Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz…

Kilka dni przed naszym startem z Polski poznaliśmy się z Marcinem. Wynalazł nas gdzieś w czeluściach Internetu i od razu zauważyliśmy jak dużo nas łączy.

Marcin ma fajny plan. Chce zająć się produkcją wyposażenia overlandingowego. Pojęcie również dla mnie było obce dlatego od razu objaśniam, że chodzi o wyposażenie wyprawowe głównie dla samochodów. Popatrzcie. Tyle lat za kółkiem wyprawówki, ponad sto tysięcy nawinięte na licznik Patrola a ja do tej pory nie wiedziałem, że to co robię to overlanding.

Tak czy inaczej, Marcin, mimo że jeszcze nie posiada firmy, nie ma witryny w sieci ale ma już nazwę (hangamo.com), to już zaczął gromadzić swoje pomysły i projekty. Nasze spotkanie tylko nadało tempa jego rozwojowi bo postanowił, że wykorzysta część swoich pomysłów oraz kontaktów ze szwalniami i wyposaży nasze auto w kilka interesujących dodatków. Pierwsze z nich to organizery na kurtyny słoneczne w szoferce. Świetna sprawa!

Montowane są na rzepy, mają kieszonkę zamykaną na zamek, idealną na dokumenty auta, paszporty czy pieniądze. Ponadto sporo miejsc, w których trzymamy podręczne kabelki, mikro statyw do aparatu czy długopisy. Z tymi ostatnimi to niby zaleta ale też duża wada. Dzieciaki w Etiopii zaraz je wyczaiły a tu każdy z nich na drodze prosi o długopis. W naszym organizerze podane są jak na tacy.

Fajnym bajerem jest też organizer na zagłówku. Lepiej się to sprawdza gdy ktoś ma dwa rzędy siedzeń, bo wtedy z drugiego rzędu mamy dostęp do kieszonki, która jest transparentna byśmy widzieli wszystko co skrywa. Dla nas też jest to fajna opcja bo mamy do niej dostęp z naszego łóżka. Ponadto na sam zagłówek montujemy duży pasek rzepy, który brudzi się w pierwszej kolejności i łatwiej utrzymać zagłówek w czystości.

Ostatnim bajerem jest duży organizer w formie plecaka, który jest bardzo prosty w swej konstrukcji. Można go ubrać na plecy i pójść nawet tam!

Fakt ten przyczynia się do jego uniwersalności. Wszystko wykonane jest z materiałów wysokiej jakości włączając w to oryginalną cordurę. Wnętrze skrywa 8 pudełek również z cordury, które traktujemy modułowo. Dokładnie w ten sam sposób zbudowana jest apteczka. Jeszcze w Sudanie zrobiliśmy dla Was kilka zdjęć, by pokazać jaka jest pomysłowa, ale cierpimy na chroniczny brak czasu w tej podróży. Etiopia natomiast zweryfikowała mój organizm i z apteczki faktycznie musiałem skorzystać.

No właśnie! Apteczka!

Początkowo rozbolała mnie głowa. Myślałem, że od wysokości ale ostatnio zjechaliśmy już z trzech tysięcy metrów i raczej przebywamy na dwóch więc raczej nie powinno się nic dziać, choć wszystko zależy od zdolności organizmu, jak i jego wytrzymałości. Kolejny dzień przyniósł wysoką temperaturę. Dziwnie skakała ale osłabiło mi to tak organizm, że zdecydowałem się na Aspirynę. Dominika oczywiście już mnie przekreśliła oświadczając, że to malaria, i że aspiryna w tym wypadku jest totalnie niewskazana. Kolejnego dnia wziąłem już Paracetamol. Okazał się być lepszym od Aspiryny. Doskonale zbijał gorączkę. Na szczęście wtedy zajechaliśmy do wspaniałego kurortu nad jeziorem Langano, gdzie gdy Dominika czytała książkę nad jeziorem, ja śmiało mogłem się właśnie kurować.

