Jak tanio podróżować po tysiącach filipińskich wysp?

Środków transportu na Filipinach jest multum. Koniecznie trzeba spróbować każdego z nich.

Nasza podróż jak zwykle nie ma jednego celu, jest nim droga sama w sobie. Przywykliśmy do komfortu posiadania własnego samochodu terenowego i pełnej niezależności transportowej i noclegowej ale tym razem postanowiliśmy spróbować dosłownie wszystkich środków komunikacji.

Zacznijmy od  jeepneya, swoistego symbolu Filipin i naszego ulubionego środka transportu. Ich właściciele prześcigają się w malunkach i ozdobach, dodając kolorytu tej części świata.

Trasa podzielona jest na luźne odcinki. Co prawda zdarza się czasem, że kierowca zatrzyma się na czymś na kształt przystanku, który oznaczony jest wymownym "loading, unloading", jednak głównym wyznacznikiem, że należy wysadzić pasażerów jest stukanie w dach bądź jakąkolwiek metalową część pojazdu.

W centrum miasta "unloading" dzieje się co 15 metrów bo zawsze komuś pasuje wysiąść kawałek dalej, a przecież za gorąco jest żeby chodzić na nogach.
Kierowca takiego jeepneya to prawdziwy multizadaniowiec. Prowadzi, obserwuje w lusterku szerokości całej szyby kto wsiada, jaki odcinek przejeżdża i ile ma zapłacić, no i oczywiście wydaje resztę zwinnie wkładając sobie równo złożone banknoty między palce.
Opłaty to też ciekawy temat. Za odcinek płaci się 8 peso czyli ok. 80 groszy. Pasażer mówi kierowcy nazwę miejsca, w którym chce wysiąść i za pośrednictwem siedzących wzdłuż kompanów podaje mu wymiętolone banknoty. Najgorsze położenie mieliśmy siedząc przy kierowcy bo musieliśmy mu powtórzyć tą nazwę 🙂

W bardziej zatłoczonych regionach pojawia się jeszcze funkcja tzw. dopychacza, który dba o to, by żaden milimetr jeepneya się nie zmarnował, łącznie z dachem i orurowaniem tylnim i bocznym. Kiedy w środku robi się ciasno między siedzeniami pojawia się magiczna wąska drewniana ławeczka, która momentalnie się zapełnia, następnie zagospodarowywane jest drugie piętro czyli dach i wreszcie można się doczepić wszędzie tam, gdzie tylko da się chwycić.
Na europejskie warunki jeepney jest max 15-osobowy. Rekordowy wynik, w którym braliśmy udział to 35 osób.

Kolejna opcja transportowa to trycykl, których jeździ tu tysiące. Jest zdecydowanie bardziej podatny na naciąganie turystów. Również da się nim przejechać tanio (kilkukilometrowy odcinek za 2 zł) ale oczywiście tylko w przypadku pełnego doładunku - z przodu, z tyłu, na motorze za kierowcą, na dachu i ewentualnie na doczepkę z boku.

W innym przypadku płacisz jak za prywatną azjatycką limuzynę. Bardzo przydatną umiejętnością jest targowanie się, bo bez problemu można znegocjować cenę o 70-80%. Trycykle to zdecydowanie pojazdy "handmade", pospawane gdzieś w garażu. Wcale nie przekłada się to na ostrożną jazdę.

Wręcz przeciwnie, trycyklowcy to istni piraci drogowi, którzy uwielbiają się wyprzedzać na piątego (tak, na piątego :). Dodam, że raczej nie mają na wyposażeniu klaksonu ani lusterka. Nie zdarzyło nam się jeszcze widzieć sprawnego prędkościomierza, ale może to i lepiej nie widzieć, jakie się osiąga prędkości...

Na Puerto Princessa podróżowaliśmy z "Bobem Marleyem", który zbudował swój wyjątkowy trycykl z drewna, pokrytego strzechą. W środku słucha reggae i ma mocno wyluzowane podejście do życia. Nie sposób nie zwrócić na niego uwagi. Jak się na niego natkniecie to pozdrówcie od nas! Niestety nie zrobiliśmy zdjęcia tego wyjątkowego wehikułu...

