Zatoczyliśmy pętlę. Koniec strefy malarycznej, koniec zieleni, wokół dominuje żółty kolor bezkresnych piasków. Do tego islam, który mocno zmienia kulturę i ludzi. Witaj Mauretanio.
Wraz z przekroczeniem granicy Mauretanii grubą kreską oddzielone zostały dwa światy. Niby Senegal też jest muzułmański, jednak różnice kulturowe między Afryką Subsaharyjską a Mauretanią są ogromne. To jakby drzwi do innego świata. Skończyło się noszenie wszystkiego na głowie, handel obnośny, na ulicach pojawiły się osiołki dzielnie ciągnące wozy lub noszące towary. Skończyły się warkoczyki na kobiecych głowach, te zostały szczelnie przykryte hidżabami. Ba! Pojawiły się czadory, a nawet nikaby, które pozwalają dostrzec jedynie kobiece oczy. Krajobraz przyozdobiony jest wszechobecnymi meczetami, z których wydobywają się dźwięki nawoływania do modlitwy.
W Mauretanii obowiązuje prawo szariatu. Oznacza to, że system prawny funkcjonujący w państwie podporządkowany jest prawu religijnemu. Nie istnieje rozdział życia świeckiego od religijnego. Dla przykładu bardzo surowo traktowany jest temat alkoholu. W latach osiemdziesiątych za jego spożywanie stosowano karę biczowania a nawet obcinania członków.
Poza zmianami kulturowymi można zaobserwować znaczne zmiany otoczenia.
Deszcz na pustyni
Uznaliśmy, że nasza trasa przez Afrykę Zachodnią to wstyd wielki i hańba, gdyż od Togo jedziemy prostą wręcz kreską tranzytową a to nijak nie przystoi i eksploracją nazywać się nie może. Do tej prostej krechy zmusiło nas kilka czynników, od nieszczęsnego kończącego się karnetu począwszy, poprzez zmęczenie powtarzalnością krajobrazów względem tych, które widzieliśmy już w wielu poprzednich krajach, a na ciężkim wilgotno-parnym klimacie nie nadającym się do życia skończywszy. Niemniej uznaliśmy, że najwyższa pora tej prostej kresce rzucić jakieś wyzwanie! Basta! W końcu to Sahara, a pustynie są cudowne. Tak…
Pierwsze podrygi były faktycznie zachwycające. Piaskowe wydmy, przestrzenie, odludzie, wygrzewające się na słońcu jaszczurki.
Zaobserwowaliśmy nieznane nam dotąd zjawisko a mianowicie deszcz na pustyni. I to nie jakieś tam kropienie czy mżawka, normalna, encyklopedyczna ulewa. Przyzwyczailiśmy się do deszczu bo mniej więcej od Kamerunu towarzyszył nam w mniejszych lub większych ilościach prawie codziennie. Byliśmy przekonani, że jak wjedziemy w strefę Sahary to razem z malarią zakończy się deszcz. A tu nic z tego. Zaczął się piach, zaczęły się upały a deszcz uparcie się nas trzymał.
Zaraz po przekroczeniu granicy wpadliśmy do Parku Narodowego. Wody było tyle, że przejazd na jednej z tras okazał się niemożliwy. Zalane błotne przestrzenie bez drzew do ewentualnego poratowania skutecznie nas odstraszyły. Na drogę wkroczyły guźce, tak dawno ich nie widzieliśmy. Nawet nie wiedziałam, że tak za nimi tęskniłam. Brodziły po kolana w wodzie i zajadały się trawskami. Między nimi latały stare i nowe dla nas gatunki ptaków, czasem znienacka drogę przeciął waran, a w krzakach przechadzała się olbrzymia mangusta. Miło było zobaczyć te zwierzaki bo Afryka Zachodnia jest bardzo uboga w zwierzynę. Najgorsze, że w Parku są ponoć krokodyle a my nie zobaczyliśmy nawet kawałka ogona takiego pana.
W miarę upływu kilometrów krajobraz robił się coraz bardziej pustynny. Żółte i białe piaski dominowały. Nie przeszkadzało to wcale przyrodzie spuścić co jakiś czas hektolitrów wody na ziemię. Naprzemienne burze piaskowe i te zwykłe znane nam w Polsce targały autem na prawo i lewo.
