Wpisany na listę dziedzictwa UNESCO park to jedno z miejsc w Etiopii, w których trzeba być.
Zaglądnęliśmy do parku Semien niedługo po przekroczeniu granicy. Wszelkie formalności załatwiamy w mieście Debark. Przy czterech osobach i własnym samochodzie koszt trzydniowego pobytu w parku to 70 zł na osobę. Niedużo, porównując do cen kenijskich, gdzie za coś podobnego trzeba byłoby zapłacić około 1600 zł. Nie żartuję. Owszem w Kenii można zobaczyć lwy i inne potwory ale w Semien na bliskość natury też nie można narzekać.
Skałt
Wspominałam Wam już o funkcji tak zwanego skałta. Przypomnę, że ów jegomość ma na celu chronić nieudolnych turystów przed światem. Dzierży więc dzielnie broń i podąża krok w krok za swoją ofiarą. Nie ma możliwości uniknięcia jego towarzystwa. Jest w pakiecie z opłatą za wstęp do parku. Nie mylić z „w cenie”, bo za tego bodyguarda trzeba zapłacić.
Do parku wjechaliśmy na trzy dni z naszymi podróżnymi przyjaciółmi, Anną-Sophie i Fredem. Całe szczęście, że mają w swoim Iveco wolne miejsce bo w przeciwnym razie musiałabym spędzić wycieczkę po parku w pozycji leżącej. Swoją drogą bardzo nam brakuje naszych tylnych siedzeń bo mimo wielkich chęci nie możemy, jak to zwykliśmy, brać ludzi „na stopa”. To by dopiero była przygoda!
Warto wspomnieć o wyposażeniu skałta, który miał przecież świadomość, że czekają go dwie noce w temperaturze bliskiej zeru i trzy dni, w ciągu których może zgłodnieć. Mimo tego jedynym co miał było ubranie, w którym przyszedł i broń. Chyba ktoś w biurze parku zapomniał dodać, że naszym zadaniem jest wyżywienie ochroniarza, odzianie i zorganizowanie mu dachu nad głową. Nie wiem jak gruboskórnym trzeba byłoby być, żeby pozwolić mu nocować na ziemi pod gołym niebem, kiedy nam zimno było w aucie pod kołdrami. Zatem Fred pożyczył mu namiot i koc, my dorzuciliśmy kurtkę zimową i zapraszaliśmy go na każdy posiłek, który przyrządzaliśmy, bo jakby mógł nas bronić przed intruzami głodny? Ale nie możemy go winić. Głównym winnym w tej sprawie jest rząd, jako właściciel terenu. Na nasze pytanie w biurze parku:
- Gdzie będzie spał nasz skałt?
- Proszę się nie przejmować, on wszystko zorganizuje.
No właśnie, cała odpowiedzialność organizacyjna spoczywa na jego barkach. A zapewne z głodowej pensji, którą otrzymuje nie jest w stanie zakupić odpowiedniego wyposażenia w postaci chociażby namiotu. Nie mieści się nam w głowach, że władze parku nie chcą zainwestować złamanego grosza w akomodację skałtów. Przecież każdego dnia w jednym z trzech obozów, znajdujących się na terenie parku, nocuje kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt skałtów, przewodników, kucharzy i kierowców (zapomniałam dodać, że takie rarytasy można sobie wynająć będąc turystą pieszym). Cóż to za inwestycja, żeby zakupić chociażby koce i zbudować małe schronisko, w którym mogliby spędzić noc pracownicy parku, bo jak inaczej można byłoby ich nazwać?
Szczytowanie
Najwyższy szczyt Gór Semien to Ras Daszan, liczący 4543 m n.p.m. Znajduje się zaraz za podium afrykańskich wierzchołków: Kilimandżaro, Kenii i Ruwenzorii. Park przemierzyliśmy, jak to zwykliśmy robić, samochodem. Jednak wyjątkowo, za namową Sophie i Freda zdecydowałam się użyć ukrytych gdzieś głęboko mięśni i wyjść na jeden ze szczytów o własnych nogach. Nie najwyższy, bez przesady, ale cztery tysiące to jak dla mnie nie jest bułka z masłem. Marcina dopadł potworny ból głowy spowodowany niedoborem tlenu i zdecydował przewegetować tych parę godzin w obozie. Ku mojemu zdziwieniu podejście nie było tragiczne. Wędrowaliśmy blisko poszarpanych klifów, zostawiając za sobą widok na nasze obozowisko. Towarzyszyły nam małpy, koziorożce i ptaki. Po trzech godzinach wyspindraliśmy się na szczyt i tam dała mi się we znaki wysokość, każdy krok był ogromnym wysiłkiem, choć i tak ta „wysokościówka” była nieporównywalna do przeżytej w Tadżykistanie. Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki.
