Porażająca zieleń Gwinei

Tak zielonego kraju na naszej trasie jeszcze nie było. Nie równały się z nią nawet równikowe lasy Konga i inne lasy deszczowe, które zdołaliśmy odwiedzić. Gwinejska zieleń przerosła nasze najśmielsze oczekiwania.

 

Nic nie zapowiadało tak drastycznej zmiany otoczenia. Gdy spokojnie przekraczaliśmy granice na błotnistych terenach leśnych nasze oczy mówiły nam, że chętnie jeszcze by pospały. Wszystko działo się nad wyraz mozolnie…

Pierwsze kilometry jednak zdołały nas szybko obudzić i postawić w pełnej gotowości. Granicę przekraczaliśmy w Górach Liberyjskich. W zasadzie cała Gwinea to góry, ale przy przejściu w miejscowości Nzo znajduje się wyjątkowe pasmo. To góra Nimba i cała objęta jest rezerwatem. Jej zbocza są strome, spowite mgłami, obrośnięte lasami i tak pięknie wyeksponowane, że towarzyszyły nam cały poranek.

Panoszą się tu szympansy oraz dziesiątki innych małp lecz nam w oczy rzuciły się od razu wodospady. Były odległe od naszej trasy jednak świadomość ich wielkich ilości zaczęła skłaniać do wizyty. Szlaki po rezerwacie są ciężkie i dostępne jedynie dla wprawnych turystów, do których się nie zaliczamy. Pozostaliśmy więc na drodze, która wcale nie jest mniej fascynująca. Nasze otoczenie bananowców zostało szybko wzbogacone o przerośnięte palmy. One z kolei zostały przegonione wysokością przez inne gatunki drzew… i to nie o metr czy dwa. Te ogromne palmy okazały się być dwukrotnie mniejsze od innych drzew próbujących sięgnąć nieba. Las gęstniał z minuty na minutę. Drzewa rozpoczęły więc wprawną walkę o światło słoneczne.

Cała Gwinea to nie tyle góry co właśnie las. Las czasem jest rozdarty drobnymi miejscowościami. Tam zaopatrzyć możemy się w pączki, które stanowią dla nas w Afryce drugie śniadanie.

Nie są to tradycyjne puszyste, drożdżowe pączki, jakie możemy kupić w Europie. Są to pączki ciężkie, twarde, czasem miękkie ale zawsze świeże i cieplutkie. Są wykonywane bez spulchniaczy z przeróżnych mączek jak choćby kukurydzianej. Z przegryzek ulicznych można kupić też popcorn, opalaną kukurydzę i orzeszki ziemne.

Orzeszki prócz surowych, często dostępne są też prażone w piasku na ceramicznych grillach. Potrzeba czegoś więcej? Owoców? Nie ma problemu! Mango, papaja, ananas, marakuja, awokado – to te które znamy. Ale dostępne jest zdecydowanie więcej. My tym razem skupiliśmy się na rękodziełach. Nie mówię tu bynajmniej o cepeliadzie zasilającej stragany większych miasteczek. W oczy wpadły mi koszyki. Wprawne ręce osobnika z ulicznej drużyny potrafiły wykonać dziennie aż osiem sztuk. Kosze tu wyplatane można by rzec, że można kupić i w Polsce w sieciówkach po 20-40 złotych. A tu? Nie tyle, że zdecydowanie taniej co ich jakość jest niesamowita. Materiał jest twardy i porządnie ubity by ostateczny produkt nadawał się do swojej funkcji a nie tylko do domowej ekspozycji. Tak więc rzemieślnicza grupa młodzików przygotowała nam dwa niewielkie choć wciąż duże koszyki, w których powstaniu mogliśmy uczestniczyć poprzez obserwację lub nawet tworzenie.

Z dziwnych i niezrozumiałych pamiątek wiozę jeszcze egzotyczną deskę. Nie mam jeszcze na nią pomysłu ale wiedziałem, że wizyta na stolarni jest konieczna…

Życie

Architektura mijanych drobnych miejscowości jest podobna i towarzyszy nam w zasadzie od Ghany. Są to drobne jednoizbowe domki budowane w pakietach.

To znaczy, jak rodzina się rozrasta i zachodzi potrzeba posiadania własnego pokoju to buduje się kolejny domek. Domki są niewielkie wybudowane z kamieni, glinianych cegieł albo co lepsze, nowocześniejsze – z pustaków. Wszystkie jednak na bazie okręgu i przykryte trawą. Wraz z pojawieniem się cywilizacji przyszły nowe materiały. Wspomniany pustak i jego siostra blacha falista. Zburzyło to niestety całe piękno takich wioseczek lecz dla ich mieszkańców liczyły się bardziej walory praktyczne ponad estetyczne.

Blacha falista w konsekwencji wymusiła zaprzestanie wznoszenia budynku na bazie okręgu na poczet prostokątów. Piękno i klimat upada siłą cywilizacji. Mieszkańcy są jednak pozbawieni odczuć estetycznych. Widać to po przewalających się wszędzie śmieciach. Wkroczył tu przecież jednorazowy plastik, którego jak nie spalą to wiatr przenosi z kąta w kąt. Przykre ale na szczęście coraz więcej afrykańskich krajów nabiera świadomości zagrożenia i wprowadza zakazy używania plastiku na rzecz papieru i innych biodegradowalnych opakowań. Życie tu toczy się na zewnątrz. Poza domem. Więc cały śmietnik mają wciąż w zasięgu wzroku.

Tak jak i w Wybrzeżu Kości Słoniowej, tak i w Gwinei uprawia się sporo kakao. Są także zboża, ryż i przyprawy.  Wytwarzają też czerwony olej palmowy i żółty kokosowy. Wszystko to możemy kupić na straganach lub nawet bezpośrednio u producentów. U tych drugich zawsze lepsza cena a jak potrzebujemy dziwnie małe ilości jak właśnie na nasz użytek, to często ze zdziwieniem dostać możemy nawet za darmo.