W mojej ocenie pojęcie kurortu nabrało nowej formy. Jezioro o zasadowym odczynie wody skutecznie odstrasza zarówno krokodyle, jak i bilharcjozę więc śmiało można się kąpać.

No można, ale nie ja. Odnoszę wrażenie, że jest to jedynie przeziębienie, bądź odmiana jakiejś lokalnej grypy, ale wahania silnej gorączki, brak apetytu i mega osłabienie organizmu mogą świadczyć o tym, że to faktycznie delikatniejsza forma malarii. W głowie kłębią się myśli, Dominika ciągnie mnie już do szpitala, ale ja wiem, że jeśli to grypa, to lepiej nie wycieńczać organizmu drogą i nie narażać się na kontakt z chorymi w szpitalu.

Co jest dobrym rozwiązaniem?

Pakt. Zawieramy zatem pakt, że jak jutro nie poczuję się lepiej to jedziemy do szpitala. A jeśli poczuję się lepiej to jedziemy do szpitala. Takie są właśnie pakty z kobietami.

Jak wygląda Etiopski szpital?

Każdy wie, że Etiopia wiedzie niechlubny prym na listach najbiedniejszych krajów świata. Widać to często w naszej podróży, więc i nie miałem nadziei na porządny szpital. Drogi mimo to często były w doskonałej jakości, więc rząd musi dysponować jakimś kapitałem. Jest nadzieja?

Podjeżdżamy pod szpital. Mijamy szlaban, stróża, wjeżdżamy na piękny betonowy parking wśród kwiecistych ogrodów. Murowany nowoczesny budynek skrywa w pierwszej kolejności poczekalnię z setką nowoczesnych krzesełek.

Na ścianie wielki płaski telewizor, wyświetlacze LCD informujące o oddziałach i w momencie podchodzi do nas sanitariusz. Płynnym angielskim dopytuje się o cel naszej wizyty i bez kolejki wchodzimy do doktora pierwszego kontaktu. Szybki pomiar temperatury i ciśnienia – jest ok.

Regulujemy opłatę w wysokości 5 zł rejestrując się na kolejne badanie. W rejestracji dziwny zwyczaj. Poprosili nas o numer telefonu, więc dajemy. W holu napotykamy właściciela placówki. Jest to sympatyczny rodowity Etiopczyk, który skończył studia w USA i postanowił otworzyć biznes we własnym kraju. No dobra. Jest fajnie i rodzinnie ale przyszedłem się tu przebadać na malarię a nie porozmawiać. Aha! Zapomniałem o równie ważnej przyczynie naszej wizyty w szpitalu. U kolejnego lekarza wspominam zatem, że w dniu rozpoczęcia mojej kuracji w nodze znalazłem kleszcza. Doktor google tradycyjnie na pierwszych stronach, wspominał coś o śmiertelnych kleszczach afrykańskich więc chciałem to zweryfikować.

Laboratorium

Siadam wygodnie w sterylnym pomieszczeniu. Pielęgniarz ubiera jednorazowe rękawiczki, odpakowuje strzykawkę. Ciśnienie mi schodzi do normalnego poziomu bo widzę, że warunki są książkowe, ale z racji, że nie lubię widoku krwi to nadal spada w dół. To była jednak szybka akcja. Krwi pobrali na tyle dużo, by wystarczyło na badanie zarówno malarii, jak i boreliozy. Próbki lądują zatem na szkle, a my w restauracji na terenie placówki, wcześniej tylko dopłacając do laboratoryjnych badań zaledwie 15 zł.

Po 30 minutach dzwoni telefon.

- Panie Marcinie, wyniki są do odbioru.

Nasze śniadanie jednak jeszcze nie gotowe. 10 minut później w restauracji znajduje nas pielęgniarka przypominając o gotowych wynikach. Co za świat! U nas w Polsce na badania morfologiczne to przynajmniej jeden dzień oczekiwania i przecież nikt za Tobą nie chodzi!

