obserwacji astronomicznych przez wydrążone w nich otwory.
Jako, że pogoda z chwili na chwilę staje się coraz piękniejsza, odbijamy na północne pustkowia do monastyru Tanahati, by następnie odwiedzić równie znany jak Tatev - monastyr Noravank. Noravank to klasztor ormiański z XIII w., stanowiący niegdyś siedzibę biskupów. Sam monastyr, jak większość monastyrów. Zbudowany z tufu wulkanicznego ma podobną konstrukcję do pozostałych. Jednak droga do niego wiedzie przez ogromny wąwóz, a otoczony jest krwiście czerwonymi skałami.
Wracamy na północ, kierując się ponownie nad jezioro Sewan. Na trasie zaglądamy jeszcze do pustego małego Karawanseraj. Spotkane tam małżeństwo z dziećmi zaprasza nas na kawę, którą właśnie przyrządzali będąc w trasie. Co ciekawe - nie gotują wrzątku na butli gazowej, a tym bardziej nie mają kawy w termosie. W bagażniku Łady wożą chrust, którym rozpalają odpowiednio niewielki ogień i rozpoczynają ceremoniał parzenia.
Górski Karabach (informacje o kraju)
Z Armenii malutkim przejściem granicznym wjeżdżamy do Republiki Górskiego Karabachu, którego autonomii nie uznało do tej pory praktycznie żadne państwo świata - nawet Armenia, która jest jego największym sojusznikiem. Z uwagi na ciągły konflikt Ormian z Azerami obszar ten leżący w strefie granicznej również jest kontrolowany przez wojsko. Oficjalnie obszar przydzielony jest do Azerbejdżanu jednak dostęp do niego możliwy jest jedynie od strony Armenii, gdzie można wykupić również wizę tego 'kraju'. My udajemy się tam bez wizy. Po minięciu jakiegoś budynku z flagami Armenii i Karabachu postanawiamy do niego wrócić i zmusić pograniczników do odprawy naszej ekipy. Znużeni wojskowi oderwani od golenia, przeglądnąwszy dokumenty puszczają nas dalej bez wbijania jakichkolwiek pieczątek.
Odsłaniają się nam piękne, wysokie i porośnięte roślinnością góry. Serpentynami zjeżdżamy niżej. Wąwozami i wąskimi tunelami wykutymi w skałach docieramy do termalnych źródeł Taq Jur. Źródła te znajdują się bezpośrednio przy nieuczęszczanej drodze, która w zasadzie nigdzie nie prowadzi. Tylko my i gorąca woda z wnętrza ziemi. Spotykamy tam grupę Ukraińców, integrującą się z lokalesami, a teraz i z nami. Po skonsumowaniu zupy rybnej z pstrągów złowionych przed chwilą w strumieniu, zapijamy samogonem dla zdrowotności!
Zostawiamy towarzystwo i jedziemy dalej, drogą wąską wśród skał. Czasami spotykamy resztki asfaltu, ale to rzadkość. Wszędzie widać pozostałości wojny. Objawia się to porzuconymi maszynami wojska, czołgami, zrujnowanymi domami i wrakami samochodów czy autobusów.
Epicentrum działań wojennych najłatwiej dziś dostrzec w mieście Agdam. Agdam za czasów swej świetności był trzykrotnie większy od aktualnej stolicy Karabachu - dziś jest jedną wielką mogiłą. Opierając się na materiałach ciężko określić czy dziś Agdam kontrolowany jest przez Azerów czy Ormian. Mijając kolumny wojsk oraz stacjonujące olbrzymie oddziały artyleryjskie docieramy na jego przedmieścia. Wszędzie druty kolczaste, prowizoryczne ogrodzenia, chroniące przed wejściem na niewypały czy też miny. Miasto duchów. Kompletnie zrujnowane. Pozostał jedynie meczet, w którym Ormianie urządzili sobie stodołę z sianem na dowód ignorancji względem religii oprawcy. Włóczęga po mieście kończy się przepędzeniem przez wojsko, w związku z czym uciekamy do Stepanakertu. Stolica jawi się nam strasznym ubóstwem. Układ komunikacyjny można sprowadzić do jednej ulicy centralizującej sklepiki ze wszystkim, odzieżowe, z targiem oraz jedną pizzerią. Reszta to stare blokowiska z przewieszonym praniem pomiędzy budynkami.