Kolejnego dnia urządziliśmy sobie luźny trekking na wodospad. Tym razem w towarzystwie Marcina, który poczuł się znacznie lepiej. Trasa wiodła wąską ścieżką przez piękny zacieniony las, przecinany strumieniami. Czasem odsłaniały się nam widoki na ogromne górskie przestrzenie. Jak się okazało patrzyliśmy na trasę, którą niedługo później przemierzaliśmy naszym Patrolem. Sam wodospad nas nie zachwycił, gdyż trafiliśmy akurat na jego wysuszoną wersję. Niemniej trasa była warta zachodu.
Pośród dzikich zwierząt
Najbardziej charakterystyczni mieszkańcy tego regionu to małpy o nazwie dżelada brunatna (gelada baboons). Spotkaliśmy ich mnóstwo, często przebiegały nam drogę całymi stadami. Są chyba najbardziej urokliwymi małpami, jakie do tej pory widziałam. Piękna, puszysta grzywa powiewa na wietrze niczym lwia. A na piersi niemal widać ich krwawiące serce, zresztą tak właśnie nieoficjalnie się je nazywa – małpy o krwawiącym sercu. Sama nazwa „dżelada brunatna” to połączenie dwóch greckich słów, które znaczą odpowiednio „dzika bestia” i „małpa”. Faktycznie jak któryś z dorosłych osobników się wkurzy i pokaże zęby to swobodnie zasługuje na miano dzikiej bestii. Ciekawostką jest, że stado atakuje przeciwnika poprzez ukamieniowanie. Zupełnie jak niektóre etiopskie dzieciaki. (Nie mogłam się powstrzymać…)
Koziorożec abisyński to z kolei gatunek endemiczny, występujący tylko i wyłącznie w Górach Semien. Grozi wyginięciem, szacuje się, że zostało jedynie około pięciuset osobników. Upatrzyliśmy kilka z nich. Wcale niemałe zwierzęta z taką zręcznością i gracją skakały po pionowych niemal skałach! Niestety ich wyginięciu grozi głównie człowiek, gdyż mimo srogich kar, ze względu na zbyt małą liczbę strażników, koziorożce padają ofiarą lokalnych mieszkańców.
Innym częstym towarzyszem był kruk grubodzioby, który nic a nic się nas nie bał, zbliżając się czasem na odległość metra czy dwóch i licząc na to, że wysępi (a może „wykruczy”) od nas jakieś smakołyki. Jest jednym z największych krukowatych i może mierzyć nawet do 60 centymetrów długości!
Po opuszczeniu parku wyruszyliśmy na północ, w kierunku Erytrei. Droga wiodła szutrowymi serpentynami w dół, dokładnie tymi samymi serpentynami, które obserwowaliśmy z Parku Semien. Jeśli ktoś z Was będzie się wybierał do Etiopii nie może odpuścić tej trasy. Strome zbocza, kręte drogi, bezkresne przestrzenie. I spieszcie się bo wszystko wskazuje na to, że niedługo trasa zostanie wyasfaltowana. Dodatkowym argumentem, żeby odwiedzić to miejsce jest nasz dron, który zawisł na drzewie przy wodospadzie. Mimo wielu prób nie udało się nam go odzyskać. Czeka na swojego rycerza na białym koniu niczym królewna w wysokiej wierzy.
Niedługo później trafiliśmy na pasmo górskie oddalone od Semien niespełna 100 kilometrów w linii prostej, naszym zdaniem zasługujące na listę UNESCO. Droga prowadziła nas po wysokości ponad trzech tysięcy metrów, przez piękne wioski z bajecznymi chatkami. I wreszcie, z sympatycznymi ludźmi. Zostawiam Was na koniec z tymi przepięknymi widokami. Bawcie się dobrze!