Życie w benińskiej wiosce

Właśnie wyjechaliśmy z Nigerii, zapadał już zmrok, trzeba było szybko znaleźć miejsce na nocleg a wokół mnóstwo ludzi. Mamy wtedy dwa sprawdzone sposoby: szkoła albo kościół. Busz wytępiony, czysto, trawka a nie żaden beton, no i bezpiecznie.

 

Zaparkowaliśmy pod kościołem w cieniu drzewa i poszliśmy zapytać o pozwolenie. W Afryce zachodniej nie jest nam się łatwo dogadać bo większość mówi po francusku. Na dodatek szybko i niewyraźnie. W kościele spotkaliśmy kilku dzieciaków, którzy przygotowywali kościół na niedzielną uroczystość i oznajmili, że zgodę na nasz pobyt tutaj musi wyrazić szef wioski.

– Prowadź do szefa! – odrzekłam i ruszyliśmy za nastolatkiem wąskimi ścieżkami między domkami. Spacer był dość długi i skomplikowany. Po drodze zdążyliśmy przywitać się ze znaczną częścią zaciekawionych mieszkańców. Jest i szef.

– Dobry wieczór, my, podróżnicy, spać, kościół, w nasze auto. Ok? – mniej więcej tak wydukałam po francusku szefowi czego od niego chcemy. Uzupełniłam to oczywiście mnóstwem jednoznacznych gestów. Wyobraźcie sobie, że nie zrozumiał. Patrzył na nas zdziwiony. Szczęśliwi, że jego wioskę odwiedzili biali, ale nie ma pojęcia czego od niego chcą. Może przywieźli pieniądze? Próbuję zatem znowu, dorzucając jeszcze „kamper, jutro, jechać, Porto Novo (miasto niedaleko), dziś, spać, tutaj, nie tutaj, kościół, bezpiecznie”. I wtedy on powiedział wreszcie:

– Aha! – po czym dorzucił mnóstwo słów, mnóstwo mnóstwo słów, których nie zrozumiałam. Domyśliłam się, że chyba możemy, ale on musi tam przyjść i zweryfikować nasz pojazd. Potem z jego namaszczeniem będziemy mogli zostać i nikt nam krzywdy nie zrobi.

Wróciliśmy grzecznie do auta i faktycznie, po chwili pojawił się szef. Okazaliśmy mu samochód, naocznie udowodniliśmy, że będziemy w nim spać. Ale historia nie skończyła się wedle naszej wizji. Teraz on powinien się pożegnać a my powinniśmy wreszcie coś ugotować i odpocząć po całym dniu jazdy przez Nigerię, z kontrolami policyjnymi, dziurawymi drogami, strasznym deszczem i na głodzie. Ale nie, szef leje dalej te swoje francuskie potoki słów. Nie pomaga wcale gestami. Jak widzi, że nie rozumiem to powtarza po prostu ten potok jeszcze raz i myśli, że to wszystko załatwi. Wreszcie po którejś próbie zrozumieliśmy, że nie możemy spać pod kościołem i mamy jechać pod jego dom. No dobra.

U szefa na salonach

Dom okazał się raczej kompleksem domów z altanką pośrodku. Miejsce na samochód jest, sympatyczni ludzie są, zapraszają nas do tej altanki.

Wszystko super, tylko czemu oni gadają po francusku! Wymieniłam parę znanych mi zwrotów. Powiedziałam więc skąd jesteśmy, że jedziemy wokół Afryki, że to już dziewięć miesięcy, że jesteśmy małżeństwem, że jest dużo komarów i że nie mówię po francusku, na wypadek gdyby komuś przez te parę zdań wydawało się inaczej. Zaraz otoczyła nas chmara dzieciaków z tych domów, z domów sąsiadów, a potem z domów sąsiadów sąsiadów. Zaczęły się schodzić panie w kolorowych wdziankach i przyjeżdżać panowie na motorach. Jedni dzwonili po drugich, bo w końcu coś się dzieje na dzielni!

