Budzę się już chyba szósty raz. Myślenie o lwach spędza mi sen z powiek. Już tyle razy je słyszeliśmy w parku Chobe, że przecież kiedyś w końcu musimy stanąć z nimi oko w oko. Dziś jednak żadnych nie słyszałem. Kilka razy obudziły mnie hieny bądź dzikie psy, które wyglądem bardziej przypominają te pierwsze, tyle że są bardziej obskurne. Skąd więc ta nazwa?
Centralna Kalahari
No dobra. Chyba pora już wstać. Słońce zaraz wzejdzie, otworzą się bramy parku i zacznie się eksploracja. Wypijamy więc szybką herbatkę ale na śniadanie nie jest jeszcze pora. Tradycyjnie jadamy je w miejscach gdzie lwy są najaktywniejsze. Tak. Uczymy się strategii. Do tej pory polegała ona głównie na objeździe parku. Gdy z czasem zwolniliśmy na poczet powolnej penetracji i obserwacji, dostrzegliśmy strategie innych. Są tacy, którzy sprintem przelatują kilkukrotnie przez miejsca o największym prawdopodobieństwie spotkania drapieżników, chyba z nadzieją spotkania ich na drodze. Są i tacy, którzy spokojnie przesuwają samochody z miejsca w miejsce przysłuchując się w koło. Istotą poruszania się w parkach jest znajomość nie tyle terenu co zachowań zwierzyny. Wypatrzenie antylop, zebr, żyraf czy słoni nie przysparza żadnych trudności. Jednak kontakt z drapieżnikiem to już zupełnie inna historia. Do tej pory w parkach można powiedzieć, że bywaliśmy przelotnymi gośćmi. Tym razem zdecydowaliśmy się zostać tu dwie noce by spędzić całe trzy dni w parku. Program ułożył nam pracownik parku więc uznaliśmy, że efekt spotkania się z lwem będzie murowany. Szybko jednak zmieniliśmy zdanie, gdy końcem pierwszego dnia efektem naszych łowów było kolejne kilka antylop i szakali. Nic ponadto. Morale opadły na piach pustyni Kalahari.
Determinacja sięgnęła zenitu
Mój nie tyle zawód, co poziom nerwów jest tak wysoki, że Dominika zapragnęła zobaczyć lwy bardziej ode mnie. Powód prosty. Chodziło jej o to bym w końcu przestał tyle o nich gadać. A ja? Ja już zacząłem się z tego śmiać. Czy nie zabawnym fenomenem byłoby objechanie całej Afryki i nie spotkanie lwa? Wierzcie mi bądź nie, ale ja naprawdę uznałem już, że te całe lwy to jedynie legendy. Kiedyś żyły na wszystkich kontynentach z Europą włącznie. Dziś już jedynie w Afryce i śladowo w Indiach. Może jednak i tu wyginęły jak te mamuty czy dinozaury. Cóż, skoro takie ma być przeznaczenie niech będzie chociaż zabawnie.
Postanowiłem więc, że nadal będę robił co w mojej mocy, by spotkać te wielgaśne koty, ale przestaję już świrować. Nie mogę jednak przestać się starać, by potem mi nikt nie zarzucił, że nie spotkałem ich dlatego, że omijałem parki narodowe a nawet jak w nich byłem to siedziałem na kempingu popijając kawusię ze strażnikami.
Piąta rano. Ciemna noc. Opuszczamy nasze miejsce noclegowe tym razem już bez żadnej nadziei. Dziś nocą panowała całkowita cisza. Przejazd przez pierwszą polanę – bezowocny. Przez kolejną podobnie. Po drodze zatrzymujemy się, by nasłuchiwać ich porykiwań, jak to mają w zwyczaju, gdyż odgłosami tymi oznajmiają reszcie społeczności, że to terytorium jest już zajęte.
Było jednak wolne…
Jedziemy dalej. Bacznie obserwujemy drogę i jej otoczenie. Pojawiają się już pierwsze antylopy końskie (oryksy) i szprinboki. Monotonię jednak przerwało coś, na co do tej pory specjalnie nie zwracaliśmy uwagi. Na drodze dostrzegłem ślady kota. Odcisk był tak duży, że nie zostawił go na pewno żaden gepard, co najwyżej lampart. Wprawniejsi kierowcy zorganizowanych safari potrafią odróżnić zapewne każdy ślad kocura. Całość obrazu mąci jeszcze fakt występowania tu hien i dzikich psów, które zapewne mają podobne ślady.
Tu dróżka w prawo, tam w lewo ale ślady są na tyle wyraźne i świeże, że pewnie poruszamy się do przodu. Dzień zdaje się już budzić. Słońce pojawia się z wolna jednak chmury wiszą tak nisko, że nie pozwalają mu się jeszcze przebić.
- Jest!
- Idzie!