Jeśli nie lubisz ścisku zawsze możesz się przejechać klimatyzowaną taksówką, płacąc złotówkę za km. Nie zdziw się jednak jak w trakcie jazdy kierowca wysiądzie na chwilę, zostawiając zapalony samochód i pójdzie na pobocze wysikać się na palmę 🙂

Duże odległości lądowe pokonuje się autobusem. Odległość 100 km pokonuje się średnio w 3h ale trzeba przyznać, że komfort podróży wysoki - klima, najnowsze filmy w telewizji pokładowej, wi-fi, wygodne miejsce siedzące dla każdego. W trakcie jazdy kierowca zatrzymuje się przy toaletach i na posiłki gdyby któryś z pasażerów zgłodniał. A, i jeśli konduktor chce kupić fajki w kiosku na trasie, to też nie ma problemu 🙂

Rzeczywistość wygląda jak inspiracje zaczerpnięte prosto z filmów Barei. Autobusem przejechaliśmy przez całą wyspę Mindanao, pokonując trasę 300 km. Zacznijmy od tabliczki wewnątrz mówiącej o tym, by zapinać pasy, których w ogóle nie ma, bo to bezpiecznej. Nie ma też wi-fi, mimo że autokar oklejony typowymi jego symbolami. Najbardziej jednak rozśmieszające jest tworzenie etatów. U nas w Polsce kierowca busa i zapewne większego autokaru znakomicie sam sobie radzi zarówno z prowadzeniem pojazdu, jak i sprzedażą biletów. Tutaj, w przeciwieństwie do wspomnianych jeepneyów, jest nieco inaczej i tym samym spada ranga kierowcy. W autokarze bowiem pojawia się nowa postać, jaką jest pan konduktor (na zdjęciu), który towarzyszy nam całą drogę i misternie dzierga dziurki w sprzedawanych nam karteczkach biletowych.

To wbrew pozorom nie jest taka prosta robota. Trzeba się na tym dobrze znać bo my jako amatorzy, wyczytaliśmy z tych dziurek, że jest marzec, mimo że był grudzień. Hmm... a może tyle będzie trwała podróż? To jednak nie wszystko. Na jednym z przystanków dosiada się kolejna postać, jest to kontroler pana konduktora. Nie jest to przypadek, gdyż sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Rozgląda się po autokarze, razem z panem konduktorem liczy pasażerów, by móc następnie sporządzić protokół.
Tajemniczy szyfr biletowy jest prawie tak tajemniczy jak czas, jaki wskazuje zegar podwieszony przy suficie. Skąd oni wiedzieli bez sprawdzania naszych paszportów, że jesteśmy z Polski, przedstawiając specjalnie na okazję naszej podróży swój lokalny czas o te kilka stref czasowych? Tak czy owak miło z ich strony bo dzięki temu wiemy, która jest w Polsce godzina a ta lokalna przecież jest mniej istotna, gdyż tutaj czas płynie zupełnie inaczej 🙂 Inaczej płynie też dla kierowcy, który usilnie pragnie zdążyć do celu. Przejawia się to wyprzedzaniem innych poboczem drogi, ostrym hamowaniem oraz trzepaniem całym pojazdem adekwatnym do pykania nogą w pedał gazu. I po co te pasy? 🙂

Możesz też jeździć własnym samochodem. Mieliśmy taką okazję dzięki naszemu hostowi z couchsurfingu, który nawracając na ciągłej linii oznajmił nam, że na Filipinach ta linia na drodze służy do dekoracji 🙂 a widok przez przednią przyciemnioną szybę wygląda tak:

I wiecie co? W tym całym drogowym chaosie wszyscy odnajdują się idealnie, my też zaczęliśmy. Aż wypada czasem uciąć sobie drzemkę, co by się nie przepracować!

Przejdźmy na drogę wodną bo w końcu tyle tu wysp, że czasem trzeba trochę przepłynąć. Życie na promie toczy się swoim rytmem. My oczywiście zawsze kupujemy klasę ekonomiczną żeby poczuć klimat i żeby nie marznąć w klimatyzowanych pomieszczeniach dla turystów. Jak Filipinczycy chłodzą, to chłodzą na całego. Każdy pasażer ma przydzielone swoje miejsce na łóżku piętrowym. Często zdarza się też, że kilka osób ma na bilecie ten sam numer 🙂

Na pokładzie odbywają się gry karciane, obcinanie paznokci, gdakanie kur, palenie papierosów, spanie, czesanie, sikanie, wachlowanie, granie w szachy, jedzenie ryżu i chińskich zupek. A o 4.30 rano jak w zegarku, pobudka serwowana przez pianie setek kogutów transportowanych pod podkładem.

Fajną opcją jest też bangka, która porusza się często dzięki wiosłowaniu bangkowego woziciela. Występują też wersje zmechanizowane.

Koniecznie trzeba spróbować każdego typu transportu i zobaczyć jak wygląda filipińska codzienność, pełna irracjonalności, która powoduje szeroki uśmiech na twarzy 🙂

[geo_mashup_map]

Komentarze

komentarz

Translate »