Pustynna próba sił

Moja miłość do pustyni została wystawiona na ciężką próbę. Nie było już tylko pięknie, ale też upiornie gorąco, piekielnie, nieznośnie, za długo. Przez chwilę nawet ją znienawidziłam.

 

Po wyzwaniu Michelin z zerwanymi drogami nadszedł czas na porządne wyzwanie pustynne. Mieliśmy chrapkę na prawie czterystukilometrową trasę wzdłuż granicy z Saharą Zachodnią. A przynajmniej ta chrapka istniała, kiedy planowaliśmy trasę siedząc jeszcze w wilgotnym klimacie lasów deszczowych. Wtedy pustynia wydawała nam się dość przyjemną opcją. Teraz mieliśmy już dość upałów i dość stresów. Mocno rozważaliśmy czy to dobry pomysł i czy jednak nie powinniśmy odpuścić.

Zarysuję Wam sytuację geograficzną w jakiej się znaleźliśmy. Aby dojechać do Oka Sahary musieliśmy przemierzyć Mauretanię z południa na północny wschód pokonując dystans siedmiuset kilometrów. Byliśmy już praktycznie na wysokości granicy Sahary Zachodniej. Problem w tym, że ze względu na konflikt w przeszłości i zaminowanie terenów przygranicznych, jedyna otwarta granica znajduje się przy samym oceanie. Sprawę utrudnia fakt, że Mauretania nie może pochwalić się zbyt intensywną siatką dróg i sensowne połączenie między Atarem, w którym się znajdowaliśmy, a Nawazibu prowadzi z powrotem w stronę Senegalu. Trzeba byłoby wrócić do Nawakszut 450 kilometrów a następnie kolejne 450 prosto na północ do granicy, przy której niby się już byliśmy, ale w niewłaściwym jej miejscu. Przecież wystarczyłoby przejechać jedynie 400 km najkrótszą drogą przez pustynię, wzdłuż torów kolejowych. Tylko, że tam nie ma drogi. Słabo, co? To jakby pojechać z Krakowa do Warszawy ale czy warto przez Gdańsk? Nadmienię tylko, że paliwo nie należy już do najtańszych.

Wiedzieliśmy, że da się przejechać tą pustynię. Wzdłuż granicy Sahary jedzie ponoć najdłuższy pociąg świata, który ciągnie za sobą jednocześnie aż dwieście wagonów o łącznej długości dwa i pół kilometra. Transportuje rudy żelaza. Był wielokrotnie ofiarą POLISARIO, partyzantów Sahary Zachodniej, którzy chcieli utrzeć nosa Mauretanii zaangażowanej w wojnę i próbę przejęcia ich terenów. Dziś wciąż kursuje trzy razy dziennie ciągnąc za sobą tony surowca. Taki pociąg to zawsze jakiś ratunek na wypadek utknięcia. Daje poczucie, że nie jest się wcale samemu na tej bezkresnej pustyni. To taki ślad cywilizacji pośrodku niczego.

Na podstawie map satelitarnych można było częściowo odczytać jakąś ścieżkę, która zanikała czasem w piachu ale potem znowu się wynurzała. Inne mapy także podpowiadały, że wzdłuż torów powinno dać się przejść przynajmniej pieszo. Do tego spotkaliśmy w Kongo parkę Zelandczyków, którzy przecięli tą trasę z odwrotnej do naszej strony. Co prawda utknęli parę razy w piachu i relacjonowali, że momentami trzeba przecinać na azymut dziewicze piaski Sahary oraz czytać wydmy... Tak, trzeba umieć czytać wydmy, wiedzieć co oznacza kierunek ułożenia piasku, która wydma pozwoli się jedynie pogłaskać, a która przytuli nas do siebie na dłużej.

Should I stay or should I go?

Kiedy stojąc na rozdrożu rozrysowywaliśmy w głowach drzewko decyzyjne raczej byliśmy na „nie”. Trochę nas strach obleciał. Trochę się nam nie chciało. Trochę było za gorąco. W mieście dopadł nas lokalny przewodnik, taki, który ma też sklep i restauracje, które oczywiście w rezultacie nie są jego, ale wszystko chętnie dla nas zorganizuje. Wypytaliśmy go o trasę, którą zamierzamy przejechać. Powiedział, że dla naszego bezpieczeństwa może nam zaproponować przewodnika, którego wsadzi nam do auta i ów przewodnik będzie mówił jak przejechać najtrudniejsze odcinki ale nie pomoże odkopywać auta. Może też zaoferować terenowe auto asekuracyjne, które w razie utknięcia pomoże nam wyjechać. Dla podbudowania grozy i zwiększenia szansy na sprzedaż swojej usługi pokazał oczywiście ściągnięte z internetu zdjęcia bezkresu pustyni i piaszczystych wydm, ale nie z nami te numery, znamy takie typy jak on. Doskonale dało się wyczuć kiedy zaczął przerysowywać rzeczywistość, malować ją porządnie na najgłębszą czerń, jaką widział ten świat. Rozmowę z nim kontynuowaliśmy tylko po to, żeby wyciągnąć jak najwięcej szczegółowych informacji na temat odcinka. I wbrew jego zamiarom poczuliśmy się wręcz pewniej bo przekonaliśmy się po pierwsze, że jako taka droga istnieje, po drugie, że czasem – choć rzadko – jadą tamtędy auta, po trzecie, że powinniśmy pokonać tą trasę w półtora dnia a po czwarte, że tylko pierwsza połowa odcinka jest trudna, później powinno być już łatwiej. Podbudowani zdecydowaliśmy jednogłośnie, że podejmujemy wyzwanie a jeśli natrafimy na poważne przeszkody, które nas przerosną – po prostu się wycofamy. Zaopatrzyliśmy się w zapasy wody, paliwa, jedzenia i ruszyliśmy przed siebie.