Byliśmy w centrum tego całego przedstawienia a żołądki skręcały się nam coraz bardziej z głodu. Na stole pojawiło się piwo i pomarańcze, a przy stole ni stąd ni zowąd tłumacz. Tak, ściągnięto z okolicznej wioski nauczyciela angielskiego. Jesteśmy uratowani! Od tej pory nasze życie stało się prostsze. Tłumacz przekazał od szefa wioski, że nie ma mowy o wyjeżdżaniu jutro, mamy zostać na tydzień lub dłużej a cała społeczność jest zachwycona, że nas gości. Na stół wjechało lokalne jedzenie oraz sorabi, czyli bimber z palmy. Nie pozostaliśmy dłużni i wygrzebaliśmy z czeluści samochodu wiezioną jeszcze z Polski na taką właśnie okazję kawówkę przygotowaną przez naszego kumpla Fabiana. W afrykańskiej wiosce z częstowaniem jest spory problem. Z reguły żeby móc kogoś czymś poczęstować trzeba być dobrze do tego przygotowanym, trzeba mieć sporo bo rąk do przyjęcia prezentu zawsze jest więcej niż się spodziewasz. Litrowa butelka kawówki zniknęła w mgnieniu oka, tym bardziej, że była już trochę nadszarpnięta w kilku innych godnych jej miejscach i sytuacjach. Teraz częstowane nią były nawet kilkuletnie dzieci przez własną matkę. Piły bez większego skrzywienia na twarzy.

Po rozluźnieniu atmosfery zaczęły się coraz śmielsze pytania dzieciaków czy mogłyby zobaczyć auto w środku. Czemu nie? Marcin wstał a za nim pobiegły nie tylko dzieci. Niemal wszyscy wstali momentalnie z miejsc, tak jakby tylko czekali na tą chwilę lecz wstydzili się zapytać. Wiedzieliśmy, że nasz Patrol może znieść wiele, że przetrwa błoto, strome podjazdy, dziurawe drogi. Nie wiedzieliśmy, że w naszych pięciu metrach kwadratowych może się zmieścić kilkanaście dzieci, że ściany mają właściwości niczym guma. Za dziećmi coraz śmielej wchodzili dorośli. Każdy chciał zrobić sobie selfie w domu na kółkach. Pojawił się nawet sam szef wioski. Tego wieczoru wizyt w aucie było jeszcze kilka bo pojawiali się coraz to nowsi ludzie, zachęcani przez poprzedników do zaglądnięcia do środka.

Zdecydowaliśmy, że zostaniemy jeszcze jeden dzień i wyruszymy w poniedziałek do ambasady Ghany w celu aplikowania o wizę. W związku z tym nasz tłumacz oznajmił, że szef przygotował dla nas program na całą niedzielę.

 

Na dżinie u prezydenta kościoła

Niedziela jak to niedziela rozpoczęła się od mszy. Cieszyliśmy się na nią bo widzieliśmy bębny i liczyliśmy na to, że msza będzie muzyczno-taneczna. Do kościoła zaczęły schodzić się kolorowe panie z dziećmi.

Mężczyzn nie dostrzegłam wielu, widocznie mają ważniejsze zadania na głowie. Msza daleka była jednak od mojego wyobrażenia. Owszem bębny grały ale śpiewy były raczej posępne, niczym w Polsce. Podczas mszy składka na tacę miała miejsce dwa razy. Ale najciekawsza część zaczęła się po nabożeństwie, kiedy na ambonę wkroczył szef wioski a obok stanął, jak się później okazało, skarbnik. Szef wyciągnął banknot i pokazał go wszystkim. Oznajmił prawdopodobnie ile pieniędzy przeznacza na dany cel. I zaczęło się. Do ołtarza podchodziły kolejne osoby trzymając banknot tak, żeby wszyscy go mogli zobaczyć. Przekazywały go następnie skarbnikowi, który odczytywał do mikrofonu jaką kwotę przekazano, na wypadek gdyby ktoś nie dostrzegł. Odnotował wszystko skrupulatnie w swoim kajecie.

Po mszy jeszcze pamiątkowe zdjęcia.

Następnie podjechały skutery i zaczęła się realizacja programu przygotowanego przez szefa wioski. Ale mieliśmy frajdę! Śmigaliśmy na skuterach wąskimi uliczkami między polami i domkami.

Odwiedziliśmy lokalną szkołę podstawową i średnią.

- Tu uczą się nasze dzieci. Niestety w szkole nie ma ławek i krzeseł. Gdybyście mieli możliwość sfinansowania takich ławek bylibyśmy bardzo wdzięczni. Dobrze byłoby też wysyłać zdolne dzieci na stypendia do Europy. Gdybyście mieli taką możliwość bylibyśmy bardzo wdzięczni.

Podobne prośby o wsparcie pojawiały się już poprzedniego wieczoru. Tłumaczyliśmy jasno i bez ogródek, że żadni z nas biznesmeni, że podróżujemy po Afryce ale raczej nie jesteśmy im w stanie pomóc w zakresie, w jakim tego od nas oczekują.

