Jadąc miesiącami na południe mijaliśmy na swej trasie różne wody. Ale ta woda, którą spotkaliśmy w RPA jest ogromna! Spenetrowaliśmy więc całą linię wybrzeża ale chyba faktycznie dalej już nic nie ma… Czy to czas na odwrót?
A było to tak
Na pierwszy rzut poszło Garden Route. Wielka plaża w otoczeniu parterowych domków, w większości jednak na sprzedaż. Dlaczego? Ciężko powiedzieć… może przez te prądy morskie, które niosą zimną wodę? Przy zderzeniu mas powietrza o istotnie różnych temperaturach nad wodą unosi się gęsta mgła, która sprawia, że widoczność na plaży jest mocno ograniczona. Ale takie powietrze przecież jest zdrowe! Sporo jodu. Więc chyba nie to jest powodem.
Przesuwamy się więc na wschód. Tam w Nature Valley odkrywamy kolejną ładną plażę, przez którą do oceanu wpływa rzeka Grootrivier. Całość w otoczeniu górzystego krajobrazu tworzy dość spektakularny widok, jednak z uwagi na zachmurzone niebo nie wyglądała już tak okazale.
Migracje waleni
Podobnie kiepską pogodę mieliśmy w Plettenberg. Ale to nie ona stanowiła problem, lecz nieodpowiedni okres, w którym się tam znaleźliśmy. Miejsce jest bowiem znane z przepływających tamtędy wielorybów, jednak jedynie na przestrzeni od maja do listopada – czyli w okresie afrykańskiej zimy. Mimo, że byliśmy tu w maju nikt ich jeszcze nie widział. Te największe z ziemskich ssaków często w naprawdę wielkich ilościach dostrzegalne są wręcz z samego brzegu. Dziś jednak pływają u wybrzeży Australii. Takiego psikusa nam spłatały. Na świecie nie ma zbyt wiele miejsc gdzie można je wypatrzyć. Na Islandii są od połowy czerwca do połowy października a ich ulubionym miejscem jest Husavik. Można tam spotkać płetwale karłowate, humbaki, morświny, orki, niebieskie wieloryby a nawet delfiny o białych dziobach. Wachlarz dosyć spory. Na północy Norwegii natomiast jest szansa na kaszaloty, płetwale karłowate i orki. Latem możemy je spotkać w Kalifornii, np. w Monterey. Bywają też w Kanadzie. Humbaki, orki i wieloryby szare zobaczymy w Kolumbii Brytyjskiej na zachodnim wybrzeżu i w Nowej Funlandii. Wysunąwszy się jeszcze bardziej na północ napotkamy istny rarytas w postaci białych wielorybów białuchy. W Meksyku z kolei na płytkich wodach wokół wyspy Holbox, od maja do września zobaczyć możemy rekiny wielorybie. Te olbrzymy często przekraczające 10 metrów długości, podziwialiśmy je już kiedyś w grudniu na Filipinach. Dobrą opcją jest też Argentyna. Na wybrzeżach Patagonii jak np. w Puerto Madryn można oglądać je już od maja. Na obszarach Nowej Zelandii oraz Australii są w czasie arktycznej zimy, przenosząc się z zimniejszych do cieplejszych wód. Prawdziwą Mekką wielorybów są jednak wody Alaski. Tam każdej wiosny w sporych ilościach można spotkać je w Seward, Whittier lub Homer, gdyż migrują tu za pokarmem. No ale co z tego skoro nie ma ich właśnie tu? Tu gdzie my teraz jesteśmy?!