W stolicy kupujemy wizy, gdyż patrol Policji zwrócił nam uwagę, iż to jest odrębny kraj i musimy takowe zakupić. Niech im będzie. Okazało się, że to przejście graniczne, którym wjechaliśmy do Karabachu jest bardzo rzadko uczęszczane. Stąd i kontroli nie było. Widać zatem, że system dopiero raczkuje. Śmiało można byłoby nim wyjechać bez wizy jednak my, kierując się do południowej Armenii przejechaliśmy przez oficjalne przejście.
Turcja (informacje o kraju)
Po opuszczeniu Zakaukazia kierujemy się do Turcji bardzo małym przejściem granicznym w stronę Tureckiego Kurdystanu i miasta Kars. Puste przestrzenie i lekko pofałdowany teren prowadzą nas w rejony niewielkiego Parku Narodowego Karagol-Sahara. Niewielki, ale jakże piękny. Małe wioski, wielkie góry, wąwozy i kaniony. To jego esencja. Na nocleg obieramy spokojną łączkę w cieniu drzew pomiędzy dwoma wioskami. Lokalne dzieciaki zainteresowały się naszym samochodem i obserwowały rozbijanie obozu. Niedługo później oddaliły się do wioski. Nocą naszła nas grupa lokalnej społeczności z zaproszeniem na caj. Z uwagi na późną porę i brak chęci postanowiliśmy odmówić. Po godzinie przyszła druga grupa, tym razem już o caju nie wspominając, ale dla odmiany o żandarmach. Miła atmosfera nie pozwalała nam przypuszczać, że donieśli na nas na policję. Brak możliwości komunikacji z Turkami stanowi duży problem w takiej sytuacji. Lokalesi poszli, a my czekamy na kolejną grupę. Po kolejnej godzinie znów światła latarek, a w ich cieniach dostrzegamy dużą grupę ludzi oraz długą broń przy pasie.
Strach ogarnął wszystkie każdą część cała. Niewiadomo czy wyjść z auta czy czekać na komendę. Jako że Patryk nieświadom niczego pobiegł do grupy osób z nastawieniem, że niosą kiełbasę i sery, hOMER pośpieszył mu na ratunek.
Po nieudolnej próbie komunikacji z wojskiem, udało nam się zarysować im schemat naszych planów i sprawa zakończyła się na miejscu zaraz po sprawdzeniu dokumentów.
Rankiem malownicze Góry Pontyjskie prowadzą nas nad wybrzeże Morza Czarnego a nawet dalej, wzdłuż jego linii brzegowej. Dokoła herbaciane pola a w morzu spławiające się delfiny.
Teraz przed nami setki kilometrów nudnej trasy nadmorskiej, by w efekcie końcowym dotrzeć do ostatniej naszej atrakcji jaką jest Stambuł.
Wcześniej nie obyło się bez kolejnego "tureckiego noclegu". Tym razem żandarmeria wojskowa zbudziwszy nas nocą w ustronnym miejscu przetransportowała nas na sygnale do najbliższego posterunku policji, informując, że możemy przy nim się wyspać zupełnie bezpiecznie. Policja wstrząśnięta przez wojskowych, zaczęła koło nas gonić jak służba. Wynieśli nam z budynku stół i krzesła, zaparzyli herbatę, każdego z osobna pytając się ile kto słodzi. Niby sympatycznie, ale zdecydowanie woleliśmy 'nasze' warunki. Najśmieszniejszym elementem tego miejsca okazały się króliki policyjne. Do dziś dnia nie wiemy czemu służyły, ale miały tam swój domek i biegały po okolicy komisariatu drogowego czasami wchodząc również do środka. Czy to tylko pupile posterunkowych? Może wyczuwały narkotyki lub tropiły przestępców?
Widać już Morze Marmara. Wielką metropolią zbliżamy się do samego sedna, jakim jest jedno z największych miast świata, leżące po części zarówno w Europie jak i Azji. To Konstatnynopol a w zasadzie od 1930 roku w związku ze zmianą nazwy - już Stambuł.
Pozostawiając auto po stronie azjatycjej, cieśniną Bosfor udajemy się na zakupy do Europy. Prom to duża jednostka zarówno osobowa jak i samochodowa. Koszt od osoby to zaledwie 3 liry na osobę.
