Jest sobotnie popołudnie. W tym krótkim zdaniu zawierają się same złe informacje. Sobota – źle. Popołudnie – źle. Wciąż jesteśmy w mieście a miasto nie jest małe. Zamiast uciekać i szukać zakamuflowanego w rowie noclegu, to my w najlepsze siedzimy sobie i zajadamy się injerą (czyt. indżerą) oddając się rozmowie z lokalesami. A czemu źle, że sobota?
Wczoraj wjechaliśmy do Etiopii, a że planujemy spędzić tu cały miesiąc to potrzebujemy lokalną walutę, wymagane ubezpieczenie samochodu, lokalny numer telefonu i mechanika bo padło wspomaganie sprzęgła. Jak załatwić tyle rzeczy w sobotę? Właśnie o to chodzi, że się nie da. Więc załatwiliśmy jedynie… no… nic nie załatwiliśmy. Nic jednak nie dzieje się bez przyczyny. Muszę nas troszkę wytłumaczyć bo nie jest to wszystko takie proste.
Po pierwsze, wstając rano, nawet nie wiedzieliśmy, czy jest sobota. W Etiopii jest inny kalendarz. Miesięcy jest trzynaście z czego dwanaście pierwszych ma 30 dni a trzynasty 5 dni. Dla ułatwienia kalkulacji dzień zaczyna się ze wschodem słońca więc i od wschodu liczy się czas. Czyli o świcie zaczyna się pierwsza godzina a nie szósta jak u nas. Fajnie nie? Z czasem to nadal nie koniec. Część Etiopii mimo, że to kraj katolicki stanowią jednak muzułmanie. Oni z kolei mają wolne w piątek a nie w niedzielę, więc „niedziela” przypada na piątek, jednak my nadal nie wiemy, w jakiej części kraju jesteśmy i co jest grane. Po drugie, dzisiejszym rankiem zbieraliśmy się do kupy dwa razy. Drugim razem bo odpoczywaliśmy w lesie po nieprzespanej nocy. Pierwszym razem jeszcze przed wschodem słońca, gdzie spędziliśmy noc na końcu drogi przy zawalonym moście. Niestety we wsi. Niestety to nasza pierwsza noc. Niestety wzięła nas z zaskoczenia przez kilka czynników związanych z przekraczaniem granicy.
Tu znowu muszę cofnąć się wstecz, by to wytłumaczyć. Szczerze chcieliśmy przekroczyć ją wcześniej, by znaleźć sobie ustronne miejsce z dala od osiedli ludzkich. Taką przyjęliśmy zasadę na pierwszy nocleg w nowym kraju. Wydaje się być słuszną, bo lepiej poznawać nastroje ludzi z biegiem kilometrów przez szybę samochodu niż w środku nocy, gdy podchodzi do auta co rusz ktoś inny, nie wiadomo z jakim nastawieniem i co go sprowadza budząc cię ze snu. Prawda jest taka, że nasza zasada jest notorycznie łamana i jeszcze nie zdarzyło nam się przekroczyć granicy o wczesnej porze.
Teraz miało być inaczej. Nawet procedury graniczne pomiędzy Sudanem a Etiopią przebiegły nad wyraz sprawnie ale wszystko zaczęło się nieco wcześniej. Kalkulacje czasowe były optymistyczne, do czasu tankowania. Kolejki w Sudanie po paliwo sięgają od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Uniezależnienie się Sudanu Południowego spowodowało braki paliwa w całym kraju i skok jego cen na 0,37 groszy. Na czarnym rynku sięga czasem nawet 0,7 groszy! Czy to jest przyczyna? Nie! Zwykliśmy tu tankować bez kolejki. Dobra gadka i ładujemy się od razu pod dystrybutor. Więc gdzie tkwi problem? Tym razem chyba chodziło o jakiś papierek więc poproszono nas byśmy pojechali za jednym typem. Myślę sobie – pewnie tankowaliśmy na jego konto. Nieraz na stacjach przewijały się jakieś białe, czy niebieskie karteczki. Jedziemy myślę sobie. I co się okazało?
Trafiliśmy na Policję. Tradycyjnie jak to na nas przystało, przejęły nas służby bezpieczeństwa bo na samochodzie mieliśmy zamontowaną kamerę. Sudan wprawdzie uwolnił się już z brzemienia niemożliwości fotografowania czegokolwiek, jednak fotografowanie obiektów strategicznych, jak np. stacje paliw nadal jest zakazane.
Usadzili nas więc na krzesełkach i grzecznie przesłuchują co tu robimy, kim jesteśmy, co nagrywamy i dlaczego, po czym zostawiają ze strażnikiem. Nie wolno wychodzić pod żadnym pozorem. Dlatego wyszedłem jedynie dwa razy, i za drugim już udało mi się sprawnie schować dwa komputery i dwa aparaty opróżniając je z kart pamięci. Prawie je połknąłem. Na jednej z nich Dominika na moją prośbę strzeliła kilka fotek fajnych wozów pancernych, facetów z bronią, a sama jeszcze wpadła na błyskotliwy pomysł, by ująć samoloty wojskowe jakie latały nade mną, gdy nurkowałem w Morzu Czerwonym.