Obrazki zalanej wodą pustyni, na której tworzyły się niejednokrotnie wręcz jeziora wyglądały obłędnie. Wody było tyle, że piach nie nadążał z jej wchłanianiem. Nie zapomnę jak pośród nieprzyjemnie kamiennej okolicy znaleźliśmy spory kawałek piaszczystej przejezdnej suchej w tym czasie rzeki okresowej, porośniętej nawet małymi drzewkami i krzewami. Od razu bez słów uznaliśmy oboje, że to świetne miejsce na nocleg i takie właśnie było. Ale jakież było nasze zdziwienie, kiedy wracaliśmy tą samą drogą po paru dniach i zobaczyliśmy, że dokładnie ten sam obszar, na którym spaliśmy pokryty był kilkudziesięciocentymetrową taflą wody. To jednak prawda, że w wyschniętych korytach rzeki nie ma co rozbijać biwaku, nawet na Saharze.
Przez koryto rzeki
Jakoś tak wyszło, że pierwszy nasz mauretański offroad zafundowaliśmy sobie korytem wysuszonej rzeki. Koła Patrola znowu poczuły gorąc piasku i żmudnie toczyły się w zadanym kierunku. Przemierzaliśmy tereny tak nieprzychylne, w których nikt z Was nie chciałby żyć nawet jakby za to płacili.
Ciężko uwierzyć, że mieszkają tam ludzie w domkach z liści palmowych.
Są też miejsca, w których woda łaskawie występuje cały rok i daje życie palmom daktylowym oraz innym uprawom.
Powstają wtedy oazy, w których życie jest zdecydowanie bardziej znośne. Najgorsze upały można przetrwać w cieniu drzewa.
Między paroma osadami rząd położył asfalt. Dróżki wijące się w przepięknymi przełęczami to przy okazji niezła turystyczna atrakcja. Ale niespecjalnie się ten pomysł spodobał samej pustyni. Postanowiła pokazać kto tu rządzi i regularnie wchłania te ludzkie wymysły.
Życie pośrodku niczego
Krążąc po cywilizowanych częściach Mauretanii trafiliśmy do osad wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wpadliśmy do Szinkit i Wadanu.
Szinkit było w średniowieczu w samym centrum szlaków handlowych prowadzących przez Saharę. Transportowano na wielbłądach wełnę, daktyle, proso, a także kość słoniową, strusie pióra i złoto. Czasy świetności osada ma już dawno za sobą. Dziś żyje tu jedynie parę tysięcy mieszkańców. Kiepsko, jeśli porównać czasy, w których w jednym momencie spotykało się tu nawet trzydzieści tysięcy wielbłądów niosących towary.
Poważnym zagrożeniem dla Szingit jest pustynia, która pożera ją z roku na rok. Ponoć Sahara rozrasta się na południe w tempie około pięćdziesięciu kilometrów rocznie. To naprawdę dużo! Na ulice Szinkit wdziera się piasek. Pochłania domy i budynki użyteczności publicznej. Przyszłość tego miejsca stoi pod znakiem zapytania. Potrzebne są ogromne inwestycje i nowe technologie, żeby spróbować zawalczyć z naturą. Pomyśleć, że kiedyś ten teren był sawanną.
Przyzwyczajamy się powoli do tych obrazków, do obcowania z piaskiem i wysokimi temperaturami. A to dopiero początek.
Tam, gdzie się już nie jeździ
W podróży używamy map satelitarnych, generalnie nawigujemy elektronicznie, rzadko można znaleźć mapę papierową, która jest wystarczająco dokładna, żeby była sensowna. Jednak kilku spotkanych podróżników posługiwało się mapą Michelin, która podzielona na parę części pokrywa cały kontynent afrykański. Szczególnie cenne są w niej drogi widokowe zaznaczone na zielono. Przetestowaliśmy parę z nich w Angoli oraz Kongo i dobrze się sprawdzały. W Mauretanii na naszej trasie powrotnej z osad UNESCO znajdował się dziwny objazd oznaczony na zielono. Do dołożenia było jedynie czterdzieści kilometrów więc uznaliśmy, że sprawdzamy. Na początek trafiliśmy na rysunki naskalne, dalej był nawet jakiś camping ale wskazywały na to jedynie znaki bo żywej duszy nie widzieliśmy.
