Nasz piątkowy poranek, w którym zwykle wszyscy myślą o weekendzie, wyglądał tym razem zupełnie inaczej. Nie było ekscytacji kilkoma dniami wolnymi lecz grubym tematem o wolności przekraczającej wyobrażenie przeciętnego Kowalskiego, ale wcześniej...
No właśnie. Wcześniej musimy się na to wszystko spakować. Zaczęliśmy już w poniedziałek, a i tak w piątek nadal nie byliśmy gotowi i mimo chęci wyruszenia o 10-tej rano udało się wyjechać dopiero po piętnastej.
Jest dobrze! Jedziemy. Dziwne jest jednak to, że nadal nie zbudowała się w nas ta świadomość, że jedziemy do Afryki. Może jednak przez to, że naszym pośrednim celem są Bieszczady. Tam spotykamy się ze znajomymi a nawet można powiedzieć, że z przyjaciółmi, by zyskać dodatkową energię i kopa na drogę. Biesowisko zapoczątkowane przez Elwooda, bo o tym wydarzeniu mowa, to spęd ludzi dziwnych, w których kiedyś tam kiedyś zakiełkowała potrzeba podróżowania. Nie chodzi o banalne wycieczki za zylion, gdzie wszyscy koło nas tańczą i klaszczą, a my zajadamy się wyśmienitymi specjałami srebrnymi sztućcami z talerzy z porcelany. Mówię tu o ludziach spragnionych poznawania świata takim, jaki jest, a nie takim jaki chcielibyśmy by był. To nas z biesownikami połączyło wiele lat temu i wspaniale, że spotkanie to zbiegło się z datą naszego wyjazdu. Musieliśmy ją nagiąć tylko nieznacznie.
Zabawy i rozmowy najpierw przy ognisku, później na wiejskiej świetlicy przy muzyce na żywo, każdego z dwóch dni ciągnęły się do białego rana. Wszystko to w asyście specjałów kulinarnych serwowanych przez Krysię i Kasię. Zwieńczeniem całości był baran mistrza ceremonii, czyli Zygi. Z tą zaaplikowaną energią, pysznym dżemikiem od Krysi, winkiem od Cyncia oraz dobrymi słowami od całej grupy wyruszyliśmy dalej. Kolejnym punktem ma być Budapeszt. Przy okazji zgodnie z obietnicą niniejszym dziękujemy wspaniałym organizatorom tegorocznego Biesowiska!
Ale my, tak naprawdę, żegnamy się już od dwóch tygodni. Nie tak dawno spotkaliśmy się w knajpce w Bochni na ostatnim piwku, na którym pojawiło się kilkadziesiąt osób. Dziwne takie uczucie, że nasi znajomi już zdają sobie sprawę co my robimy, a my ciągle nie. Przynoszą przeróżne nalewki na drogę i inne dary, paliwo do auta, kamień szczęścia z wyspy Flores, pakiet trytytek i szarej taśmy, domowe jedzenie na czarne godziny... a Fabian prócz tradycyjnej już kawuchy, wyposażył nas w 5 000 zł z przeznaczeniem na łapówki i podobne działania. Pakiet równo ułożonych stuzłotówek z Waryńskim rusza więc z nami!
Do Budapesztu zostaliśmy zaproszeni przez Volodię, który nie tak dawno odwiedził nas w Polsce, by omówić nasz wyjazd do Afryki. Wtedy jeszcze, chciał ruszyć tam z nami. Dziś jednak musiał zweryfikować swoje plany (jakoś mam uczucie déjà vu) i zrezygnować ze wspólnego startu. Być może, odwiedzi nas gdzieś jeszcze na trasie lecz to zweryfikuje przyszłość. Liczymy na to, że się uda. Teraz jednak przejdźmy może do gęsi jaką przygotował na nasz przyjazd. Jego eksperyment kulinarny, którego podjął się pierwszy raz w życiu okazał się wyśmienitym daniem! Tak się poskładało, że nasz wyjazd zbiegł się ze stuleciem odzyskania niepodległości i na dodatek z Dniem Świętego Marcina, a na Świętego Marcina najlepsza gęsina! Więc zajadając gęś, przepyszne papryczki, pieczone ziemniaki (być może już ostatnie w podróży), przepijając winkiem, piwkiem i oczywiście bułgarską rakiją (Volodia pochodzi z Bułgarii) zasiedliśmy do analizy mapy. Na koniec o poranku, musiałem dokonać drobnych korekt przy samochodzie wykorzystując sprzęt Volodii, bo nasz już był głęboko ukryty w samochodzie.
U nas w głowach nadal nie kiełkuje świadomość zbliżania się do czarnego lądu, mimo że za nami już dwa planowane spotkania, które nas mentalnie absorbowały. Kilometry uciekają. Opuściliśmy Węgry, Serbię całą przespałem, bo prowadziła Dominika i zmieniliśmy się dopiero w Macedonii.