W pierwszej kolejności parkiem przy Pałacu Topkapi dochodzimy do Hagia Sophia. Jest to monumentalna bizantyjska świątynia uważana za najwspanialszy obiekt budownictwa i architektury na przestrzeni całego pierwszego tysiąclecia naszej ery. W dalszej kolejności przechodzimy do nieopodal znajdującej się Podziemnej Cysterny. Obiekt ten wybudowany na rozkaz cesarza pełnił funkcję rezerwy wody dla miasta. Ostatnim miejscem jakie odwiedzamy jest Grand Bazar skąd po zrobieniu zakupów wracamy promem do Azji.
KILKA INFORMACJI PRAKTYCZNYCH
PRZELICZNIK PALIWA I WALUT
Kraj | Waluta | Ropa [waluta/l] |
Ropa [zł/l] |
Ropa za 100zł |
Przelicznik [zł] |
Słowacja | [euro] | 1,44 | 6,26 | 16,0 | 4,35 |
Węgry | [Forint] | 433 | 6,30 | 15,9 | 0,014 |
Serbia | [Dinar] | 145,90 | 5,49 | 18,2 | 0,037 |
Rumunia | [Lei] | 6,20 | 5,89 | 17,5 | 0,95 |
Bułgaria | [Lew] | 2,86 | 5,75 | 17,4 | 2,05 |
Turcja | [Lira Tur] | 3,90 - 3,29 | 7,33 | 13,6 | 1,88 |
Ukraina | [Hrywna] | 10,90 | 4,69 | 21,3 | 0,43 |
Mołdawia | [Lej] | 16,47 | 4,78 | 20,9 | 0,29 |
Rosja | [Rubel] | 20,0 - 27,0 | 2,95 | 33,9 | 0,12 |
Azerbejdżan | [Manat] | 0,45 | 2,10 | 47,6 | 4,48 |
Armenia | [Dram] | 470 | 4,04 | 24,8 | 0,86 |
Gruzja | [Lari] | 2,15 | 4,64 | 20,1 | 2,16 |
Iran | [Rial] | 2,14 | 0,06 | 1666,6 | 0,028 |
Polska | [Złoty] | 5,72 | 5,72 | 17,48 | 1,0 |
AMBASADY
Gruzja | Azerbejdżan | Armenia | |
adres | ul. Zubałaszwili 19 0108 Tbilisi |
ul. Kiczik Gala 2 Iczeri Szeher (Stare Miasto) AZ-1000 Baku |
ul. Hanrapetutyan 44A Erewań |
telefon | (00-995 32) 92 03 98 | (+994 12) 492-01-14 497-52-81 i 497-47-08 awaryjny: (+994 50) 221-57-70 |
(00374-10) 54-24-93 |
WIZY I UBEZPIECZENIA
Wiza | Ubezpieczenie / os. | Ubezpieczenie / auto | |
Ukraina | - | - | zielona karta |
Mołdawia | - | - | 3 $ |
Rosja | 154 zł +40 zł | ~70 zł (przed wyjazdem) | zielona karta |
Gruzja | - | - | - |
Azerbejdżan | 270 zł +70 zł | - | 15 $ (na 30 dni) |
Armenia | 10 $ | - | 51$ wjazd i 17$ wyjazd |
G. Karabach | 10 $ | - | - |
Turcja | 20 $ | - | zielona karta |
PRZEPRAWY PROMOWE
z ... | do ... | cena / os. | cena / auto |
Kercz Ukraina | Rosja | 37 hrywien (15,9zł) | 379 hrywien (163zł) |
Stambuł Azja | Europa | 3 liry (5,60zł) | b.d. |
STATYSTYKI
. | ||
Przebyta trasa | 12,3 tys. km | |
Spalone paliwo | 1604 litrów | |
Średnie spalanie /100 km | 13,0 l | |
Długość wyjazdu | 2 miesiące | |
Koszt całkowity wyjazdu za załogę 4os. | 17 tys. zł | |
. | ||
Koszty / samochód | paliwo olej usterka łapówki (Naddniestrze) ubezpieczenia prom / most winiety |
6800 zł 65 zł 420 zł 450 zł 295 zł 190 zł 13 zł |
Koszty / osobę | ubezpieczenia/wizy | 740 zł |
promy | 21 zł | |
zakupy spożywcze | 685 zł | |
bilety / wejścia | 43 zł | |
restauracje | 260 zł | |
pamiątki | 400 zł |
Blog z podróży
Zakaukazie w liczbach
Gruzja, Armenia i Azerbejdżan w pierwszej dalekiej eksploracji.
Read more