Wybierając się do Rwandy uznaliśmy, że kraj ten nie ma w sobie specjalnych walorów przyrodniczych do zobaczenia, jednak mimo to stanął na naszej trasie.
Do tej pory nie wiemy dlaczego tak uznaliśmy, bo pierwsze kilometry zrobiły na nas spore wrażenie.
Chcąc wedle pierwotnego założenia przejechać całą Rwandę pięknym asfaltem, postanowiłem nieco ten plan zmodyfikować skręcając w jakąś dziwną drogę. Ów droga ostrymi serpentynami zawiodła nas na wysokości, z których oglądać mogliśmy przepiękny górski krajobraz, gdzie na dodatek niejednokrotnie pojawiało się gdzieś niewielkie jezioro.
Do Parku Gishwati
Podążając tym tropem, trafiliśmy na olbrzymie plantacje herbaty. Jeździliśmy po nich godzinami. W tym górskim krajobrazie okraszonym blaskiem słońca malowały się fenomenalnie.
Wznosiliśmy się i wznosili. Zarówno emocjonalnie poprzez przepiękne pejzaże za oknami, jak i tak prosto… fizycznie. Osiągnęliśmy w końcu wysokości sięgające blisko trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Ale aby tu dotrzeć trzeba było się wcześniej zmierzyć z trasą wiodącą przez Park Narodowy, gęsto obrośnięty rozmaitymi drzewami, przypominający las równikowy z ugandyjskiego parku Bwindi.
Piękna wąska dróżka, wijąca się serpentynami w górę, z której ciągle oglądaliśmy plantacje herbaty. W wyższych partiach herbata ustąpiła miejsca halom, na których wolno wypasały się krowy.
Na szczycie dopadły nas niskie temperatury… tak niskie, że po tych pamiętnych pustyniach, aż prosiło się, by zostać tu na noc. Sprawę skomplikowała nadciągająca mgła.
Wilgotność wraz z niską temperaturą to jednak nie jest słuszne połączenie dla Volodii podczas spania w namiocie. Pojechaliśmy więc dalej, by ostatecznie dotrzeć nad jezioro Kiwu. Planowaliśmy zostać w miejscu przeznaczonym dla turystów, lecz brama wjazdowa była tak ciasna, że próbując wjechać na teren obiektu, prawie ściągnąłem dach z sąsiedniego budynku. Bazę więc rozlokowaliśmy na sąsiednim szkolnym podwórku, graniczącym z linią brzegową. Jezioro Kiwu to największy zbiornik wodny Rwandy, będący elementem Wielkich Rowów Afrykańskich, jak wcześniej odwiedzone przez nas jezioro Alberta i Edwarda. Jest ono tak ogromne względem całej powierzchni niewielkiej Rwandy, że nie ma co dziwić się mieszkańcom, że nazywają je morzem. Nawet z głębi kraju, kilkukrotnie z wyższych partii górskich dało się go wypatrzyć w oddali. Jezioro stanowi równocześnie granicę z olbrzymią Demokratyczną Republiką Kongo.
Rowy Afrykańskie
A czy wiecie, że być może fragment Afryki „niebawem” się oddzieli i jak głoszą uczeni, powstanie nowy kontynent? Zalążkiem tego są właśnie rowy afrykańskie. Początek mają już w Egipcie bo stanowi je Jordan oraz Morze Martwe. Koniec sięga doliny dolnej Zambezi. To ponad 6000 ryftu, będącego najdłuższym na Ziemi. Nam do przejechania jego obszaru nie zostało wiele, więc żywię ogromną nadzieję, że oderwanie się tej części ziemi nie będzie miało miejsca podczas naszego pobytu tutaj! Ok. To oczywisty żart. Jeśli się oderwie to nie wcześniej niż za kilka milionów lat. Ale nieco wcześniej, bo być może jeszcze w tym stuleciu, przy Dżibuti powstanie niewielki przesmyk, którym dostaną się wody z Zatoki Adeńskiej na depresję Afaru w Etiopii, po której jeździliśmy jeszcze półtora miesiąca temu. Powstać tam może morze, o długości sięgającej 600 kilometrów ale głębokość jego nie przekroczy 100 metrów. Rokowania są takie od 2005 roku, w którym to nastąpiły pęknięcia skorupy ziemskiej na długości 60 kilometrów. Krawędzie szczeliny oddalone są od siebie średnio 5 metrów a jej głębokość sięga od 2 do 12 kilometrów.
Jezioro Kiwu
Ale wróćmy do Rwandy. Do naszego ryftowego jeziora Kiwu.
Przejechaliśmy więc większość jego linii brzegowej drobnymi gruntowymi dróżkami, co dało nam możliwość obserwowania jak płynie życie w tym niewielkim kraju.
Wiele ludzi trudni się rybołówstwem. Rankiem wypływają w głąb jeziora, by zarzucić sieci, a następnie holować je za sobą łodzią i całość finalnie wyciągnąć na brzeg. Wyłowione ryby to głównie taka drobnica, że je się razem z płetwami i głowami smażąc na głębokim tłuszczu lub po prostu susząc na słońcu. Rzadko trafia się cenniejszy okaz.
Przy jeziorze napotkać można też niewielkie ale liczne plantacje kawy. Porasta strome zbocza nachylone ku słońcu, jednak odsuwając się od jeziora ponownie w głąb kraju, przedzierając się przez lasy bananowe ponownie trafiamy na pola herbaciane.