Wolno przestępuje z łapy na łapę… Piękny samiec! Podąża wolnym krokiem, w ogóle nie zwracając na nas uwagi. Przysuwamy się delikatnie do niego ciągle go śledząc. Jest to chyba już leciwy osobnik, gdyż jego grzywa jest silnie zabarwiona czarnym włosiem. Idzie pewnym krokiem do przodu co rusz zatrzymując się jedynie przy krzaku opryskując go moczem by oznaczyć swoje terytorium. Gdy zrobiło się szerzej zdecydowaliśmy się go wyprzedzić, by zobaczyć go z przodu w pełnej krasie. On również z tego sobie nic nie robił pewnie brnąc w upatrzonym przez siebie kierunku. Człowiek wytyczając drogi w parku poprawił i życie drapieżników. Nie muszą kaleczyć swoich łap cierniami krzewów i kolcami akacji, często stawiając drogi samochodowe ponad przejście na skróty przez busz.
Wygląda jednak na to, że nasza przygoda z lwem właśnie tutaj się skończyła. Zszedł bowiem z drogi w gęstwinę, gdzie zabronione jest już wjeżdżanie samochodami. Zatrzymałem się więc i postanowiłem chwilę poczekać. Kilka razy byłem jeszcze w stanie go dostrzec między krzakami lecz ciągle znikał mi z oczu. W pewnym momencie zauważyłem, że coś wywęszył. Kłębić zaczęły się myśli i uznałem, że nie pozostawił mi wyboru. Ruszył on, ruszyłem i ja. Po kilku chwilach zaparkowałem samochód przy krzaku, pod którym on się położył. Ale nie był już sam.
Samica w rui wydziela specyficzny zapach. Wabi tym samca jednak ta wydaje się być już w ciąży zatem spotkać musiały się już wcześniej. Czy wiedzieliście, że lwy kopulują kilkadziesiąt razy dziennie?
Czekaliśmy więc cierpliwie, aż się coś wydarzy. W końcu trafiliśmy do tego parku głównie albo i nawet jedynie po to, by spotkać się właśnie z nimi. Nie przypuszczamy, że przydarzy się tu coś jeszcze równie ekscytującego więc spędzamy z parą kilka godzin popijając sobie z nimi kawusię, chrupiąc ciastka czy czytając książki. One jednak mimo braku upału, leżały jedynie w cieniu krzewu wywracając się co rusz na grzbiet, bądź kolejny bok. Samiec czasami się podrywał wypatrując coś w oddali, ale zaraz później się kładł obok wybranki. Rola samca to walka o terytorium, ochrona stada i zapładnianie. Od zdobywania pokarmu i opieki nad młodymi są już samice. Jedynie gdy zachodzi potrzeba powalenia większego osobnika, jak np. bawół, do gry włączany jest też samiec.
Gdy tak siedzieliśmy sobie pod krzaczkiem, dostrzegł nas samochód zorganizowanego safari, po czym wyczuł sprawę i od razu podjechał. Dał znać przez radio reszcie bandy i za chwilę koło naszych lwów były cztery samochody. Nasyciwszy jednak swe oczy i matryce aparatów – odjechały. My jednak zostaliśmy dłużej, choć dało nam to do zrozumienia, że pewnie nic się już nie wydarzy. Koło południa odpuściliśmy, bo droga do naszego kolejnego noclegu jest długa. Podążając nią wypatrzyliśmy jeszcze trochę śladów, jednak uciekały w gąszcz i niknęły bezpowrotnie.
Niestety to koniec niniejszej historii. Kolejny dzień to kolejne kilometry bezowocnych łowów. Nic poza kocimi śladami i oryksami, których tu tak wiele jak impali do tej pory.
Czy Kalahari jest pustynią?
Kiedyś myślałem, że tak. Generalnie cała Botswana leży na Kalahari jednak nie cała Kalahari to tylko Botswana.
Po przejechaniu przez nią pół tysiąca kilometrów zmieniło się całe moje wyobrażenie jak ona faktycznie wygląda.
Słyszysz pustynia – myślisz piach.
Słyszysz pustynia – myślisz wielkie przestrzenie.
Na tym koniec. Część Kalahari podległa Namibii wprawdzie jest olbrzymia, płaska i piaszczysta jednak porośnięta jest trawami, krzewami i nie tyle pojedynczymi drzewami, co nawet lasami. Rzeki, poza deltą Okawango, to rzeki okresowe. Może więc przez niską roczną sumę opadów kwalifikuje się do miana pustyni, jednak obraz tego, co zobaczyliśmy dalece odbiega od pustyń, jakie kojarzymy z naszych innych podróży. Bardziej przypomina ona step czy sawannę więc kategoryzacja tego miejsca jest według nas mocno naciągana. Z mongolską Gobi jednak było podobnie dlatego na prawdziwą Pustynię Kalahari musimy jeszcze chwilę poczekać. Zapewne spotkamy ją w Namibii!