Dla otarcia łez moglibyśmy wejść do wody i pooglądać z bliska rekiny. Popularne są tu takie właśnie wycieczki. Wszystko z uwagi na bezpieczeństwo odbywa się oczywiście w klatce, jednak dalecy byliśmy od takich pomysłów. Rekinów wypatrywaliśmy z brzegu, bo i taki wariant daje możliwość ich zobaczenia. Nie spotkaliśmy ani jednych ani drugich więc zadowoliliśmy się muszelką. Ów muszelka to nie byle jaka muszla, jakich pełno nad morzami czy oceanami. Takich też mamy sporo. Ale ta muszelka jest wyjątkowa. Dostałem ją od przypadkowego spacerowicza a w zasadzie poszukiwacza ów muszelek. Jest je bardzo ciężko znaleźć. Sam w swojej kolekcji posiada zaledwie 7 sztuk a zbierał je całe życie. Dlatego wręczając mi Pansy Shell powiedział, że mimo iż nie wypatrzyliśmy żadnych wielorybów, będziemy mieć pełnowartościową pamiątkę z tego miejsca dodając, że występują w zasadzie tylko tutaj. Tak naprawdę, muszelka ta jest szkieletem pozostałym po jeżowcu morskim żyjącym w piasku. Odróżniają się od tych powszechnie spotykanych przykładowo w wodach Adriatyku tym, że mają określony przód i tył. By zmienić więc kierunek ruchu muszą się obrócić. Ich kolce są też zdecydowanie mniejsze i przybierają formę zbliżoną bardziej do włosków. Natura w ich szkielecie wyrzeźbiła piękny kształt kwiatu. Legenda mówi, że kiedy znajdziesz Pansy Shell stajesz się częścią tego miejsca a jeśli ją dostaniesz w prezencie zostajesz przyjęty jako specjalna jego część.
Pojechaliśmy więc dalej jednak przydrożne znaki przypominały nam, że jedziemy wzdłuż wielorybiego szlaku drażniąc nas aż do samego Kapsztadu.
Przylądek Igielny
Jadąc tak i jadąc wybrzeżem, dotarliśmy na najdalej wysunięty punkt kontynentu Afrykańskiego. Jest nim Przylądek Igielny. Nie jest otoczony tak wielką sławą jak Przylądek Dobrej Nadziei. Miejsce jest totalnie wyludnione, gdyż znajduje się w rezerwacie. Znajdziemy tu jedynie tablicę wmurowaną w kamienny postument informującą o miejscu i tym, że tu spotykają się wody Oceanu Atlantyckiego z wodami Oceanu Indyjskiego. Obok gigantyczna płaskorzeźba kontynentu afrykańskiego z naniesionymi miejscami charakterystycznymi jak jeziora, góry i wulkany – w tym Kilimandżaro. Brak domów, brak zgiełku. Przewijają się tędy jedynie drobni turyści, gdyż punkt ten nie ma żadnej historii. Dla nas jednak ma on kolosalne znaczenie ideologiczne. Dalej faktycznie już nic nie ma. Prawdziwy koniec Afryki, który pozwala nam odetchnąć a naszej wędrówce nadać nowy kierunek. Kierunek dom. Wypijamy więc szampana i ruszamy bo nic tu po nas!W drodze do Kapsztadu mijamy białe wydmy ciągnące się wzdłuż wybrzeża, liczne zatoczki i przebiegające drogę strusie. Ale jak już mowa o zwierzakach to istotnymi mieszkańcami tej części wybrzeża są pingwiny afrykańskie, kormorany, foki i nasza ulubiona leniwa dassie (góralek skalny). Te pierwsze spotkać możemy jedynie od zatoki Algoa w RPA do centralnej części Namibii ale wcale nie tak łatwo. Założyły jednak swoje kolonie w dwóch głównych punktach (Stony Point oraz Boulders Penguin Colony przy Simonstad na półwyspie przylądkowym), gdzie spotkać można nie tylko dorosłe i te młodsze osobniki, ale i samice wysiadujące jaja. Pingwinom towarzyszą też kormorany występujące tu w licznych gromadach aż w czterech różnych gatunkach. Kormoran przylądkowy, białoszyi, koroniasty i białorzytny. Najfajniejszą maskotką wybrzeża jest jednak dassie. Często strachliwa, szybko znika wystraszona między kamieniami. Ale nie tu. Nie w miejscu turystycznym. Przyzwyczajona do ludzi jedynie przeciąga się, ziewa i obraca wystawiając na słońce drugą połowę swojego ciała.