Herbata
Kojarzyliście w ogóle, że w Rwandzie jest herbata? Pojawiła się tu stosunkowo niedawno bo w 1952 roku a jej uprawa okazała się dla kraju strzałem w dziesiątkę. Jej znaczenie w gospodarce rośnie z roku na rok i już zaczyna się mówić, że w kwestii towarów eksportowych przegoniła uprawianą tu kawę, która długo wiodła prym. Trafiła na podatny grunt. Tak. Grunt pełni tu zasadniczą rolę w jej dojrzewaniu, a że jest nacechowany minerałami pochodzenia wulkanicznego to chyba lepiej być nie mogło. Kolejnymi niezwykle istotnymi atutami jest spora wysokość (od 1900 – 2500 m n.p.m.), wilgotny równikowy klimat oraz niższe temperatury (od 15-20 stopni Celsjusza). Nie bez znaczenia jest też nasłonecznienie a to determinuje właśnie pofałdowany charakter tego miejsca. Miejsca zwanego tysiącem wzgórz. Wszystkie te cechy klimatu pozwalają na to by herbatę wytwarzać tu przez cały rok.
Prym w całym kraju wiodą trzy główne fabryki. Gisovu, Mata oraz Kitabi. Posiadają one własne plantacje ale skupują też herbaty od drobnych spółdzielni oraz prywatnych plantatorów. Ta pierwsza, czyli Gisovu Tea Estate stanęła na naszej trasie. Na plantacji przyległej do fabryki jest guesthouse, czyli miejsce dla gości, z którego postanowiliśmy skorzystać. Finalnie nie okazało się to takie proste, jak z każdym innym punktem tego tupu na naszej trasie. Ochrona zadzwoniła do managera fabryki, oddając Dominice słuchawkę. Po dłuższej rozmowie okazało się, że aby spędzić tu noc trzeba się uprzednio zaanonsować, by obiekt przygotowano pod gości. Nie przekonał ich argument, że jest nam potrzebny jedynie parking. Cóż… przy bramie nie pozwolili się rozbić ale zasugerowali posterunek policji. Posterunku szukaliśmy pół nocy, lecz policja nam też odmówiła. Poziom mojej frustracji sięgał już zenitu więc kilka słów, które wypłynęły z moich ust zaowocowały błyskotliwym pomysłem policjantów, że możemy zostać nieopodal pod bankiem, który posiada ochronę. Wspaniale! Policja… bank… Brzmi co najmniej jakby to było większe miasto, ale prawda jest taka, że sceneria nie przypominała nawet małej wioski. Ot obiekty pośrodku niczego.
W Rwandzie powstają trzy gatunki herbaty. Czarna, powszechnie znana, rolowana w jakby pręciki. Taką najbardziej lubię. Wprawdzie jeszcze jej nie próbowaliśmy ale ponoć ma lekko słodkawo orzechowy posmak. Sprawdzimy po powrocie do domu bo zakupiliśmy jej kilka opakowań. Inną odmianą jest herbata biała o której istnieniu dowiedziałem się dopiero w zeszłym roku. Powstaje tu z najmłodszych pączków herbacianych. Poddawane są one obróbce pary wodnej celem zatrzymania procesów oksydacji. Napar z niej nie jest już tak bursztynowego zabarwienia jak z tradycyjnej czarnej herbaty. Jest lekko beżowa a w smaku ponoć słodkawo kwiatowa.
Nie wszystko kolorowe
Piękny górzysty krajobraz Rwandy nie zawsze jest odbierany jako zaleta. Zwłaszcza dla jej mieszkańców. Dobrze żyje się na wysokości, bo nie doskwierają tak wielkie upały jak na nizinach, jednak Rwanda, jak i pozostałe kraje Afryki, cierpi na niedobór wody. Elektryfikacja postępuje, jednak do tej pory zelektryfikowane są głównie miejscowości wzdłuż tras asfaltowych. Przy jeziorze Kiwu, podciągnięte jest kilka sieci od lokalnych niewielkich elektrowni wodnych na dopływach drobnych rzek. O wodociągach w tych drobnych miejscowościach nie ma już mowy. Ludzie, niejednokrotnie dzieci, muszą dźwigać dwudziestolitrowe kanistry z wodą na spore odległości właśnie przez te góry. Gdy przyniosą wodę, to wracają po ziemniaki. Wielokrotnie widzieliśmy kobiety noszące wielki ciężki wór ziemniaków na głowie.
Wór, tej samej wielkości, jaki przywożę czasem z targu do domu i mam z nim kłopot na trasie bagażnik samochodu – piwniczka. Kawał grubej roboty jaki wykonują. Faceci nieraz ładują na rower po dwa albo cztery dwukrotnie większe worki. Pchają potem ten rower przez dziurawe wyboiste leśne i górskie drogi do swoich gospodarstw. Pot spływa z nich strumieniami. Bez suchego skrawka odzienia. To są właśnie główne problemy Afryki. Wcale nie głód jest powszechnie przyjętym problemem kontynentu. Problemem jest utrudniony dostęp do podstawowych surowców, jakimi są woda i żywność. Góry są tą barierą w Rwandzie.
Południowy wschód kraju wygląda już w tej kwestii nieco lepiej. Tereny się na tyle wypłaszczają, że w dolinach rzek łatwo udało się rozwinąć gospodarkę opartą na produkcji ryżu.
Udało nam się zatem zniweczyć cały nasz pierwotny plan poświęcając na ten piękny kraj dwukrotnie więcej czasu niż zakładaliśmy. Dzięki temu zobaczyliśmy więcej i ominęliśmy asfalty, których unikamy jak ognia. A więcej dni oznacza więcej doznań!