Seria niefortunnych zdarzeń

Nie zawsze jest kolorowo. W długiej podróży Twoim domem staje się samochód. Wieziesz na kołach dobytek, rzeczy potrzebne do w miarę komfortowego życia. Łatwo się do nich przywiązać. Z każdą podróżą dopisujemy do listy przedmioty, których nam brakuje, ulepszamy, poprawiamy. Kamper jest efektem naszych wieloletnich doświadczeń. Jest kwintesencją potrzeb, odpowiedzią na nie. Uszyty na miarę. Pewnie wielu spotkanym po drodze ludziom wydaje się, że żyje się nam tu za dobrze. Za dobrze w porównaniu do nich. No właśnie.

Od Świąt do Świąt

Jesteśmy w Etiopii. Pewnego pięknego słonecznego poranka zatrzymaliśmy się w małej wiosce w poszukiwaniu lokalnego śniadania. Nie dajcie się zmylić, „mała” wcale nie oznacza mało zaludniona. W tym kraju ciężko o chwilę wytchnienia od ludzi. Momentalnie pojawiają się nie wiadomo skąd. Zaparkowaliśmy nasze auta… tu chyba należy Wam się krótkie wyjaśnienie. Nie przez przypadek piszę w liczbie mnogiej. Otóż w dniu Wigilii Bożego Narodzenia podczas kupowania lokalnej karty SIM, która umożliwia m.in. kontakt z Wami, trafiliśmy na parę Szwajcarów, Annę-Sophie oraz Freda. Wiedzieliśmy o nich już w Aleksandrii wymieniając się na fejsbukowej grupie podróżników wskazówkami dotyczącymi biurokratycznych procedur portowych. Byli wtedy parę dni za nami. Byliśmy w kontakcie cały Egipt licząc na to, że prędzej czy później nas dogonią. W Sudanie, jak wiecie, odcięci byliśmy od Internetu. A oni co rusz słyszeli, że jesteśmy dzień, dwa przed nimi. A to para rowerzystów, których minęliśmy po drodze doniosła im, że nas widziała, a to pogranicznicy wspomnieli, że przekraczaliśmy niedawno granicę. Jednak z czasem stracili nadzieję i uznali, że już nas nie dogonią. Aż tu nagle „bach”. Siedzimy w oddziale pocztowym oczekując w kolejce do kupna karty SIM, do wielkiej hali wchodzi para białych twarzy. Jakaż była nasza radość bo stęskniliśmy się już trochę za tym co dla nas znane.

- Cześć, jestem Dominika.

- Dominika??!! A ja Fred.

- Fred??!! TEN Fred?

- TA Dominika?

I wtedy już wiedzieliśmy, że jakiekolwiek obie strony miały plany muszą je zmodyfikować. W końcu dziś Wigilia, musimy ją spędzić razem. Tak się składa, że w Etiopii jest inny kalendarz. Ich Wigilia obchodzona jest dopiero 6 stycznia naszego kalendarza. Okazało się, że nadajemy z Sophie i Fredem na tych samych falach i tak jakoś się nam wspólne podróżowanie spodobało, że spędziliśmy ze sobą wspaniałe dwa tygodnie od Świąt do Świąt. I muszę dodać, że oni nie zdecydowanie nie zaliczają się do "serii niefortunnych zdarzeń"!

Wróćmy jednak do wspomnianego śniadania. Zatem parkujemy nasze samochody w wiosce. Wypatrujemy panią podgrzewającą na ogniu ciekawą miksturę.

Postanawiamy zaryzykować. Zasiadamy w małej przydrożnej chatce, otoczeni kilkunastoma zaciekawionymi dzieciakami i zajadamy się świeżym chlebem z tak zwanym fulem, czyli fasolą w tym przypadku przyprawioną na ostro. Pyszności.

