Po przejechaniu południa Namibii przyszedł czas na północ. Skończyły się ogrodzenia, skończyła się niewola głównych dróg. Wreszcie zaczęliśmy odbijać w boczne ścieżki czy też koryta rzek. Odetchnęliśmy pełnią płuc.
Na pustyni też są góry
Podążaliśmy naszym planem, który co dzień rozrastał się i kurczył względem jego pierwotnych założeń. Kurczył się czasem bo nasycały nas powtarzalne klimaty i odpuszczaliśmy wiele podobnych miejsc, ale za to rozrastał się wskutek rozmów z lokalnymi mieszkańcami i innymi podróżnikami. Tak trafiliśmy do kanionu, jaki niegdyś wyrzeźbiła rzeka Swakop w iście księżycowym krajobrazie.
Następnym celem w kolejce były Góry Spitzkoppe. Wystające skalne głazy pośrodku płaskiej pustyni w świetle wschodzącego słońca prezentował się niezwykle okazale.
Szkoda tylko, że każde stanowisko noclegowe miało numerek a samochodów turystów było kilkanaście. Odbiera to w podróży nutę odkrywcy, która zawsze towarzyszyła nam w Azji. Tu oczko wodne – oczywiście dziś wyschnięte, tu stare groby, tu naturalny most kamienny, a tu raj Buszmenów ale dostępny jedynie z przewodnikiem za dodatkową opłatą. Wszystko na ładnie opracowanej kserówce mapki i oczywiście nie za darmo. Później było już tylko lepiej. Kolejny dzień zaprowadził nas pod góry Brandberg. Bardzo charakterystyczny masyw, któremu przyglądałem się na mapach już wielokrotnie, zamyka się w okręgu. Ich wysokość przekracza 2,5 tysiąca metrów, w związku z czym widniały na naszym horyzoncie przez kilka kolejnych dni. Naszym celem nie były jednak one a krater wulkanu Messum. Niegdyś był to kompleks oparty na pierścieniu jednego aktywnego wulkanu, którego centralna część się zapadła tworząc płaską przestrzeń średnicy 25 km. Dziś pozostał już po nim jedynie zarys gór tworzących imponujący amfiteatr. Tam spędziliśmy noc.
Mimo pełni, księżyc schowany poza krawędzie wulkanu nie ingerował swym światłem w rozgwieżdżone niebo i mogliśmy je oglądać w pełnej krasie. Droga mleczna ponownie na wyciągnięcie ręki. Nic w okolicy. Tylko my i otaczająca nas kamienna pustynia. A tak naprawdę to prócz nas, innymi żywymi organizmami były też welwiczie. Setki welwiczii. Te płytko zakorzenione rośliny, którym widać w zasadzie jedynie ogromne liście wystające z ziemi, najprawdopodobniej rosną tu od półtora lub nawet dwóch tysięcy lat. Mają osobniki męskie i żeńskie. Różnią się kwiatami, w których z kolei podobno lubują się antylopy kudu.
Wybrzeże Szkieletów
Robi się coraz goręcej. Obniżamy swą wysokość względem oceanu do samego zera. To znak, że dojechaliśmy kolejny raz do jego wybrzeża. Już z dala widać było bryzę i wzniecany w powietrze piach z rozległych plaży. Wiatr był tak silny, że po wyjściu z auta odczuwalny był ból, gdy pojedyncze ziarna piasku uderzały o odsłonięte nogi. Tak silny, że potrafił ponownie otworzyć niezabezpieczony dach naszego samochodu. Przyjechaliśmy tu specjalnie, by znaleźć jakieś wraki statków, z których słynie to wybrzeże.
Posiłkując się lokalną mapą próbowaliśmy je namierzyć lecz w tym wielkim wirującym pyle ciężko było dostrzec nawet muszlę leżącą koło stopy. Nie znaleźliśmy ich wiele. Był tylko jeden i do tego wyjątkowo mało okazały. Vincent z 1970 roku. Reszta pewnie rozsiana jest po pozostałych setkach kilometrów ciągnącego się wybrzeża.