Wizja utraty sprzętu za grubą kasę początkiem wycieczki mocno nam zaburzyła myślenie, a opowieści archeologów, że za znalezienie w aucie nawet śladowych ilości alkoholu skończyć się może publicznym biczowaniem w Chartum powodowała ciarki na plecach. To nie wszystko. Już nawet zaczęliśmy się śmiać, że taki wpis na bloga z biczowania byłby zapewne interesujący, ale za inne przewinienia łatwo tu trafić za kratki z karą śmierci włącznie. A to już nie przelewki. Po dwóch godzinach strachu, zaczęliśmy się denerwować jeszcze bardziej ale już z uwagi na opieszałość służbistów i gdy daliśmy o tym wyraźnie znać jednemu wyższej rangi, pan zrobił ksera naszych paszportów i grzecznie przeprosił za zwłokę.
Śmiechu po pachy ale jednak dwie godziny stracone, efektem czego noc zastaje nas w strefie granicznej ale już po stronie etiopskiej.
No dobra. Ale wróćmy do żołnierzy bo ruszyłem już tyle wątków, że sam się pogubiłem. Sami jednak widzicie, że trochę się tu dzieje, więc nie można przejść koło nich zupełnie obojętnie.
Późnym popołudniem, mimo szczerych planów dojechania nad jezioro Tana, skręcam w boczną drogę. Jest pięknie. Ogromny księżyc wyłania się z linii horyzontu i wspomaga swym blaskiem resztki promieni słońca, skłaniającego się z przeciwnej strony. Mijamy pastwiska, pola uprawne, drzewa i laski. Otoczenie jest tak odmienne od Sudanu, że aż ciężko uwierzyć że jeszcze wczoraj otaczały nas niezmierzone połacie pustynne, płaskie niczym stół. Dziś jesteśmy już w górach na wysokościach ponad dwóch tysięcy metrów. Powietrze rześkie i świeże. Zjeżdżam na łąkę i tuż przy skraju lasu, gdzie nikt nas nie znajdzie pojawiają się kształty dwóch postaci. Nim jeszcze ustawiłem auto, dochodzą jeszcze trzy kolejne. Wychodzę, lecz gdy grzecznie pytam czy mogę tu zostać na noc, spotykam się z brakiem zrozumienia. Tu w Etiopii trudno działa nawet mowa ciała. Jak w mieście sporo ludzi zna język angielski, tak tu na wsi, ciężko porozumieć się nawet na gesty. Jedyne co zrozumiałem to chyba, że może być problem z uwagi na żołnierzy. Wtem znikąd pojawia się i żołnierz. On łamanym angielskim, próbuje nam chyba przekazać, że możemy spędzić nocleg u niego.
Wsadzamy go zatem do nas do auta i gdy ja mierzę się z wyboistą drogą usianą kamieniami, Dominika to leżąc na łóżku, to siedząc w kuchni, stara się łapać co popadnie by się nie potłukło.
Jesteśmy na miejscu. „U niego” okazuje się być polową bazą jednostki wojskowej. Początkowo czujemy się nieswojo, jednak już po kilku chwilach towarzystwo w ilości 20 wojskowych zasiada z nami przy ognisku proponując kolację. Z kolacji rezygnujemy a w ramach poczęstunku przyniosłem arbuza. Dostaliśmy go od chłopaka, którego podrzucaliśmy do domu z jego poletka jeszcze w Sudanie. To nie wystarczyło. Zaraz przynieśli mi tace i nóż z rozkazem pokrojenia go na 24 równe kawałki. Tyle samo par oczu skupionych było na moich nieudolnych działaniach ale w ostatecznym rozrachunku jakoś się to udało. Żołnierze zaproponowali kawę. Tego nie mogliśmy już odmówić, w końcu z kawy Etiopia słynie na całym świecie! Tu ponoć pija się ją z solą w wersji na ostro, lecz na szczęście nas poczęstowali tradycyjną z cukrem.
Przepraszam za słowo tradycyjną. Tu jest to mocnym nadużyciem, gdy sformułowanie to jest w odniesieniu do serwowanej u nas kawy. Tutaj kawy nam nie podano, tu kawę przyrządzono na naszych oczach i uczestniczyliśmy we wszystkich procesach.
