Egipt i spotykani tam ludzie

Pierwsza część naszej przygody w Egipcie była nieco inna niż zwykliśmy przeżywać. Nie mieliśmy samochodu. Niecodzienne to uczucie bo jesteśmy zależni całkowicie od tego co nas otacza. Nie lubię tego. Ilekroć podróżujemy bez auta uczucie to wraca.

Są dwie podstawowe wady takiej sytuacji. Pierwsza towarzyszyła nam na Kanarach. Brak auta oznaczał brak domu i miejsca, w którym możesz spać i przygotowywać posiłki. Efekt – płacisz za to jak za woły. Nędzny nocleg – stówa. Obiad w formie przystawek – pół stówy. Drugą wadą jest zależność od środków komunikacji. Dla przykładu podam Azję. Dziś Azja jest już nauczona kim jest dla nich biały człowiek. Oczywiście nie każdy kraj ale ten, gdzie turystów jest coraz więcej już wie jak z nimi postępować. Dlatego wsiadając do trycykla by przejechać 1 km płacisz 10x tyle co lokales. Można powiedzieć, że przecież i tak nie jest to wygórowana cena jednak jak chcesz przejechać cały kraj a nie siedzieć na jednej plaży to dymają cię z każdej strony, śmiejąc ci się w twarz. Brak auta oznacza więc spore dystanse piesze w akcie buntu. Czasem taki kierowca jeszcze będzie krzyczał za tobą obniżając stawkę ale nie zawsze do tej co cię satysfakcjonuje. Tak czy owak trzeba się z tym mierzyć w zasadzie codziennie.
No, ale miało być o Egipcie.

Zaraz jak tylko wylądowaliśmy, na terminalu już czyhała na nas zgraja taksówkarzy, którzy zawiozą nas do centrum bo przecież nie ma żadnych innych opcji. Autobusów nie ma i w ogóle jest tu koniec świata. Zdecydowanym krokiem uciekliśmy od nich i po 10cio minutowym spacerze byliśmy już na terminalu autokarowym skąd za 80 groszy dojechaliśmy do centrum Kairu gdzie mieścił się nasz hostel. Tak więc ci taksiarze widać wszędzie są podobni. I tu postawiłbym kropkę w kwestiach średnio uczciwych ludzi, bo relacje z pozostałymi były od tej chwili już zawsze mega pozytywne!
Pierwszą osobą, którą poznajemy jest Bakr. Na spotkanie z nami przychodzi ze swoją narzeczoną Sarą i zaprowadzają nas do lokalnej restauracyjki mieszczącej się w okolicy naszego kolejnego hotelu. Z pysznego jedzenia przenosimy się do knajpki, w której pali się sziszę. Takich tu pod dostatkiem więc naprawdę jest w czym wybierać.

Do naszego grona z każdą kolejną chwilą dołączają kolejne osoby, aż zapada decyzja, że jedziemy na piwo! Hmmm. Jak to!? Piwo w Egipcie? No tak. Okazuje się, że to żaden problem. Wskakujemy więc w samochód, po drodze zabierając jeszcze jedną koleżankę. Podróż samochodem w Egipcie z takimi ludźmi to nie zwykłe przemieszczanie się. To fajna zabawa. Z radia zaczyna sączyć się muzyka i wszyscy zaczynają śpiewać. Tworzy się wyjątkowy klimat. To nie jest ot taki nucenie sobie pod nosem. To prawdziwa muzyka! I nie jest tu istotne czy ktoś ma lepszy czy gorszy głos. Chodzi o to by muzykę przeżywać i chłonąć! Fantastyczne! Dodam tylko, że to było przed dojechaniem do knajpki z alkoholem. Nie ma co tu porównywać tego do polskich pijackich ciągotek do utworów polskiego rocka.
To nie był odosobniony przypadek. Tak tu jest. Potwierdzeniem tego są chłopaki z Aleksandrii z którymi bujaliśmy się po mieście w stylu rodem z gangsterskich filmów w USA. Muza na Maksa i prócz śpiewów jeszcze bujana i wręcz tańce za kierownicą. Nawet nauczyliśmy się refrenu jednej z arabskich piosenek!
Zarówno Kair jak i Aleksandria to olbrzymie metropolie. Może nie ma drapaczy chmur jednak ludzie, żyją tu w zupełnie inny sposób niż pozostała część kraju. Inaczej, wystawniej ale są równie wspaniali jak ci z malutkich miasteczek.
No, ale od początku.
Wyobraź sobie, że umówiliście się z kimś przez Internet, w obcym mieście, w obcym kraju i do tego jeszcze na obcym kontynencie, na którym mało tego, obowiązuje inna religia i kultura.
Czekasz. Robi się powoli ciemno. Popijasz sobie na ulicy herbatkę a pan ze stolika obok podpytuje się co ty tu robisz. Grzecznie oznajmiasz mu, że jesteś umówiony a w odpowiedzi otrzymujesz pytanie:
- Ufasz mu? Tu jest niebezpiecznie!
- Tak! Ufam mu. Znamy się.
Niedopowiedzianym zostaje fakt, że jedynie przez Internet, bo obnażyłoby to w tej sytuacji brak odpowiedzialności.
- Dziękuję za troskę ale nie ma się o co martwić – odrzekłem, zapadając w wielką konsternację, co my tu wyprawiamy…
Dzwoni Ahmed. Już jest. Szuka nas po ulicy. Wychodzimy mu zatem naprzeciw.
Z tłumu wyłania się facet kubaturą dwukrotnie mnie przewyższającą. Spoko, myślę sobie. W razie czego dam mu radę… eh.
Wsiadamy do jego cabio, gdzie czeka już jego kumpel i ruszamy. Pierwsze minuty to nieodłączny strach lecz każda kolejna przeradza się już w coraz to lepszą zabawę! Ahmed i Nabil, bo o nich teraz mówię są policjantami. Są młodzi ale już mają sporo doświadczeń. Otworzyli dla nas swoje serca dając nam więcej niż moglibyśmy oczekiwać. Nasz czas odzyskiwania auta wydłużał się z każdym dniem ale dzięki nim mieliśmy gdzie mieszkać. Nabil udostępnił nam swoje prywatne mieszkanie. Wprawdzie nie było jeszcze wykończone ale absolutnie nic nam nie brakowało. Miasto poznawaliśmy wieczorami, z tylnych foteli kabrioletu Ahmeda.