Posileni i zadowoleni wracamy do samochodu. Ruszamy z zatłoczonej wioski, Marcin sięga po telefon, żeby ustawić nawigację i momentalnie wpadamy w panikę. Telefonu nie ma, ba! Nie ma dwóch telefonów! Jestem pewna, że zostawiłam je przy lodówce przykrywając wcześniej chustką. Pech chciał, że nie miałam żadnej kieszeni więc po kilkusekundowym zastanowieniu uznałam, że będą bezpieczne w aucie, przecież zamknę je na klucz. Jakże się myliłam. Podjęliśmy jednogłośną decyzję – wracamy! Na miejscu zbrodni zdaliśmy sobie sprawę, że sytuacja jest patowa. Wokół nas kilkadziesiąt osób, które porozumiewają się tylko i wyłącznie językiem amharskim. Nie mamy najmniejszych szans, żeby odzyskać te telefony. W głowie milion myśli. Przecież telefon to nasz „zdalny system zarządzania podróżą”, nasza nawigacja, baza informacji, dostęp do Internetu, forów, banku, kontakt z najbliższymi. I na dodatek straciliśmy oba na raz. Rozpytujemy ludzi czy czegoś nie widzieli. Gestami odgrywamy nasz teatrzyk. Przecież ktoś musiał coś widzieć! Momentalnie wokół nas gromadzi się tłum gapiów, zainteresowanych dalszym rozwojem zdarzeń. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie.

Wypatrujemy żołnierzy, sączących kawę na werandzie lokalnej kawiarni. Oni muszą nam pomóc! Odgrywamy z Fredem teatrzyk ponownie, ich poziom zaangażowania jest bliski zeru, jak nie ujemny. Jestem zdesperowana. Odwracam się w stronę ulicy i czuję się jak na jakimś wiecu politycznym. Stoję na podeście, otoczona tłumem wpatrzonych we mnie ludzi i wykrzykuję do nich moją przemowę.

Wtem jakiś mały chłopiec krzyczy, że chce 2000 birrów (ok. 200 zł) i odzyskamy telefon. Jest dobrze, on coś wie! Kilkadziesiąt spojrzeń kieruje się w jego stronę, chłopak ucieka i ginie w którejś z chatek. Z pomocą przychodzi mężczyzna mówiący po angielsku. Do tej pory nie wiemy kim był, czy to jakiś lokalny wójt? Zaczyna prowadzić śledztwo. Na małych pociętych kartkach papieru notuje zeznania. Po nitce dociera do kłębka. Zna nazwisko złodzieja, to około dziesięcioletni chłopiec. Ktoś widział jak włamał się do samochodu i z łupem uciekł z wioski, kierując się do oddalonego o kilka kilometrów miasta. Może uda się nam go złapać? Może odzyskamy nasze telefony? Swoją drogą… dziesięcioletni chłopiec potrafi włamać się do naszego auta, to nie wróży zbyt dobrze… Tajemniczy detektyw wraz z trzema żołnierzami, Marcinem i Fredem wyruszają w stronę miasta z nadzieją na pojmanie przestępcy. Z kolei ja i Sophie zostajemy w wiosce na miejscu zbrodni. Nasz samochód dosłownie oblepiają zainteresowane nami dzieci i nastolatki. Kaleczonym angielskim toczymy dyskusję. Nie jest to jednak zbyt komfortowe, cały czas muszę bacznie obserwować maskę, wokół której kręcą się dzieciaki bawiąc się wyciągarką. Trąbię na nich co chwilę, odskakują w popłochu ale zaraz pojawiają się kolejne. Z czasem trąbienie przestaje działać. Całe szczęście z opresji ratuje nas telefon od chłopaków:

- Ruszajcie do miasta, śledztwo w toku. Bez odbioru.