Wyniki testu – negatywne!

Doktor oświadczył właśnie, że badanie na zawartość zarówno malarii, jak i boreliozy we krwi jest negatywne.

Odetchnęliśmy zatem z ulgą i pożegnaliśmy się z doktorem, który życzył nam bezpiecznej dalszej podróży.

Mamy nadzieję, że nie będziemy musieli często sięgać do wyposażenia naszej apteczki, choć mamy świadomość, że to nie możliwe. Już kilka dni później dezynfekowaliśmy nogę Dominiki, która wlazła na kolce akacji przebiwszy sobie stopę.

Wiemy też, że mimo sporego jej wyposażenia, brak nam kilku leków. Powodem jest woda. Ostatnie dni w Etiopii spędziliśmy w misji katolickiej. W dniu wyjazdu chcieliśmy uzupełnić sobie wodę bo widzieliśmy, że ksiądz ma studnię kopaną. Woda więc zdatna nawet do picia a nam zależało jedynie na użytkowej. Ksiądz oświadczył, że musiałby uruchomić agregat. Zabrzmiało to tak poważnie, że uznaliśmy, iż nie będziemy natrętni i odpuściliśmy temat. To był błąd ale inaczej wyobrażałem sobie podejście osób prowadzących misje. Z wielkimi oczami i niedowierzaniem ruszyliśmy nad Jezioro Turkana. Tam w ostatnim mieście nie było już studni. Wodę czerpali z rzeki. Kolor rzeki – intensywne kakao. Poznany tam Sintayehu, Etiopczyk, pracujący nad projektem magazynowania i uzdatniania wody w regionie, powiedział nam, że woda jest zdatna do picia. Ludzie jej tu używają mimo, że ma sporo osadów ilastych. Wstępnie filtrują ją przez odpowiednie gatunki drewna więc zatankowaliśmy i my do naszego zbiornika. Dominika nie spała pół nocy zgłębiwszy teorię. Jest! Znalazła!

W wodzie naszej rzeki Omo w latach dziewięćdziesiątych wykryto przypadek wystąpienia pasożytów odpowiedzialnych za rozwój bilharcjozy. Choroba ta objawia się sukcesywnym wyniszczaniem organów wewnętrznych człowieka. Pasożyt wnika do ofiary przez skórę i po kilku tygodniach rozpoczyna się proces spustoszenia wątroby, płuc, serca i całej reszty, gdzie tylko dopłynie wraz z krwią. Taka ta Afryka. Sen z nową świadomością nie był relaksujący. Dominika zaangażowała polskie dobre dusze, by w Polsce zasięgnęły języka w instytucie chorób tropikalnych, jak się pozbyć dziada. My rano przekraczamy granicę wjeżdżając do Kenii. Tracimy tym samym zasięg na kilka dni jazdy przez pustynne tereny wokół Jeziora Turkana. Wiemy już, że gotując wodę zabijemy pasożyta lecz droga wzdłuż jeziora nie była bardzo wymagająca i silnik nie był w stanie ogrzać naszej wody powyżej 80*C. Dolaliśmy zatem trochę podchlorynu z nadzieją, że on coś wskóra. Wiemy natomiast, że w Kenii dostępne są tabletki, które skutecznie go zwalczają a po przekroczeniu jeziora spotkaliśmy parę podróżników ze Szwajcarii, dla których zjawisko tej choroby jest tak powszechne, że zajadają się tymi tabletkami od samego Malawi bo już od tamtego jeziora choroba ta jest naturalną koleją rzeczy w podróży. Tabletki nie mają żadnych skutków ubocznych więc niebawem zasilą i naszą apteczkę. Oby koniec historii zdrowotnych!

Komentarze

komentarz

Comments are closed.