Ku przygodzie

Na rozgrzewkę przejechaliśmy jeszcze parędziesiąt kilometrów asfaltem na północ do miasta Szum. Tam postanowiliśmy jeszcze zaciągnąć języka u mieszkańców, czyli zdecydowanie bardziej rzetelnego źródła niż pan przewodnik. No i uspokoiliśmy się jeszcze bardziej – nie tyle, że droga jest przejezdna, co pociąg kursuje aż trzy razy dziennie więc w razie problemów zawsze będzie jakiś ratunek. Robiło się ciemno więc postanowiliśmy rozbić obóz na pustyni za miastem i wyruszyć z samego rana.

To była ciężka noc, najcięższa w tej podróży. Wróciły wspomnienia z pustyni Gobi, kiedy temperatura sięgała nocą trzydziestu sześciu stopni a powietrze ani drgnęło. Tak było i dziś. Nie pomagały żadne prysznice, a wypijana litrami woda była natychmiastowo wypacana. Na domiar złego odnotowaliśmy pewną awarię. Nasz zbiornik wody użytkowej oberwał kamieniem i mocno przeciekał, na tyle mocno, że po paru godzinach miednica podstawiona pod auto była pełna wody. W środku nocy, bo i tak nie dało się spać, wlewaliśmy jej zawartość z powrotem do zbiornika. Po paru godzinach przewracania się z boku na bok, jęczenia z wyczerpania, oblewania wodą, która natychmiast wysychała, usłyszałam, że Marcin śpi. Jakże mu zazdrościłam. Mi też się chyba w końcu udało bo ponoć przetoczył się po torach nocą mozolnie pociąg, ale już tego nie słyszałam. Kiedy tylko pojawiło się słońce zaczęło się robić jeszcze bardziej nieznośnie. Wyszliśmy, żeby wlać do zbiornika kolejną miednicę wody ale niestety, silny wiatr, który pojawił się niespodziewanie nocą przewrócił miednicę i całą naszą wodę wypiła spragniona pustynia. W zbiorniku zostało jeszcze paręnaście litrów, wiedzieliśmy, że zostaną z nami tylko parę godzin, tym bardziej nas to zmotywowało, żeby przejechać trasę szybko. Byliśmy wyczerpani ale trzeba było jechać zanim na termometrze znowu pojawi się czterdzieści stopni.

Pierwsze kilometry pozytywnie nas zaskoczyły. Trasa była twarda i prowadziła po kamienistej części pustyni, jechało się żwawo i pewnie. Wokół puste przestrzenie, w oddali małe górki. Mimo, że wydają się dość bliskie, w rzeczywistości dzieli nas od nich dwadzieścia lub więcej kilometrów.

Szósty zmysł

Na trasie pojawiały się ślady ludzi. Małe, naprawdę mikro osady, zbudowane ze starych torów, owinięte szmatami, targanymi wiatrem. Czasem obok znajdował się spory zbiornik z wodą, zabezpieczony przez słońcem, czasem studnia, czasem nawet jakiś samochód.

Każde takie miejsce skrupulatnie oznaczaliśmy na mapie, żeby wiedzieć gdzie w razie potrzeby szukać ratunku. Kiedy jesteś w takiej sytuacji jak my, że jedziesz jednym autem przez pustkowia, włącza się szósty zmysł. Zwracasz uwagę na szczegóły, wyłapujesz potencjalne deski ratunku, skanujesz otoczenie i zapamiętujesz detale. Ten zmysł bardzo pomógł nam na przykład w Mongolii, kiedy utknęliśmy zatopieni na otwartej łące, pod którą płynęła rzeka, nie widoczna dopóki się na nią nie wjechało. Wtedy mój zmysł podpowiedział gdzie szukać pomocy, zapamiętałam jurtę, koło której stał zdezelowany samochód i wyruszyłam szukać tam ratunku. Wtedy się udało, czułam, że teraz zmysł też działa na pełnych obrotach. Kolejne parę domów, hmm czy można je nazwać domami? Ciężko nawet stwierdzić czy wciąż ktoś tam mieszka. Minęliśmy też robotników, którzy reperowali tory. Nie byliśmy wcale tacy samotni jak myśleliśmy.