A to beduińska restauracja ze wspaniałymi potrawami, a to mecz w którym brali udział nasi nowi przyjaciele.

Poznanie ich było strzałem w dziesiątkę, bo mając kogoś zaprzyjaźnionego w dużym mieście, łatwiej się po nim poruszać. Poza tym podpowie ci, co zjeść, czego spróbować i co zobaczyć. Tego nie dowiesz się z przewodników. Na koniec naszego spotkania zabrali nas do niesamowitej restauracji z owocami morza. Nie przepadam za tego typu kuchnią, jednak od tego momentu muszę się z nią przeprosić. Mimo ich opinii, że wcale nie jest to najlepsza w mieście, to muszę stwierdzić, że w życiu nie jadłem tak doskonałych potraw przyrządzonych z morskich „robali”.

Z chłopakami po tygodniu musieliśmy się w końcu rozstać, ale już oczekujemy ich w Polsce bo zechcieli ją odwiedzić.
Wrócę jeszcze do Kairu i do mieszkającego tam Bakra. Gdy już odzyskaliśmy auto, postanowiliśmy raz jeszcze się spotkać bo Kair i tak mieliśmy po drodze. Spotkaliśmy się wieczorem i wspólnie w czwórkę poszliśmy do klimatycznej knajpki o kilku piętrach. Najciekawsze z nich to najwyższe. Taras na dachu budynku. A z tarasu widok na oświetlone piramidy w Gizie. Popijając co rusz to dziwniejsze napoje, które sugerowali nam nasi znajomi oglądaliśmy grę świateł. Bez ich sugestii, nie sądzę bym spróbował kiedyś ciecierzycy w soku pomidorowym, bądź mleka z imbirem i cynamonem i bóg wie czym jeszcze.
Ale najlepszym numerem okazała się gra w domino. Bakr podszedł do chłopaków ze stolika obok i mimo, że jeszcze grali, grzecznie oddali planszę uznając, że nie ma kłopotu by się podzielić rozrywką. To u nas raczej nie jest spotykane, bo raczej każdy uznałby, że skoro grają to grają i nie ma im co przeszkadzać. Tu ludzie są bardzo otwarci i nie mają problemu by mówić co myślą, i nie mają problemu by w ogóle rozmawiać nawet z obcymi. Często byliśmy świadkami rozmów czy to w autobusie czy w pociągu, czy na bazarze czy w sklepie. Te rozmowy wyglądały jakby były prowadzone między ludźmi znającymi się od lat a w rzeczywistości osoby te widziały się pierwszy raz w życiu.
- Cześć wam! Mogę się przysiąść i zagrać z wami?
- Oczywiście – odpowiada Bakr.
Od teraz gramy już w piątkę. Widać wszyscy w tej knajpce się znają – pomyślałem.
Nic bardziej mylnego. Chłopak, który się dosiadł, i z którym przegadałem pół wieczoru, wcale nie był kumplem Barka. Dowiedziałem się tego dopiero jak się od nas odłączył a przecież wcześniej, gdy wspólnie wracaliśmy do centrum zaproponował mi możliwość zaparkowania u niego w bezpiecznym miejscu samochodu na noc. Wspaniali ludzie. Bez sztucznych uśmiechów, bez obłudy i co najważniejsze bez tej wszechobecnej znieczulicy jaka ogarnęła większe miasta w Polsce.