Dojechaliśmy za to do przepaści, z której widoki zapierały dech w piersiach. Piętro niżej kręta dróżka prowadziła do starego fortu. Napatrzyliśmy się na te widoki i pełni entuzjazmu ruszyliśmy w stronę owej dróżki.
Entuzjazm nie trwał jednak zbyt długo bo za przełęczą podczas jazdy w dół napotkaliśmy na oberwaną drogę. Przeszukaliśmy opcje alternatywne – brak, zmierzyliśmy szerokość drogi względem auta – na styk, sprawdziliśmy czy w przepaści nie leży żadne auto – nie, spojrzeliśmy na stan naszej przyszłej drogi na horyzoncie – dobry, wypatrzyliśmy widoki, które czekają nas po pokonaniu przeszkody – obiecujące, przeanalizowaliśmy za i przeciw, popatrzyliśmy na siebie bez słowa i… ruszyliśmy do pracy, budując fragment umocnienia na czas przejazdu.
Przejazd należał do gatunku tych bardziej emocjonujących, kiedy parę sekund wydaje ci się wiecznością i do tych, po których przejechaniu wiesz jedno: NIE CHCĘ TĘDY WRACAĆ. Po zjechaniu kilkoma stuosiemdziesięciostopniowymi serpentynami znaleźliśmy się na tej utęsknionej krętej drodze, którą widzieliśmy z góry.
Później było tylko piękniej. Michelin miał rację. Kręciliśmy się nad wąwozem, który zza każdego kolejnego zakrętu malował się jeszcze bardziej zjawiskowo.
Gorzej, że momentami droga była naprawdę wąska, a przepaść naprawdę wielka. Powoli powoli na reduktorze zjeżdżaliśmy w dół korytem okresowej rzeki skacząc po kamieniach. Widać, że odkąd droga oberwała się w kilku miejscach i przestano nią jeździć, nikt nie przykładał wagi do poprawy nawierzchni po sezonie opadów. Rzeka zrobiła tu spustoszenie.
Kilometry nie uciekały. Pierwsze dziesięć robiliśmy chyba dwie godziny. Dzięki tej prędkości udało nam się wypatrzyć jaszczurkę, której nadaliśmy tytuł Miss Afryki z uwagi na jej przepiękne ubarwienie.
Rzekę, oczywiście suchą, przekraczaliśmy jeszcze parokrotnie, chwilami myśląc, że jesteśmy już uratowani, a chwilami wątpiąc i panikując, że będziemy musieli wracać tą samą drogą. Obrazek zdechłego wielbłąda, który usechł zapewne z pragnienia szukając ostatniego ukojenia w cieniu drzewa, dodał tylko tragizmu.
Ale w tym wszystkim zdecydowanie muszę przyznać – było pięknie. Otwarte przestrzenie, które uwielbiam, pustkowia bez śladu cywilizacji. Tylko jakiś samotny wielbłąd czy kozioł. Ślady starej drogi w większości były widoczne ale zdarzało się, że jechaliśmy jedynie na przełaj i wyznaczaliśmy własną trasę. Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze domki z suszonej cegły wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani i jechać będziemy już tylko do przodu.
Rozemocjonowani i pełni adrenaliny wróciliśmy do Ataru, największego miasta w regionie, żeby zrobić zapasy przed kolejną przygodą, którą sobie szykowaliśmy. Marcina zaczepiło kilku chłopaków, którzy chcieli mu sprzedać mapę okolicy z naniesionymi przez nich atrakcjami. Naprawdę fajna mapa, tyle, że my wszystko mieliśmy już za sobą. Marcin na fali euforii powiedział chłopakom, że udało nam się przejechać tą piękną trasę i zapytał, czemu nie ma jej na ich mapie. Na co oni wytrzeszczyli oczy i ze zdziwieniem powiedzieli, że tamtędy się już przecież nie jeździ. No i wyszło jak zwykle - jeśli wszyscy wiedzą, że czegoś się nie da zrobić wystarczy ktoś, kto nie wie i to właśnie zrobi.