Śledztwo w toku, brzmi poważnie. Pełna nadziei pokonuję te kilka kilometrów i znajduję naszych Panów w kawiarni. Relacjonują owe śledztwo. Po drodze do miasta detektyw pytał napotykanych ludzi czy widzieli biegnącego chłopca, wszystkie wskazówki prowadziły do centrum, na plac szkolny, na którym odbywały się właśnie jakieś przemowy. Na dodatek schwytali dwóch młodszych braci, których wciągnęli do auta i przemaglowali. Obiecali, że brat odda telefon. Problem tkwi w tym, że zniknął w tłumie ludzi. Prawdopodobieństwo odzyskania zguby wydaje mi się minimalne. Wystarczy, że świadomy bycia poszukiwanym schowa gdzieś zdobycz lub przekaże ją koledze. Detektyw jednak jest pewien, że odzyskamy telefony. Przyprowadza kolejnego chłopca, którego przesłuchuje. To kumpel złodzieja. Mówi, że widział telefony i jest pewien, że kolega ma je w kieszeni. Mija kolejna godzina oczekiwania i rysowania scenariuszy. Pojawia się detektyw, w ręce trzyma nasze Samsungi. Tak, on ma nasze telefony! Nie wierzymy własnym oczom! Zaprasza nas jednak „na stronę”, po chwili dołącza przesłuchiwany wcześniej kolega złodzieja i jeszcze kilku towarzyszy. Detektyw tłumaczy nam oględnie, że młodemu należy się nagroda za lojalność, że obiecał odzyskać telefony i dotrzymał słowa. Cóż… nie jest to do końca etyczne ani normalne, ale jesteśmy pod wpływem takiej euforii, że bez głębszego zastanowienia płacimy. Co więcej chwilę później żołnierz, którego zaangażowanie w całą akcję było znikome również domaga się pieniędzy. Czy tak powinien wyglądać wymiar sprawiedliwości? „This is Africa”. To często wypowiadane zdanie ma w sobie wiele głębi, trzeba po prostu zaakceptować rzeczywistość, odpalić nawigację i jechać dalej.

Latająca zguba

Historia z telefonami była wisienką na torcie (mamy nadzieję, że więcej wisienek nie będzie) bo poprzedzona była serią pechowych wydarzeń. Zaledwie dzień wcześniej na pięknej trasie wiodącej górskimi serpentynami odpaliliśmy nową zabawkę, drona, który miał nadać naszym podróżom zupełnie inną perspektywę.

Ponieważ jesteśmy w tym temacie całkowitymi amatorami zaopatrzyliśmy się w sprzęt, który nie wymaga wielkich zdolności i w stosunkowo nieskomplikowany sposób wykonuje podstawowe komendy. Sfilmowaliśmy cudowny odcinek drogi nad przepaścią a zza zakrętu wynurzył się piękny stromy wodospad. Trzeba go nagrać! Lecimy pionowo do góry a ten niesforny pan postanawia lecieć po swojemu i odpocząć… na drzewie, zawieszonym na wysokości kilkudziesięciu metrów.

Zatrzymany na drodze młody chłopak postanowił nam pomóc i wdrapał się na stromą górę, dotarł nawet do drzewa ale uratowanie drona okazało się niemożliwe. Dotarliśmy drogą na szczyt wodospadu ale dostęp do niego od góry był jeszcze trudniejszy. Po nieprzespanej nocy Marcin w swojej inżynierskiej głowie opracował plan zbudowania procy, z której będzie wystrzeliwał kamienie w stronę drzewa.

Liczyliśmy też na to, że nocny wiatr zwieje nieszczęśnika. Niestety, żadna ze strategii nie przyniosła oczekiwanego skutku. Postanowiliśmy więc rzucić wyzwanie innym podróżnikom, zamieściliśmy współrzędne na grupie afrykańskiej i zaproponowaliśmy odważnemu i przebiegłemu wspinaczowi zabranie drona, prosząc jedynie o przesłanie nam nagranych na nim filmów. Trzymamy kciuki, żeby mógł jeszcze trochę polatać i trafił w dobre ręce.

Niesamowitych zbiegów okoliczności ciąg dalszy

W Egipcie z kolei zgubiliśmy dokumenty, w tym karty debetowe, prawo jazdy Marcina i jego dowód osobisty. Byliśmy wtedy u Talaata, który wymieniał nam sprężyny.