Potem zajechaliśmy do domu prezydenta kościoła. Tak, ten pan miał taką funkcję. I nie był księdzem bo miał żonę i dziecko. Wypiliśmy dżin z kieliszków, przegryźliśmy orzeszkami i ruszyliśmy do domu starosty.

To była już bardziej willa. Starosty nie było więc pojechaliśmy do drugiego kościoła, większego. Obok był spory dom, w którym mieszkali księża. Zaglądnęliśmy więc tam ugoszczeni orzeszkami i piwem.

W barku stała pokaźna ilość różnej maści trunków. Na ścianie wisiał święty obrazek a koło niego czterdziestocalowy telewizor, na którym oglądaliśmy teledyski z na wpół roznegliżowanymi tancerkami. Dziwne to było bo zostaliśmy poczęstowani tym wszystkim ale nie towarzyszył nam żaden ksiądz. Na stole leżała gazeta o nazwie „Krzyż”, opisująca bieżące wydarzenia z życia kościelnego. Tłumacz zobaczył, że na nią patrzę. Wziął więc ją szybko do ręki i powiedział:

- W tej gazecie opisywane są bieżące sprawy. Gdyby udało się Wam coś w naszej wiosce sfinansować informacje na ten temat mogłyby znaleźć się w tej gazecie. Gdybyście mieli taką możliwość bylibyśmy bardzo wdzięczni.

Zjedliśmy, wypiliśmy i pojechaliśmy. Tym razem w stronę miejsca, gdzie omawiane są publiczne sprawy wioski. To kawałek zaniedbanej łąki z małą wiatą. Obok stoi lampa zasilana energią słoneczną.

- Tu spotykamy się, kiedy mamy do przedyskutowania coś ważnego. Jak widzicie warunki nie są zbyt dobre. Ta lampa z solarem została ufundowana przez Unię Europejską. Przydałoby się zbudować tutaj coś większego, żebyśmy mogli wygodnie się spotykać i dyskutować. Gdybyście mieli taką możliwość bylibyśmy bardzo wdzięczni.

Pokazano nam także jak uprawia się kukurydzę, orzeszki ziemne i maniok.

Następnie zajechaliśmy do lokalnej restauracji. Postanowiliśmy, że jakoś musimy się im za to wszystko odwdzięczyć oznajmiliśmy zatem, że zapraszamy ich na obiad i za wszystko płacimy. Była nas tam szóstka. Rozradowani Panowie złożyli zamówienie u kelnerki. Dwie minuty później wjechała krata piwa. Skoro stawiają to zamawiamy od razu po dwa! No dobra… Poza piwem pojawiła się też kasawa, czyli taki biały glut, będący zastępstwem dla naszych ziemniaków, oraz mięso z kozy w pikantnym sosie. To znaczy oni dostali mięso, a my skóry. Skóra z kozy, niczym słonina lecz bez tłuszczu. I gdyby nie ten pikantny pyszny sos, to całość byłaby kompletnie niezjadliwa. Wydaje się nam, że w ich mniemaniu te skóry to był rarytas. Inaczej ich intencji wyjaśnić się nie da.

Pojedzeni i popici wsiadamy na skutery i jedziemy… na policję. Panowie postanowili nas przedstawić komendantowi. Pamiętacie, że dziś wypiliśmy już dżin, kratę piw i przyjechaliśmy tu skuterami? Nie stanowiło to jednak żadnego problemu ani dla naszych kolegów, ani dla komendanta. Poprosił nas o paszporty i zgodnie z afrykańską tradycją spisał nas w grubaśnym zeszycie, który stosowany jest zapewne w dalszej kolejności w formie podpałki bądź do pakowania tłustych pączków przez przydrożne sprzedawczynie.

Na koniec tej szalonej i intensywnej wycieczki odwiedziliśmy boisko sportowe i wróciliśmy do „domu”.

Różowy list

Wieczorem zasiedliśmy w altance w znacznie mniejszym składzie niż poprzedniego wieczoru. Byliśmy tylko my, szef wioski i tłumacz. Atmosfera była wzniosła. Tłumacz położył na stole coś różowego i rozpoczął przemowę, a raczej odczytał treść różowego listu:

Mowa głowy wioski Tamondo,

                Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że przyjechaliście do naszej wioski. Niech Bóg Was błogosławi.

                Następnie, chcielibyśmy abyście nam pomogli, jeśli to możliwe, na wielu polach takich jak: edukacja, dostęp do czystej wody, zbudowanie szpitala, pomoc naszym dzieciom w wyjeździe za granicę i pomoc w rozwoju naszej wioski.