Dziewczyny najpierw przepłukały zielone jeszcze ziarna kawy w czystej wodzie i usypały na blaszaną paterę. Tak. Dziewczyny też tu są w czynnej służbie. Te akurat bez munduru z czego jedna z małym dzieckiem i chyba jeszcze w kolejnej ciąży. Kawa ląduje w ognisku. Zaczyna się prażyć. Okolicę spowiła jej wspaniała woń jaką pamiętam jeszcze z dzieciństwa, gdzie z odległości dwóch kilometrów od mojego rodzinnego domu w firmie „Mag”, palono w Bochni ziarna kawy. Robią to chyba jeszcze do dziś ale zapach już nie osiąga tego dystansu co kiedyś. Tu jej zapachem raczymy się z kilku centymetrów. Klimat narasta, gdy jeden z żołnierzy, uprażone ziarna już brązowej kawy zaczyna rozdrabniać w drewnianym moździerzu. Kawa wraz z wrzątkiem ląduje teraz w metalowym imbryczku, a imbryczek w ognisku delikatnie tylko pykając.
Dziewczyny przynoszą kilka filiżanek i chwilę później serwują nam po filiżance efektu tego ceremoniału. Gdy my pijemy, dziewczyna cierpliwie czeka aż skończymy, bo zaraz później nalewa kolejną. Dopiero wtedy rozlewa pozostałym chętnym.
Kawę pijam bardzo rzadko. Generalnie z dużą ilością mleka i dużą ilością cukru. Chyba po to, by zabić jej smak. Tu z uwagi na klimat, w którym została przyrządzona smakowała mi wybornie bez wszystkich dodatków. Była równie interesująca w smaku jak prawdziwa turecka kawa, jaką piłem kiedyś w bośniackim Mostarze.
Czas przy kawie umajaliśmy sobie rozmową, bo część chłopaków radziła sobie z angielskim. Główne słowa przewijające się w dyskusji to „nie ma problemu” i „pokój”. Wszystko jest fajnie, bądźmy serdeczni, nic się nie dzieje. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że są trzy podstawowe typy służb mundurowych w kraju. Pierwsza to wojsko, druga to policja a trzecia to służby federalne i ich pomocnicy, z których ci ostatni już nie mają mundurów. I ci ostatni właśnie jak się okazuje zakłócili naszą egzystencję podczas pierwszego noclegu w Etiopii.
Wróćmy tam na chwilę (wiem wiem, że serwuję Wam sporo retrospekcji…). Śpimy przy tym zawalonym moście. Łeb mam spuchnięty z nadmiaru emocji i kilometrów.
Wtem ze snu wyrywa mnie jakiś typ łupiąc pięścią w ścianę naszego auta. Zrywam się szybko do okna i widzę w mroku dwie sylwetki bez mundurów z długą bronią. Ani jeden ani drugi nic po polsku i nic po angielsku. No świetnie myślę sobie. Zaraz będzie rzeź. Lokalni pozwolili nam tu w prawdzie zostać ale dopiero teraz dotarło do mnie, że jak użyli słowa guard, to nie chodziło im o chęć dorobienia sobie na pilnowaniu naszego auta a o to, że prędzej czy później przyjdzie tu jakaś straż obywatelska. Ta była mniej pokojowa bo jeden z nich chwycił za klamkę a później wychwyciłem słowo euro. Pewnie liczył na kasę. Drugi z nich sięgnął po telefon i najprawdopodobniej kontaktował się kilkukrotnie ze swoim przełożonym. To mnie na tyle uspokoiło, że wymęczony, mimo że dalej głośno gadali i kręcili się koło auta, położyłem się spać uznawszy, że nie będą strzelać. Zerkałem jeszcze na nich kilkukrotnie i ostatecznie sprawa się rozwiązała gdy pojawił się jakiś lokales, który być może nas wytłumaczył.
Noc jednak się nie skończyła. Wkrótce po nich przyszedł chłopiec z kijem. Chce kasę. Daje mu kilka fajek ale niezainteresowany oddaje pokazując, że chce na jedzenie. Dałem mu dolara co go nie specjalnie urzekło. Chce mi się spać. Nie chce mi się kłócić więc daję mu już lekko zdenerwowany drugiego dolara. On wymachując nim chce mi dać do zrozumienia, że to za mało. Mówię mu więc, że jak nie mają one dla niego żadnej wartości, to niech mi je odda bo dla mnie mają ale nie kwapi się by oddać. Przypomniało mi się, że Dominika kupiła wczoraj siatkę grejpfrutów, a że ja ich nie lubię, to daję mu jednego. Na twarzy chłopaka wielka radość, wyciąga dłoń i mi dziękuje. Myślę sobie sprawa załatwiona ale na nic me nadzieje. Chłopak wrócił. Chce jeszcze. Daje mi te dwa dolary bo chyba nie wie jaką mają wartość i prosi o grejpfruta. Sprawę załatwiłem na kilka godzin. Tuż przed świtem mieliśmy nowych. Wysępili kolejnego. Wrócił i on ale już nie dostał. Uznałem, że ten ostatni należy się jednak Dominice.
A wracając do czasu, to tego posta piszę o trzeciej rano. Taki czas widnieje na laptopie. A tak naprawdę to nadal nie wiem która jest godzina. Wiem tyle, że jest jeszcze ciemno, że spałem 9 godzin a z wojskowymi siedzieliśmy do późna. Dobranoc!