Marcin podskoczył z nim do bankomatu. Ponieważ nasze auto było w warsztacie Talaat był tak miły, że podjechał z Marcinem do miasta swoim samochodem. Niedługo później okazało się, że brakuje saszetki z dokumentami, które miał wtedy przy sobie. Po niemal dwóch dniach poszukiwań, przegrzebaniu na dziesiątą stronę samochodu, odwiedzeniu wszystkich miejsc, w których potencjalnie mogły wypaść dokumenty straciliśmy już nadzieję. O ile podróżowanie bez prawa jazdy po Egipcie nie jest problemem bo i tak mieliśmy egipskie prawo jazdy, o tyle Sudan i cała reszta to już większa zagwozdka. Moje prawo jazdy czy międzynarodowe, które wyrobiliśmy specjalnie na tą podróż by nie wystarczyły, bo Marcin widnieje na carnet de passage, dokumencie celnym jako główny właściciel pojazdu a to ciągnie za sobą konsekwencje. Całe szczęście to kolejna historia z happy endem. Wyobraźcie sobie, że jak się później okazało dokumenty wypadły w samochodzie, którym Talaat podrzucił Marcina do bankomatu. A samochód z bratem Talaata w charakterze przewodnika przeczesywał właśnie Pustynię Białą z Heidi, naszą osiemdziesięciojednoletnią koleżanką. I tym sposobem nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy znowu ją dogonić, a w konsekwencji spędzić z nią przemiłych parę dni w Luxorze i okolicach.

Koniczyny

Przypomniałam sobie jeszcze, że etiopskie rozstanie z moim telefonem nie było jedyne. Jeszcze w Egipcie w dniu, w którym odzyskaliśmy z portu samochód, po wielu dniach biurokratycznych przepychanek, dla uczczenia i zapchania brzuchów zaglądnęliśmy do McDonald’sa, ulokowanego wzdłuż autostrady. Pech chciał, że z powodu odzyskania naszego Patrolka totalnie rozanielona zostawiłam telefon w fast foodzie (choć za pewne McDonald’s chciałby, żebym napisała „restauracji”). Zorientowałam się zaraz po ruszeniu, ale co z tego jak jesteśmy na autostradzie, czteropasmówce, przedzielonej betonowym murem od drogi biegnącej w drugim kierunku. Na dodatek jest ciemno, na drodze okrutny ruch, a Egipcjanie jeżdżą jak szaleńcy. Najbliższa możliwość nawrotki dopiero za kilka kilometrów na wielopoziomowej koniczynie. Jak to w stresie bywa zjeżdżamy niewłaściwym zjazdem jadąc zupełnie nie w tym kierunku co trzeba. Kolejna nawrotka za kilka kilometrów, znowu na koniczynie. W pełnym skupieniu wybieramy odpowiedni zjazd, docieramy do poprzedniej koniczyny, którą znowu pokonujemy z sukcesem. Zostaje tylko wypatrzyć McDonald’sa, minąć go i znaleźć znowu nawrotkę. Cała operacja trwała już około 20 minut, czy są jeszcze jakiekolwiek szanse na to, że telefon leży w miejscu, w którym go zostawiłam? Wbiegam do środka, rozglądam się w popłochu, nie ma go. O nie!!! Biegnę zmartwiona do managera knajpy i nic nawet nie muszę mówić. Znika na zapleczu i po chwili przynosi biały telefon.

- Proszę tylko odblokować klawiaturę, żebym mógł oficjalnie stwierdzić, że to Pani zguba.

Pożegnał mnie z uśmiechem na twarzy a ja postanowiłam, że nie będę już nigdy spuszczać mojego centrum dowodzenia z oka. Jak wiecie z początku tego przydługawego zlepka historii nie wyszło mi.

Dobrze, że spory odsetek przygód zakończył się happy endem. Oby tak dalej.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.