Półwysep Przylądkowy
Zarówno sam półwysep, jak i bezpośrednie jego otoczenie to kawał pięknego obszaru. Szybko opadające zbocza gór wprost do bezmiaru wód oceanu poprzedzielane są licznymi piaszczystymi plażami. W miejscach, gdzie wody porwały więcej skał, tworząc tym samym kawałek płaskiego wybrzeża – powyrastały domki. W innych z kolei wielkie połacie wybrzeża pokryte były tylko piachem. Wilgotny klimat pobudzał do życia roślinność, dlatego prócz kaktusów znajdziemy kolorowe kwiaty, aloesy, i inne rośliny, których nie sposób wymienić. Przejażdżka wzdłuż wybrzeża to niezapomniana przygoda. Drogę stanowi piękny równiutki asfalt więc lepszym rozwiązaniem od terenówki jest niewielki kabriolet, którym z oczywistych względów nie dysponowaliśmy. Od zachodniej strony cyplu równie piękną drogą Chapman’s Peak dojeżdżamy do zatoki Hout Bay, gdzie zatrzymujemy się na owoce morza. Jest tu sporo miejsc serwujących jego specjały od tanich barów do lepszych restauracji. W tym czasie w zatoce uchatki przetrząsają dno portu w poszukiwaniu resztek wyrzuconych do wody. Jedna z nich została nawet oswojona przez cwanego typka, który za drobną opłatą pozwoli ci ją nakarmić, pogłaskać lub zrobić sobie selfie.
Kapsztad
Dalsza część drogi biegnie już do samego Cape Town. Kapsztad, bo taki jest polski odpowiednik nazwy miasta, dziś jest olbrzymią metropolią. Najstarszym a zarazem jednym z największych miast RPA. Mówi się, że jest miastem białych choć jest ich zaledwie 32%. Czarnych tylko 16% bo tak naprawdę, większość i tym samym całą resztę stanowią koloredzi. Ci ostatni są ludnością o mieszanym pochodzeniu rasowym (Khoisan, Burów oraz Malajów) mówiącą językiem afrikaans. Miasto założone zostało w 1652 roku jako stacja zaopatrzeniowa dla okrętów Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Zatoka, przy której zaczęło powstawać była osłonięta od silnych oceanicznych wiatrów wywołujących sztormy. Osadnicy holenderscy w miejsce usuniętych tubylców, zaczęli sprowadzać niewolników z Azji. W XIX w. pełniło rolę stolicy zarówno Kraju Przylądkowego, Związku Południowej Afryki jak i późniejszej RPA.
Dziś od zachodniej strony całe zbocze gór usiane jest osiedlami ludzkimi opadającymi tarasowo do wód oceanu. Od wschodniej, natura wytworzyła jednak płaski kawałek lądu, idealnie nadający się na zasiedlenie. Doskonale całość widać zarówno z Góry Stołowej, jak i z Signal Hill. Wybraliśmy ten drugi bo wjechać można autem a nie kolejką linową a jest równie wysoki. Z jednej strony bezmiar wód Oceanu Atlantyckiego, z drugiej natomiast bezmiar domków, domeczków, bloków i wieżowców włącznie. Charakter miasta dalece odbiega od architektury miast, jakie zwykliśmy odwiedzać do tej pory. Ale przedmieścia są bardzo klimatyczne i wcale nie zatłoczone. Rytm dnia jest bardzo powolny. Brak jest pośpiechu i tłoku znanego nam dobrze z metropolii europejskich.
Po Kapsztadzie przybraliśmy kierunek północ i wypruliśmy do Namibii bo nasza wiza chyliła się ku końcowi.