Kanion rzeki Ugab
Poszukując wraków, zabrnęliśmy zbyt daleko na północ by wrócić na drogę, którą pierwotnie planowaliśmy ponownie wbić się w interior.
Spróbowaliśmy więc jechać korytem rzeki Ugab wcześniej jednak mierząc się z pustynią. Pustynia ta nie była stertą piachu i wydm. Przypominała bardziej znane nam z Egiptu kamieniste hamady a szczególnie czarną pustynię ciągnącą się wzdłuż drogi do Libii. Mało tego. Rzekłbym, że ta jest piękniejsza bo bardziej urozmaicona.
Zachwycony jej okazałością minąłem aż skręt, który miał zaprowadzić nas do koryta Ugab. Gdy wróciliśmy skręciwszy na północ, skończyły się kamyczki i rozpoczęła się jazda przez piaszczyste dno suchej rzeki.
Każdy kilometr był piękniejszy od poprzedniego. Początkowo dość szeroki bieg Ugab przekształcał się z wolna w meandrujące wąskie jego przesmyki między strzelistymi skałami.
Skały z kolei co rusz miały inne formy. Raz jednolite bazalty, raz zlepieńce z warstwami wapni poprzerastane otoczakami z rzeki. Fenomenem odcinka okazała się być skała, którą nazwałem Górą Zebry ze względu na odwzorowanie kolorów zwierzęcia.
Niektóre fragmenty trasy były dosyć trudne technicznie. Liczne przechyły i stopnie, które pozostawiła za sobą woda, mimo że były piaszczyste to i tak sprawiały kłopot. Ponadto odcinki, na których przebijały się wody podskórne, zaczęły obficie zarastać wysoką trawą, krzakami a nawet niewielkimi drzewkami.
Przedarcie się przez nie wielokrotnie owocowało pozostawianiem lakieru naszego samochodu na ich gałęziach i cierniach. Błądzenie w tym buszu szukając wyjazdu w przewidzianym przez nas kierunku kilkukrotnie wymagało od nas forsowania odcinka po dwa bądź trzy razy. Próbowaliśmy też bardziej zarośnięte fragmenty objeżdżać poprzez góry. Czasem z pozytywnym skutkiem, czasem nie. Wszystko zależało od konfiguracji otoczenia. Robiłem wszystko, by nie wracać na wybrzeże, by szukać łatwiejszej drogi na wschód. Ta z każdym kilometrem zaskakiwała czymś nowym. Kolejnym pięknym elementem. Aż chciało się jechać dalej.
Gdy wreszcie udało się okiełznać wszystkie meandry rzeki Ugab, zdecydowaliśmy się spędzić tu noc. Wynaleźliśmy więc miejsce, gdzie kanion się trochę poszerzał by pozostało więcej miejsca dla przypadkowo pojawiających się tu słoni. Po śladach widać było, że są tu również nosorożce i lwy. My nie widzieliśmy jednak nic z tych zacnych okazów a jedynie kilka oryksów.
Nocą natomiast dały o sobie znać szakale. Ich charakterystyczne nawoływanie się nocą tym razem odbijając się od ścian kanionu zwielokrotniło doznania słuchowe. Wspaniałe i piękne zwierzęta dodały uroku miejscu, w którym się znaleźliśmy.
Rankiem opuściwszy już koryto rzeki i płosząc rozleniwione duże stado springboków, udaliśmy się do nieczynnej kopalni turmalinu. Ten charakteryzujący się lazurowym kolorem minerał, często wykorzystywany jest tu do produkcji zarówno biżuterii, jak i innych ozdóbek, po przedmioty bardziej użyteczne. Nam udało się znaleźć kilka tych kamieni przy drodze. Część z nich połączona również z kwarcem, którego jest tu mnóstwo w różnych odcieniach i barwach.
