Zanzibar – wyspa przypraw

W trakcie naszej podróży, zdecydowanie łatwiej nam wyskoczyć na Zanzibar niż próbując się tam dostać bezpośrednio z Polski. Więc? Jedziemy!

Jesteśmy w Tanzanii. W pierwszej kolejności musimy dotrzeć na wybrzeże do starej stolicy czyli Dar es Salaam. Jest to największe miasto w kraju. Nawet aktualna stolica w Dodomie nie rozrosła się jeszcze do tak wielkich rozmiarów. Nie ma się też co dziwić, w końcu Dar es Salaam jest ogromnym miastem portowym. Korki są tu tak wielkie i wszechobecne, że stały się naturalnym krajobrazem tego miasta. Przypuszczalnie, gdyby policja przestała kierować ruchem, znacznie poprawiłoby to jego płynność.

Auta nie planujemy brać ze sobą bo po wyspie łatwo i tanio można przemieszczać się lokalnymi busami zwanymi dala dala. Zostawiamy więc go pod kościołem u księdza bo ma spory parking. Naturalnie, jak to w kościele katolickim, ksiądz wcześniej przeprowadza z nami rozmowę, czy jesteśmy małżeństwem, czy jesteśmy katolikami, czy rzymskokatolickimi, z jakiego kraju i do której należymy parafii. Jedyną różnicą było to, że nie musieliśmy płacić „co łaska”, bo cennik parkingu był już wcześniej ustalony. CO?? Tak. Ksiądz w dobrej wierze, podniósł nam cenę naszych wakacji o dziesięć tysięcy tanzańskich szylingów dziennie, co w ostatecznym rozrachunku wyszło 120 złotych. Wyszło kulawo, bo tak samo kasują na kempingach z tą różnicą, że tam da się targować.

W porcie dowiadujemy się o możliwościach dostania się na wyspę. Do dyspozycji mamy dwie linie promowe. Pierwsza to Kilimanjaro. Nowy piękny prom dopływa do wyspy w zaledwie półtorej godzinki i oczywiście tyle samo wraca. Nic mu nie można zarzucić prócz ceny, która opiewa na 35$ od osoby w jedną mańkę co oznacza, że kurs tam i na zad będzie kosztował nas ponad pół tysiąca złotych! Nie ma mowy! Toż zaraz sięgną ceny biletów lotniczych z Polski!

Opcja druga to Flying Horse. Troszkę leciwy i wolniejszy bo płynie aż 3 godziny. Cena za kurs to 20$ w klasie VIP i niestety dla obcokrajowców nie ma opcji klasy niższej. Tej linii też nie ma co zarzucić, no może prócz tego, że już kilka ich promów zatonęło wraz z dziesiątkami osób. Cóż. Kasa ma się zgadzać więc naturalnie wybieramy opcję drugą.

Płyniemy w klimatyzowanej wydzielonej salce wraz z dziewięcioma innymi osobami. Jest więc kameralnie i fajnie. Fotele niczym z samolotów, regulowały się w dziewięciu płaszczyznach w czasie swej świetności. Dziś te czasy niestety minęły, tak jak i czasy świetności monitorków w zagłówkach. Trzy godziny szybko mijają. Gorzej było z powrotną stroną. Linia Flying Horse najprawdopodobniej w celach oszczędnościowych opuszcza port nocą (wypływamy o 21:00) i dryfuje gdzieś przy brzegu kilka godzin, aby uniknąć opłat portowych. Startujemy ponownie w środku nocy i dopływamy dopiero nad ranem co w sumie stanowi 9 godzin rejsu. Bujana na morzu i oczekiwanie na zatonięcie to równie fascynująca przygoda jak sam pobyt na Zanzibarze. Dominika nad wyraz nie lubi pływać łodzią i w myślach już budowała sobie drogę ewakuacyjną a nasz niewielki promik bujał się tak na tych falach, że sam miałem czasem odruchy wymiotne. Lepiej było zamknąć oczy i próbować zasnąć bo jak chciało się ocenić horyzont to potrafił krzywić się do blisko 45°.