Gdy opuściliśmy już te metropolie udaliśmy się na pustynie. Tam jednak nie tylko piach bo zdarzają się oazy. Oazy te to sporych rozmiarów miejscowości jednak otoczone bezmiarami piasku. W miejscowościach tych prócz osób oferujących ci safari jeep po pustyni, zniszczonych pieniądzem białych są zwykli ludzie. Ludzie, do których podchodzisz z prośbą o drobną pomoc, nie chcą od ciebie pieniędzy. Nie chcieli ani za ucięcie zbyt długiej śruby do mocowania podnośnika, nie chcieli też za pompowanie kół. Warto zawsze mimo tego im coś zostawić choćby dlatego właśnie, że nic nie chcieli. Tak było w Bahariji. W Farafsze natomiast policjanci, którymi nas tak straszono, wskazali nam dobrą restaurację, a że nie skorzystaliśmy bo nie byliśmy głodni, to kupili nam soczyste pomarańcze.
Baharija to jeszcze jedno miłe doświadczenie. Tam właśnie na ulicy gdzie zaczepiali nas organizatorzy safari, podszedł do nas Talaat. Też tym się zajmował ale nie był tak nachalny jak cała reszta innych. Podszedł, przywitał się i zaprosił do swojego ghesthousa. Tyle. Nic poza tym. Nie wracał co chwilę z lepszą ceną. Powiedział, gdzie się on mieści i zniknął. Wspomniał tylko, że ma basen i gorące źródła i może to mnie przekonało ostatecznie bo i tak chcieliśmy poczekać na Heidi, która siedziała nam na ogonie. Młoda godzina ale przecież nie jesteśmy tu na wyścigach. Jazda na źródła!
Trafiliśmy tam bez większego problemu i od razu zakwaterowaliśmy się w klimatycznym domku. Domków było kilka. Były jeszcze świetne chatki. Ponadto spory namiot do posiłków dziennych i namiot, gdzie spędzaliśmy wieczory. Tak. Wieczory. Było tak klimatycznie, że zostaliśmy kilka dni. Talaat jak to określił, od razu wyczuł w nas bratnią duszę. Sam sporo podróżował. Ostatnio po Europie ale kiedyś przeprowadzał karawany po pustyni na swoich wielbłądach. Wspominał, że wyznaczał też trasy na radzie Paryż – Dakar. Okazuje się, że jest cenioną osobą w mieście i nawet jego konkurencja jaką spotkałem później, wypowiada się o nim w samych superlatywach.

Talaat dał nam więc wyjątkowe ceny za nocleg dorzucając do tego w gratisie pełne wyżywienie. Uwierzcie mi. Na tyle pełne, że zawsze po posiłku byliśmy pełni i my! Talaat zauważył też, że nasze tylne zawieszenie jest za bardzo obciążone i należy wymienić sprężyny. Chodziło mi to po głowie już od kilkuset kilometrów bo ciągle na wybojach coś dobijało, Wiedziałem jednak, że sprawa ta jest tu nie do ogarnięcia i najprawdopodobniej będę musiał dojechać tak aż do RPA i dopiero tam może coś się uda zrobić. Talaat w tej kwestii jednak miał inne zdanie o czym niezwłocznie mnie poinformował. W drugim dniu od naszego przybycia, zabrał auto na warsztat do centrum i obadał całość zamówiwszy części. Nocą z Kairu od jego przyjaciela dojechały markowe sprężyny, z których rankiem dobrał najodpowiedniejsze i rankiem wskoczyły już w miejsce starych. Po odzyskaniu auta planowaliśmy niezwłocznie ruszyć w pogoni za Heidi. Wyjechała przed nami, gdyż podróżujący z nią Heiko nie chciał tracić czasu z powodu naszego zawieszenia. Talaat miał inny pomysł. Zabrał nas na zachód słońca na wydmy. Pomysł był podwójnie wspaniały. Po pierwsze, że jeśli na trasę pustynną już nie mamy oparcia w postaci samochodów Heidi i Heiko, to chociaż się nauczę jeździć po piasku, a po drugie… zachód słońca na wydmach?

Bomba! Po tych przejażdżkach wróciliśmy powrotem do Eden Garden (tak Talaat nazwał swoje miejsce na ziemi) i w namiocie przy blasku ogniska i beduińskiej muzyce na żywo, jak co wieczór popijaliśmy herbatę przypalając haszysz.
Heidi jeszcze później dogoniliśmy i spędziliśmy z nią dwa dni w trasie i w samym Luksorze.
Te wszystkie wielkie i te drobne gesty jakie otrzymaliśmy od ludzi na tym odcinku naszej przygody, przyczyniają się do tego, by wierzyć w ludzi. By wierzyć w ich dobroczynność i oparcie, które niestety na zepsutym kontynencie stale się w nas wypala…

Komentarze

komentarz

Comments are closed.