Atrakcje z przewodnika
Pora wrócić do rzeczywistości. Musimy więc odwiedzić też miejsca, które są znane i powszechnie odwiedzane. By nie było łatwo obieramy trasę w kierunku północnym, wiodącą pustymi przestrzeniami w górskim krajobrazie. To kolejny dzień, gdzie towarzyszą nam zebry i ślady śledzonego przez nas nosorożca a nie auta turystów czy też lokalnych mieszkańców.
To już w zasadzie ta część Namibii, gdzie lokalni raczej nie posiadają samochodów. Dotarliśmy więc do Burnt Mountain – góry, w której wyeksponowany jest fragment prehistorycznej lawy nieco przypominający spaloną skałę. Następnie miała być bazaltowa formacja Organ Pipes oraz petroglify w Twyfelfontein. Te atrakcje jednak były biletowane, a że podobne już widzieliśmy czy to w Azji czy nawet tu w Afryce – odpuściliśmy na rzecz długo wyczekiwanego zimnego piwka, na które można tu liczyć jedynie przy dużych atrakcjach turystycznych.
W tym rejonie warte było jeszcze oglądnięcie a wręcz dotknięcie skamieniałych drzew. Zaglądamy więc do jednego z trzech miejsc przy naszej drodze i z lokalną przewodniczką – prawdopodobnie z plemienia Damara - ruszamy na krótki spacer w górę. Z przedstawionej przez nią historii dowiedzieliśmy się, że drzewa dawno dawno temu przyniosła tu woda. Dziś są wyeksponowane i tak je tu znaleziono. Proces ich utrwalenia był jednak wyjątkowo złożony. Wcześniej znajdowały się pod powierzchnią ziemi, gdzie brak dostępu powietrza, ciśnienie i przenikane przez nie minerały pozwoliły się skrystalizować. Odłamki drzewa przypominają zwykły kamień z równymi przewarstwieniami różnorakich minerałów. W skali makro widać jednak, że to słoje drzewa. W całym przekroju popękanych konarów drzew słoje materializują się jeszcze wyraźniej. Całkowicie wyzbywam się wątpliwości, gdy dostrzegam sęki leżących skamieniałych kłód. Niesamowite!
Zaczynamy wkraczać w tereny północnej Namibii graniczącej z Angolą. Od strony oceanu kraj zamieszkuje plemię Himba. Widzieliśmy już kilka przedstawicieli tego plemienia nawet w samej stolicy. Handlowali cepeliadą. Spacerowali też uliczkami Swakopmund. Fajniejszym doświadczeniem było jednak spotkanie ich na własnym terytorium. Wciąż wiodą koczowniczy tryb życia, choć część z nich zjeżdża już do miast przywracając swój plemienny wizerunek jedynie na powrót do wioski. Przykładem wolnych przemian był poznany przez nas policjant pracujący na posterunku przy drodze wjazdowej do stolicy. Trochę wdrożył nas w problemy plemienia. Nie mowa tu o finansowych czy edukacyjnych, co jest naturalnie jasne. Problem stanowi woda. Często migrują w celu jej znalezienia gdyż potrzebna jest nie tyle do spożycia, co pod uprawy. Z powodu ograniczonych jej zasobów na tych terenach, członkowie plemienia zmuszeni są do mycia się… ziemią. Nacierają nią ciało a części intymne po prostu okadzają dymem z kadzideł przysiadając nad nimi. Ich skóra z kolei natarta jest charakterystyczną mazią idealnie konserwującą skórę. Pozostaje idealnie gładka przez dziesiątki lat. Ciężko nawet o zmarszczki. Maź z czerwonej ochry zmieszanej z tłuszczem mleka doprawionej wyciągiem z roślin stanowi również zabezpieczenie przed odwodnieniem organizmu oraz insektami. Może więc warto spróbować samemu?