                Jeszcze raz, pozdrawiamy Was i prosimy Was o przyjęcie naszego pozdrowienia. Kiedy dojedziecie do Waszego kraju chcemy abyście o nas pamiętali.

                Prosimy, nasi goście, abyście pomogli naszej wiosce się rozwinąć. Niech Bóg Was błogosławi w tym obszarze. To nie jest łatwe ale z Bogiem wszystko jest możliwe.

                Dziękujemy Wam jeszcze raz i modlimy się do Boga, aby Wam pomógł w Waszej podróży przez Afrykę. Nie zapomnijcie o nas, o wiosce Tamondo w Beninie.

                Dziękujemy! I do widzenia!

                Nigdy o Was nie zapomnimy. Będziemy Was trzymać w naszej pamięci na zawsze.

                Dziękujemy Wam bardzo.

 

Pod listem podpisał się szef wioski oraz prezydent kościoła. Znalazła się na nim nawet pieczęć z napisem „szef wioski Tamondo”.

Wzruszyliśmy się totalnie. Mimo, że wydźwięk tego listu był jasny – pomóżcie nam, jeśli to możliwe. Byliśmy wzruszeni wzniosłością tej chwili, różowym listem i tą pieczęcią. Zaparło nam dech.

Na koniec parę refleksji z tego ciekawego doświadczenia. Nasza wizyta w wiosce była wspaniała. Bardzo cenimy chłopaków i cieszymy się, że poświęcili nam tyle czasu. Fajnie było zobaczyć jak żyją od środka. Ale jest też druga strona medalu. Wioska Tamondo jest jedną z miliona wiosek jakie odwiedziliśmy lub mijamy. Większość z nich ma podobne, większe lub mniejsze problemy. Jest ubogo ale życie jakoś się kręci. Jest dostęp do wody, jest szkoła, są uprawy, zwierzęta. Niewiele się to różni od niejednej polskiej wioski. Różni się jednak podejście. Przerzucanie odpowiedzialności za rozwiązanie własnych problemów i zrealizowanie potrzeb na kogoś innego, na tego bogatego białego. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jako zachodnia cywilizacja nie jesteśmy bez winy. Kolonializm zrobił swoje. Ale naprawdę… W wiosce Tamondo twierdzą, że potrzebują pomocy i pieniędzy na wiele działań: na wyposażenie szkoły w stoły i krzesła, na budowę nowych studni, na programy wysyłania zdolnych uczniów do Europy. Podchodzę do wielu z tych potrzeb z rezerwą. Brak w tej społeczności woli zrobienia czegoś samodzielnie, własnymi rękami. Co to za problem skrzyknąć się i zbudować stoły do szkoły? Czy naprawdę trzeba o to prosić zagranicznych donatorów, tym bardziej, że drzewa rosną tu w oczach przez ciągłą wegetację? Inwestowanie w polepszenie przestrzeni do dyskutowania lokalnych tematów – bardzo dużo zmieniłoby zwykłe wyplewienie łąki maczetami i zbudowanie dodatkowej wiaty z drewna i liści. Z wysyłaniem dzieci na zagraniczne stypendia ciężko się nie zgodzić. Budowa szpitala – czy to nie obszary, o które powinno się prosić własny rząd? A jeżeli rząd jest zły to próbować go zmienić?

Zaproponowaliśmy, żeby w celu pozyskiwania środków na inwestycje uruchomili wspólnie lokalny biznes turystyczny i oferowali ludziom takie atrakcje, jakich my mieliśmy przyjemność doświadczyć. Zwiedzanie wiosek staje się coraz bardziej popularne. Zdradzanie mieszczuchom tajemnic uprawy lokalnych roślin, hodowli zwierząt, wizyta w szkole, sprzedaż lokalnego rzemiosła, lokalnego jedzenia, może nawet wspólne gotowanie? Wszędzie drzemie potencjał i o dziwo po naszych rozmowach zaczęli go dostrzegać. Jednak jeśli ktoś ma pomysł albo chęć na zrealizowanie jakichś ciekawszych programów w Afryce, chętnie służymy kontaktami z władzami Tamondo bo wbrew wszystkiemu szefostwo wydaje się być operatywne.

Pamiętajmy jednak o kilku aspektach. Miejmy oko na to, jak dysponowane są środki oraz czy realizowane projekty są potrzebne. Miejmy kontrolę nawet poprzez wprowadzenie wolontariuszy. Często projekty realizowane są dla samej realizacji a nie dla efektu, o czym przekonaliśmy się chwilę później. Nie jest to nam zresztą wcale obce w Europie patrząc na programy unijne wewnątrz wspólnoty.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.