Po kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do większej osady, w której znaleźliśmy nawet mały sklepik. Ciężko mi pojąć jak ci ludzie mogą żyć w takich warunkach. Nasz termometr wskazywał już czterdzieści cztery stopnie, wypiliśmy już parę litrów wody, jadąc wprowadzaliśmy powietrze w jakiś ruch ale i tak było nieznośnie, a wegetacja, takie życie jakie oni tu prowadzą… no nie mogę tego pojąć. Jak można na własne życzenie mieszkać w takim miejscu?

Na horyzoncie pojawił się pociąg, dzielnie toczył się przez piaskowe zamiecie, ciągnąc za sobą dzielnie kilkadziesiąt wagonów. Ponoć w sezonie turystycznym podpinają nawet wagony pasażerskie i można przejechać się pociągiem w charakterze atrakcji turystycznej. Co tam kolej Transsyberyjska, to jest dopiero wycieczka!

Piekło

I stało się, mapa satelitarna podpowiadała, że w miarę dobra droga zaraz się skończy i owszem. Tam, gdzie zdjęcie stawało się żółtą plamą, w rzeczywistości koła zaczęły męczyć się i mielić piach. Jechaliśmy na obu napędach ze spuszczonym z opon ciśnieniem a mimo wszystko podróżowało się coraz trudniej. Ślady kół zaczęły niknąć w piasku, a my naprawdę musieliśmy zmierzyć się z dziewiczymi piaskami Sahary i czytać wydmy.

Temperatura dochodziła do czterdziestu sześciu stopni. Ciężko się oddychało. Powiewy wiatru nie dostarczały żadnej przyjemności. Ten wiatr parzył gardło nie dając żadnego ukojenia – męczył wręcz. Już wolałam jak go nie było. Mijaliśmy szkielety wielbłądów, które nie przetrwały w tym piekle.

Kolejne butelki wody znikały w błyskawicznym tempie a zupełnie nie chciało nam się sikać. Wszystko wypacaliśmy przez skórę. Jazda przez wydmy była bardzo dziwnym doświadczeniem. Kiedy wokół ciebie jest tylko jednobarwny piasek i jednolity horyzont nie jesteś w stanie odróżnić czy jedziesz w górę czy w dół. Wiem, że ciężko w to uwierzyć ale naprawdę, Marcin rozróżniał kierunek spadku lub wzniesienia tylko tym jak mocno musiał wciskać pedał gazu.

Staraliśmy się trzymać w miarę blisko torów, jednak miejscami wiatr nawiewał zbyt wiele piasku i jazda stawała się niebezpieczna. Skupialiśmy się oboje tylko na tym co dzieje się przed maską, ani w głowie było nam zatrzymywanie się i robienie zdjęć czy kręcenie filmów, byle do przodu, byle do przodu, byle mieć to już za sobą. Zatrzymanie auta w konsekwencji pociąga za sobą trudny ponowny start. Wtem spostrzegliśmy na mapie, że odsunęliśmy się piętnaście kilometrów od torów i jedziemy w niewłaściwym kierunku. Na takich otwartych przestrzeniach nie trudno się zagubić. Jechaliśmy więc na przełaj z powrotem w kierunku torów. Dojechanie z powrotem zajęło nam pół godziny.

Kiedy skończył się kilkudziesięciokilometrowy odcinek piasku droga znowu zrobiła się twardsza, znowu pojawiła się jakaś ludzka osada. Uff. A kiedy dojechaliśmy do tej większej osady na środku naszego pustynnego odcinka wiedzieliśmy, że będzie już tylko lepiej.

Mieliśmy wrażenie, że najgorsze już za nami. Zgodnie z tym co mówił przewodnik i mieszkańcy Szum droga się poprawiła ale wciąż przed nami dwieście kilometrów a mamy już dość. Nie myślcie, że poprawiona droga to dobra droga.

Męczyliśmy się okrutnie a kilometry zdawały się nie ubywać. Kiedy już witaliśmy się z gąską i widzieliśmy na horyzoncie miejscowość, w której miał się już zacząć asfalt na koniec natura postanowiła rzucić nam jeszcze jedno wyzwanie. Droga znowu zniknęła w piasku a przed nami rozpostarła się ogromna piaskowa dolina. Co zrobić, żeby w niej nie utknąć? Niby w razie potrzeby w mieście znajdziemy pomoc ale ani nam się śniła zabawa w piaskownice.

Chcieliśmy jak najszybciej skończyć tą przygodę bo już dawno przestaliśmy się dobrze bawić. Piaskowe doświadczenie Marcina z Mongolii, Egiptu, Sudanu i Namibii nie poszło na marne. Z doliną poradził sobie na medal. Sam asfalt okazał się tylko częściowym ukojeniem. Przywitała nas bowiem burza piaskowa, pozbawiając widoczności, zmuszając do szczelnego zamknięcia okien i duszenia się we własnym sosie. Jak dobrze, że nie dopadła nas wcześniej! Byle do przodu, byle do Sahary Zachodniej.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.