Skrót

Wrócę może do natury bo o tym miałem przecież pisać. Natura przychodzi sama i daje o sobie znać często na drogach stanowiących skróty. Wiecie czym jest skrót w offroadowej nomenklaturze? Już po kilku pierwszych moich skrótach określiłem skrót jako najdłuższy odcinek pomiędzy dwoma punktami. Fizycznie zawsze są one krótsze od alternatywnych objazdów. Długość w tym przypadku nawiązuje do czasu potrzebnego na uporanie się ze skrótem.

Tak więc skręcamy w bok, by skrótem ominąć duże miasto. Wdrapujemy się kamienistą drogą wijącą się między domkami robiąc spore zamieszanie. Zjawisko to jest powszechne gdy trafiasz w miejsca, w które biali się nie zapuszczają. To pierwsza oznaka, że skrót może być nieprzejezdny. Drugą oznaką może być błoto po kolana. Zasięgam więc języka i okazuje się, że droga będzie trudna ale przejezdna.

W istocie tak było. Czasem chciałem już zawrócić, czasem droga była jedynie ścieżką jednośladową co najwyżej dla motocykli ale mimo to ciągnęliśmy do przodu. Auto z przeciwka oznaczało, że jest szansa dojechać do założonego celu ale wcześniej trzeba się zmierzyć z jego wyminięciem. Nie ma na to miejsca. Jedna Toyota przez ten niecny zabieg wpadła do rowu i musieliśmy ją wyciągać.

W połowie odcinka wiedzieliśmy, że było warto się nie poddawać i brnąc do przodu. Wyjechaliśmy ponad las i ukazały nam się otwarte przestrzenie pofałdowane i bujnie zielone.

Takiej zieleni w tak czystym powietrzu nie widziałem nigdy wcześniej. Promienie słońca wzbogacały kunszt, jaki wypracowała tu natura. Cudowne przestrzenie, cudowne lasy, wspaniała soczysta zieleń.

Drugi odcinek był równie ciężki jak pierwszy. Sporo skał, dużych kamieni, przełomów i błota.

Chyba nie bez przyczyny nagle zniknęły z drogi wszystkie Toyoty, w których miejsce pojawiło się mnóstwo Nissanów Patroli. Dziwne zjawisko. Nigdzie indziej ich nie widywaliśmy…

Warto skręcać w bok dobierając skróty a jak ich brak, po prostu ot tak skręcać w bok. Tu jednak rodzą się dylematy bo główne drogi często prowadzone są przez atrakcyjne przyrodniczo miejsca. Przyroda jednak to nie wszystko. Jeszcze są ludzie. A ludzie na nieuczęszczanych trasach są zupełnie inni. Mniej zmanierowani i mniej łasi na pieniądz. Są uśmiechnięci i życzliwi. Chińskie modernizacje dróg i asfalty niosą wiele dobra, ale równocześnie niosą zło. Zmieniają kulturę i nastawienie otoczenia.

Gwinea zaczęła być w naszej świadomości krajem przejścia. Przejścia z krajów, gdzie każdy czegoś od nas oczekuje, dosłownie każdy i to bez względu na miejsce, w którym jesteśmy. Przejścia do krajów, w których to oczekiwanie się skończyło. Ciężko mówić, że się skończyło bo ono nigdy się nie skończyło i nigdy nie skończy, lecz skończyło się to nachalne, bezpardonowe wyciąganie ręki nawet przez dobrze odżywionego, wysportowanego, elegancko i markowo ubranego chłopaka w sile wieku. Tego coraz mniej a szczególnie z dala od przelotowych tras. Jakim było dla nas zaskoczeniem, gdy kiedyś znaleźliśmy piękne miejsce na nocleg przy szczycie jednej z gór. Zaskoczeniem bynajmniej nie było piękne miejsce, choć i to nie było oczywiste. Zaskoczeniem był fakt, że przeszło koło nas kilka osób i jedynie pomachało, uśmiechnęło się naturalnie, coś pogadali w swoim i bynajmniej nie we francuskim języku. Zabrali krowę do domu na noc, zebrali trawę bądź zioła i zniknęli. Poczułem się przez chwilę jak na innym kontynencie. Miło.

W Gwinei zaczyna się pojawiać kuchnia smaków. Do tej pory na ulicy prócz pożywienia ciężko było o smaki. Tu natomiast zaobserwowałem, że ryż potrafi być przyprawiony. Kurczak potrafi być przyprawiony. Podają sałatki do obiadu i to nie tyle rzucony kawał liścia, co często misternie wyrzeźbiona marchewka czy pomidorek. Wszystko wciąż w ludzkich cenach tyle, że ładnie podane. Miło.

Północ Gwinei zaczęła nam się wypłaszczać. Pojawiły się łąki częściowo nawet podmokłe. Sporo po drodze popadało. A jak tu pada to wycieraczki nie nadążają zbierać wody z szyby a wnętrze auta błyskawicznie paruje więc widoczność spada niemalże do zera.

Ta właśnie wilgoć niesie też wiele dobra. Trawy na łąkach północy były bardziej soczyste niż te z południa określane przez nas niewyobrażalnie zielonymi. Dacie wiarę? Ciężko było mi patrzeć na drogę bo ciągle z niedowierzaniem spoglądałem na łąki. Zieleń, zieleń, rażąca zieleń, świecąca wręcz zieleń. Niesamowite zjawisko. Seledynowa trawa jakby z najlepszych programów graficznych. Zresztą zobaczcie sami…

Komentarze

komentarz

Comments are closed.