Stone Town

Cumujemy w starym mieście. Z miastem tym związany jest Farrokh Bulsara, znany później jako Freddy Mercury, lecz spędził tu jedynie swoje dzieciństwo. Rodzice pochodzą z Indii i przyjechali tu jedynie za pracą, gdyż Hindusi oraz Arabowie w tym czasie byli mocno uprzywilejowani na wyspie. Zakończyła to dopiero rewolucja z 1964 roku lecz spora część ludności pozostała. Do dziś widać sporo Arabów i Hindusów na uliczkach starego miasta handlujących czym tylko się da. Zanzibar z resztą od wielu lat słynie z handlu. Niestety początki były bardzo niechlubne bo opierały się na handlu niewolnikami. Rękę do tego przyłożyli Arabowie, ale także i rdzenni mieszkańcy. Po części jedynie pośredniczyli w przerzucie, ale niejednokrotnie też uczestniczyli w wyprawach w głąb Kongo do skłócanych wcześniej plemion, by te oddawały swoich wrogów za garść koralików czy innych błyskotek.

Dziś Stone Town to pozostałości architektury z naleciałościami wschodu o ciasnych i krętych uliczkach. Ma ratusz, całkiem fajny nawet, ale darujemy sobie jego historyczne miejsca i od razu nasze nogi niosą nas ku dala dala. Plan jest prosty. Wybyczyć się na plaży, ponurkować na rafach, najeść morskich robali i wracać z wakacji na resztę wakacji.

Jest i nasz daladala! Co prawda z busem wspólne ma jedynie to, że jeździ na czterech kołach i wozi ludzi, ale nam to nie przeszkadza. W końcu całe Filipiny przejechaliśmy podobnymi środkami transportu jakim są jeepney’e. Ot niewielkich rozmiarów samochód dostawczy z dorobioną plandeką i ławeczkami ustawionymi wzdłuż pojazdu. Znakomite gospodarowanie miejscem, ale nie ładują raczej więcej niż 15 osób. To znaczy nie siadają na dachu i nie wiszą na wszystkim co tylko da się chwycić ręką, jak to ma właśnie miejsce na Filipinach.

W Stone Town jest świetny market z żarciem. Od godziny 18-tej wystawiają się lokalni kucharze. Wszystkie te stanowiska nasz polski sanepid wyzamykałby bez mrugnięcia okiem ale nie chodzi tu o sterylność, lecz o smaki. Do wyboru grillowany kalmar (3 zł), szaszłyki z kurczaka bądź wątróbki (2 zł), wędzone i suszone rybki, świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej przepuszczany przez lód (2 zł), frytki, ośmiornice, arbuzy, mango czy ananasy. Wystawione są też rękodzieła, przyprawy i tradycyjnie chińskie rupiecia.

Baby Bush

Strasznie infantylna nazwa, ale cena tego lodge, skłoniła nas do tego, by nasze pierwsze kroki na wyspie, przestąpiły właśnie ich progi. Krążymy więc po lokalnej wiosce przypominającej nieco slumsy. Rozleniwieni wysokimi temperaturami lokalesi, leżą to pod drzewem na piasku, to przy murze domu. Niektóre kobiety robią pranie, inne lepią kosze z traw, jeszcze inne tworzą masajską biżuterię dla turystów.

Wreszcie trafiamy do naszego celu. Menadżer obiektu naprawdę ma dobre podejście biznesowe. Wiedział, że trzeba zatrudnić dobrego fotografa do zrobienia porządnych zdjęć do oferty internetowej. Innymi słowy – z ulicy nigdy bym tu nie wszedł. Nie miałbym odwagi. Budynek z zewnątrz wyglądał jak stajnia Drakuli. Kolejne kroki w głąb, tylko mnie w tym utwierdzały a piękny basen z oferty, w rzeczywistości swym rozmiarem przypomina raczej wannę, na dodatek ze zużytą wodą. Na terenie sporo niezamiecionego piachu. Obiekt to kilka mniejszych bądź większych budynków stanowiących pokoje. No cóż. Powiedziało się A, to trzeba powiedzieć i B. Pracownik pokazał nam wolny pokój i całe nasze zmartwienie minęło. Pokój wewnątrz jest czysty, zadbany i duży. Piękna moskitiera nad wielkim łóżkiem i spora łazienka. Jedyny problem to fakt, że to nie ten pokój w zakładanej przez nas cenie. Ktoś nam go podebrał poza zeszytem rezerwacyjnym i został tylko ten drogi. Cóż. W trakcie negocjacji miałem silniejsze argumenty, które pozwoliły mi zbić cenę apartamentu do ceny zwykłego pokoju. Restauracja wraz z barem wyglądała też bardzo ładnie i urządzona z pomysłem. Całość wewnątrz prezentowała się już bardzo fajnie. Jedynie „z drogi” wygląda to strasznie i wymaga remontu i oczyszczenia, który w sumie chyba się właśnie rozpoczął.