Pięknymi górami rozciętymi w pół przez autostradę dojechaliśmy do małej winnicy. Tam zaszyliśmy się między pnączami winogron i spędziliśmy noc. Temperatura, podobnie jak w Polsce, nocą spadła do 10 stopni, choć w sumie drugiej nocy w Bieszczadach spadła nawet to 5 stopni. Nie jest jednak źle, bo by zasnąć komfortowo, przed zaśnięciem ogrzewamy sobie kontener webastem. Jest na tyle wyizolowany, że długo trzyma temperaturę. Do tego mamy puchowe kołdry z domu, więc i temperatura rzędu 10 stopni nie jest dyskomfortem i śmiało można spać nawet bez piżamy.
Przed południem dojechaliśmy do Grecji. Tam życie się jeszcze nie rozpoczęło, dlatego z trudnością udaje się nam kupić chleb. Wreszcie z pełnym brzuchem łykamy kolejne kilometry. Tej części Grecji nie widzieliśmy wcześniej, dlatego zjeżdżamy z autostrad, by mieć więcej czasu na rozglądanie się na boki i ewentualne zjazdy z drogi. Pierwszy taki zjazd to wybrzeże morza Egejskiego, które do tej pory znamy jedynie z wyspy Rodos sprzed jedenastu laty. Kolejnym staje się masyw z górującym Olimpem. Wypatrzyliśmy go dość wcześnie, jednak ciągle spowity był chmurami. O tej porze roku pewnie to norma, lecz czasem starał się dać poznać i przebijało się jego oblicze. Tak jakby zapraszał uchylając nieco poszarpanych wzniesień.
Wjechaliśmy w niewielką dolinę u jego podnóża, by bardziej mu się przyjrzeć. Tam też, po walce z ciasnymi jednokierunkowymi uliczkami w ostatnim miasteczku, zaczęły się pierwsze drobne offroady. Kolejnymi kilkadziesiąt kilometrów dalej okazały się drobne dróżki, które czasami traciły asfalt bądź zamieniały się nawet w jary. Warto szukać alternatyw, bo nagrodzeni zostaliśmy dziko rosnącymi granatami pomiędzy plantacjami brzoskwiń i winogron.
Środkową część Grecji, aby trochę przyśpieszyć, pokonaliśmy autostradą. Było już na tyle ciemno, że jedyną różnicą w trasie była walka z serpentynami na podjazdach przez góry. W ostatecznym rozrachunku stwierdziliśmy jednak, że to chyba był kiepski pomysł. Ta część autostrad, mimo że wiodła wieloma tunelami okazała się być nieco dłuższą trasą i najdroższym odcinkiem autostrady z Salonik do Aten. Odbiliśmy więc z powrotem w góry, co zaowocowało wjazdem do stolicy z panoramą na całe miasto.
Nocleg spędziliśmy niby to na uboczu, jednak praktycznie w centrum Pireusu, będącego w zasadzie wchłoniętym już dziś przez stolicę ogromnym miastem portowym. Rankiem zabezpieczyliśmy samochód i przekazaliśmy go agencji, by załadowała go na statek, a sami oddaliśmy się poznawaniu starej części miasta. Do dyspozycji mamy dwa dni. Ten jeden zyskaliśmy przez to, że nasz statek przypłynął do portu o dzień wcześniej. Efekt wprawdzie katastroficzny, bo mieliśmy mniej czasu na dojazd i tym samym brak rezerw na ewentualne awarie w trasie oraz na spokojne oglądanie górskich krajobrazów za dnia.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Włóczymy się bez pośpiechu po starówce do samego wieczora przysiadając co rusz na murku, racząc się kawą, piwkiem czy kebabem w picie. Wkoło inna roślinność. Drzewka liczi, czarne oliwki, a na ulicach owocujące pomarańcze i cytryny. Z naszego mieszkanka z tarasem na ostatnim 8-mym piętrze, doskonale widać wzgórze Akropolu, na którym jeszcze kilka chwil temu zostawialiśmy nasze ślady.
Na wapiennej skale, górującej nad miastem w V w. p.n.e. wzniesiono wspaniałą cytadelę. Dziś trwają tam prace związane z odbudową choć trafniejszym określeniem byłaby konserwacja, bo zapewne dalece odbiegać będą od prac jakie wykonał Perykles po zniszczeniach wynikających z wojen z Persami. Tak czy inaczej rusztowania i dziś przywieziony żuraw istotnie psują krajobraz otoczenia i nie do końca pozwalają wczuć się w klimat zamierzchłych czasów.
Centrum Aten nie jest bardzo duże więc mimo skromnej ilości godzin jakie możemy jej poświęcić i tak zobaczyliśmy sporo. W bliskim sąsiedztwie Akropolu mamy jeszcze Teatr Dionizosa a ciut dalej Łuk Hadriana prowadzący do Świątyni Zeusa, z której rzecz jasna ostało się już zaledwie kilka kolumn, choć i tak niezwykle okazałych.
Bufor czasu wykorzystujemy przesiadując na naszym tarasie, by zbliżyć się do skomplikowanych procedur, jakie czekają nas po stronie egipskiej, ale o tym w następnym odcinku…
Tymczasem idziemy na miasto upolować kebsa. Ostatniego na tym zepsutym kontynencie.