Bardzo żałuję, że nie udało mi się sfotografować stworzenia, które zainspirowało właściciela do nadania jego biznesowi właśnie takiej nazwy. BushBaby to tak naprawdę galago senegalski z rodziny małpiatek. Przeuroczy dziwoląg o wyłupiastych oczach w godzinach wieczornych przychodzi do baru na bananowy poczęstunek. Jeśli nikt go nie częstuje, to po prostu sam podkrada owoce i zmyka. Pierwszego wieczoru pojawił się malec bez ogona, ale dołączył do niego nieco większy z długim ogonem niczym małpa.

Przyszedł więc czas na plażę. Ta okazuje się niezwykle interesująca, gdyż południową porą ocean cofa się na tyle daleko, że lokalesi ruszają na spacer wzdłuż płytkiej wody w poszukiwaniu kalmarów, ślimaków i innych robali. Plaża staje się wtedy ogromną piaskownicą. Takie zjawisko na wyspie występuje ponoć jedynie tutaj w miejscowości Kiwengwa. Ruszyliśmy i my!

Biały piasek aż po horyzont. Woda mieni się lazurowymi odcieniami a jej przejrzystość pozwala dostrzegać plamy wodorostów nawet na dalekich odległościach. Wszystko to tworzy niezwykłe obrazy mieniące się różnymi kolorami w zależności od pory dnia. Po plaży spacerują Masajowie, próbujący wcisnąć ci coś z biżuterii, bądź innych rękodzieł. Nie są nachalni jak Turcy czy Egipcjanie. Jest sympatycznie i cicho.

Spacerując po płytkich wodach naszej plaży, natknęliśmy się na przeciekawe stworzenia, których do tej pory nie widzieliśmy. Prócz typowych czarnych jeżowców, jakich pełno w Adriatyku, były też nieco inne – różowe. Udało mi się wypatrzyć też coś w stylu węża wodnego, młodej moreny śnieżnopłatkowej (echidna gwiaździsta) ale fenomenem okazał być się sporych rozmiarów krab. Kalinek błękitny, bo tak się nazywa Dominiki znalezisko, chyba ugotował się w tej gorącej wodzie, bo ani rączką ani nóżką… Kolejnego dnia na spacer poszliśmy dalej w głąb wody. Dalej od brzegu spotkać można masę różnych rozgwiazd, z czego dwie najfajniejsze uchwyciliśmy na zdjęciu.

Miramont

By nie skisnąć, zmieniamy miejsce. Nieopodal pojawiła się dobra oferta. Wskakujemy więc w dala dala i lądujemy w Miramont Lodge. Obiekt ten ma już zdecydowanie wyższy standard mimo podobnej ceny za pobyt. Niby zaleta ale widać już powiew sporej komercji. Właścicielem jest obywatel Rumunii. Obsługa wprawdzie lokalna ale managerki również pochodzą z Rumunii. W Baby Lodge nie było tak dużo ludzi a otoczenie było bardziej naturalne. Tu do dyspozycji mamy już duży basen, choć woda jest jeszcze gorętsza niż w samym oceanie. Aby można było się w nim schłodzić, trzeba wskoczyć wieczorem lub wcześnie rano. Chłodzimy się zatem zimnym piwem, zmrożonymi świeżymi sokami z lokalnych owoców i zimnym wiatrem znad Oceanu Indyjskiego!

   

Tu poznajemy Carlosa i Ingrid z Hiszpanii. Razem szwendamy się po okolicy, płyniemy na snorkeling, czy też eksplorujemy lokalne restauracje przemierzając kilometry białymi plażami o piasku drobnym niczym mąka. Carlos już od kilkunastu lat związany jest z Afryką sprowadzając rękodzieła na przykład z Mozambiku. Pokazywał nam zdjęcia niektórych z nich na swojej stronie MundoBatik i wiele wygląda fenomenalnie. Aż ponownie zacząłem rozważać możliwość pojechania do Mozambiku, którego wykreśliliśmy już z naszej trasy. Może chcecie coś kupić?

Nurkowanie

Plaża plażą, piasek piaskiem, lecz w samej wodzie czekają przecież na nas kolorowe rybki! Tu nieopodal Matemwe, gdzie stacjonujemy znajduje się niewielka wyspa dla obrzydliwie bogatych turystów. Wyspa ta niewiele więc nas interesuje jednak jest ona początkiem atolu o dość pokaźnym rozmiarze. Przy atolu wykształciła się spora rafa a jak rafa to i rybki!

Wycieczka na atol organizowana przez Miramont to wydatek rzędu 35$ od osoby, jednak bezpośrednio u chłopaków reklamujących się na plaży, można zrobić to samo w cenie 25$. Ostatecznie udaje mi się zejść z ceną do 30$ za parę co wygląda już zdecydowanie atrakcyjniej.

Startujemy wcześnie rano. Z turystów na naszej małej łajbie tylko my i Carlos z Ingrid. Mamy za to dwóch kapitanów i przewodnika. Razem 7 osób.

Rzucamy kotwicę! Na miejscu nie jesteśmy już maleńką grupą, bo parkujemy wśród kilkunastu innych łodzi. Białasy kotłują się w wodzie ale dla wszystkich starcza miejsca i każdy ma szansę zobaczyć ten podwodny świat. Ilość ludzi niestety przekłada się na przejrzystość wody, gdyż zruszany piach potrafi mocno ograniczyć widoczność. Mimo wszystko udało się wypatrzeć okazy, których do tej pory nie widziałem ani na Filipinach ani na Sri Lance. Żałuję jedynie, że nie udało się spotkać delfinów ani wielkich żółwi. Bywają tu niezwykle rzadko. Chcąc zwiększyć prawdopodobieństwo ich spotkania do blisko 100%, należałoby udać się na południe wyspy. My jednak przyjechaliśmy tu wypocząć a nie na maraton więc nie musimy zobaczyć wszystkiego.

Ceny?

Zanzibar staje się modnym kierunkiem urlopowym chyba przez te ponoć najpiękniejsze plaże świata. Czy faktycznie są tak wspaniałe? Robią wielkie wrażenie lecz widywaliśmy równie ładne. Niemniej jednak skoro macie już ochotę tu przylecieć to napiszę coś więcej o cenach. Wiecie, że podróżujemy budżetowo. Organizując wszystko na własną rękę, sporo można zaoszczędzić. Choć nie ma co ukrywać, że Zanzibar nie jest tani. Z racji faktu, że byliśmy blisko to chyba mało komu uda się spędzić czas na Zanzibarze w niższej kwocie niż my wydaliśmy. Bilety lotnicze odpadły, ale wskoczył w ich miejsce jednak dość kosztowny prom.

Noclegi ze śniadaniem to wydatek rzędu 20$ za dwuosobowy pokój. W takich kwotach zaczynają się obiekty położone przy samej plaży. Rezerwując wcześniej, można wypatrzyć lepszą ofertę. W kolejnych liniach zabudowy, czyli nie przy samej plaży, uda się zorganizować jeszcze lepszą cenę, ale czy ma to sens? Zaoszczędziliśmy więc na jedzeniu. Spróbowaliśmy oczywiście kuchni Baby Bush bo zazwyczaj jest zdecydowanie lepsza niż na ulicy i w rzeczy samej tak też było. Za danie w postaci krewetek, albo ośmiornicy w curry płaciliśmy 33 zł. W Miramont obiad niestety już w cenie 50 zł a piwo za 12 zł. Alternatywą do takich opcji jest stołowanie się na ulicy. Znaleźliśmy więc tanią włoską restaurację również serwującą owoce morza. I tak kalmary z frytkami i sałatką mogą być Twoje za 12 zł a piwko za 5 zł. U lokalesa za 20 zł kupisz pół kurczaka z frytkami i sałatkami, co starczy na dwie osoby w zupełności. Możesz też zaserwować sobie super tani posiłek, jakim jest ryż z siekaną zieleniną, fasolą i zupo-sosem mięsnym w cenie 5 zł. Takie alternatywy to dobre rozwiązanie zarówno dla Twojego portfela, jak i dla lokalnej społeczności. Poza tym pozwala bardziej poznać zwyczaje, mieszkańców i ich smaki więc sami wybieramy takie opcje i zdecydowanie je polecamy.

Pamiętajcie też o szczepieniach. Po postawieniu pierwszej stopy na wyspie poproszono nas o żółte książeczki z potwierdzeniem szczepienia na żółtą febrę. My ignoranci – nie zabraliśmy! Uznaliśmy, że okazanie jej na wjeździe do Tanzanii zupełnie wystarczy. Nawet nie wiedzieliśmy, że Zanzibar nadal odczuwa sporą niezależność względem Tanzanii i nawet daje pieczęć w paszport. Uniknęliśmy jednak kolejnego szczepienia, bo na szczęście mieliśmy kopię „w chmurze” i swobodnie mogliśmy pozostać na wyspie.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.