Wielu z Was pewnie zastanawia się czy nasz Patrol wciąż jedzie, czy radzi sobie z afrykańskimi temperaturami, czy silnik już wybuchł a modyfikowana buda kontenerowa już odpadła. Ten wpis jest właśnie o tym.
Od początku podróży mamy problemy z klimatyzacją. Początkowo uzupełnialiśmy gaz w systemie ale już chyba przywykliśmy do jej braku. Mimo kilkukrotnej diagnozy lokalnych mechaników, nikt nie był w stanie zlokalizować miejsca rozszczelnienia. Na szczęście takie usługi, jak i sam gaz są tu tanie, ale przypuszczalnie dotrwamy do domu nawet i bez niej. Gdzieś na końcu kontynentu rozszczelnił się też uszczelniacz półosi tak, że przez sprzęgiełko zaczął powoli wyciekać olej zmieszany ze smarem. Zjawisko znane w Patrolach, choć tym razem wystąpiło dziwnie późno. Teren jednak nie był bardzo wymagający, dlatego też przytrafiło się to dopiero w połowie podróży. Temat na szczęście zażegnaliśmy szybko z pomocą sprawnego lokalnego mechanika.
Mieliśmy też małą przygodę z drążkiem zmiany biegów. Pewnego razu podczas jazdy... został mi w ręce. Parę kilometrów udawało mi się zmieniać biegi wpychając palec wgłąb mieszka i doczołgaliśmy się do pierwszego lepszego chłopaka ze spawarką. Raz dwa, drążek na miejscu i działa bez zarzutów do dziś!
Przed wyjazdem zakupiłem świetne owiewki na szyby, dzięki którym można uchylić okno a deszcz i tak nie napada do środka. Problem w tym, że ów owiewki stanowiły spory opór w domykającej się szybie. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W Zambii szlak trafił mechanizm. Silnik szyb wciąż pracował ale przekładnia nie poruszała szybą. Za nowe mechanizmy chcieli tu 500$ jeśli dobrze pamiętam. Jeśli ktoś będzie potrzebował – wciąż mam kontakt. Rozebrałem więc drzwi i próbowałem wyrobione rowki uzupełnić klejem. Nie pomogło to ani na chwilę. Później z zastosowaniem lutownicy udało się je zlikwidować rodzimym materiałem i szyby pracują do dziś.
Za półmetkiem było już troszkę gorzej. Namibijskie drogi wołają o pomstę do nieba. Jazda własnym samochodem po tych drogach nie jest dobrą opcją. Wszechobecne tarki czasem są tak głębokie, że mimo spuszczenia powietrza do 0,7 bara i próby dopasowania prędkości od 20 km/h do 90 km/h i tak w efekcie końcowym roztelepuje wóz.
Przypuszczalnie większość ciężkich oszpejowanych polskich Patroli, przygotowanych w ciężki offroad odniosłaby wielkie szkody. Dlatego zostawcie je w domach i skorzystajcie z ofert lokalnych wypożyczalni samochodów. Przy przebudowie mojego auta starałem się walczyć z każdym kilogramem, dlatego uszkodzenia nie są aż tak drastyczne ale jednak są. W Windhuk – stolicy Namibii, zawitałem do zakładu, w którym wytwarza się nowe nadwozia dla samochodów terenowych służących później do obsługi ruchu turystycznego. Oglądnąłem sobie kilka wersji Toyoty i Patrola, był i autobus dla grupy studentów. Szef firmy przyglądał się mojemu dziecku i dzięki temu wypatrzyliśmy pęknięcie na ramie.
Na szczęście dla chłopaków z tej firmy była to drobnostka. Mają spore doświadczenie w takiej materii. Ramy tną na kawałki, by ostatecznie je później przedłużać, gdyż niektóre terenówki przerabiają na kilkunastoosobowe furgony. Poprawili mi zatem kilka mocowań i dorobili parę wzmocnień. Jako, że firma buduje tu auta właśnie na takie drogi mam pewność, że modyfikacje wystarczą na długo.
Od długiego czasu towarzyszy nam brzdęk w tylnym kole. Tłukący się notorycznie zacisk hamulcowy na kamienistych drogach, skutecznie płoszy dzikie zwierzęta. Interwencja w Kenii chwilowo pomogła, lecz problem wrócił. Później nie było warunków by się tym zająć bo był kłopot z częściami do Patrola. Wszędzie niestety królują Toyoty Land Cruiser.
Później już przywykliśmy do hałasu i zapomnieliśmy o temacie ale oczywiście w Namibii dał o sobie znać skutek ignorancji. Gdy zaczęły się kiepskie drogi sukcesywnie mięknął mi pedał hamulca. Z czasem hamulec działał dopiero po drugim jego wciśnięciu. Niby nic strasznego tym bardziej w obliczu płaskich, szerokich i pustych dróg. Ja już do tego przywykłem i nauczyłem się obsługiwać mimo problemu. Gorzej z Dominiką. Gdy raz nieświadoma siadła za kierownicę, wjechała w ogrodzenie zbudowane z szyn kolejowych zabezpieczające by nie wpaść do kanionu, który jechaliśmy zwiedzić. Szynę poprawiliśmy i teraz jedynie nieco wystaje ponad pozostałe.
Z czasem po kilkuset kilometrach hamulec przestał działać i po trzecim wciśnięciu. To był znak by poważniej podejść do tematu. Na szczęście do dużego miasta było już niedaleko a było to pierwsze duże miasto właśnie od kilkuset kilometrów. Niby fajnie, jednak między nami a miastem do przekroczenia była przełęcz. Szczęście w nieszczęściu, że jedynie podjazd był pod górę a później znów otworzyły się płaskie przestrzenie. W miasteczku w znalezionym warsztacie pijany właściciel nie chciał się podjąć pracy – w końcu to hamulce. Pospacerował więc po mieście i znalazł osobę kompetentną a przede wszystkim trzeźwą, która dokona operacji. Skończyło się jedynie na odpowietrzeniu systemu bo chłopaki nie miały możliwości zrobienia nic więcej. Wróciłem więc do tematu na wybrzeżu i tam rozebraliśmy koło. Diagnoza niezbyt przychylna. Zacisk hamulca jest wyrobiony i kwalifikuje się do wymiany. Dlatego dzwoni i przypuszczalnie dlatego zapowietrza system. Części – brak albo zbyt drogie. Na szczęście w żaden sposób nie dyskwalifikuje to jazdy. Myślałem o odcięciu tylnej sekcji ale wolę co jakiś czas samemu odpowietrzyć układ, gdyby temat wrócił a jednak mieć cały czas sprawne hamulce we wszystkich czterech kołach.
Wstrząsy Namibii dokończyły żywota pływakowi w baku. Opadł na dół i zaprzestał wskazywania ilości paliwa. Niby nie problem bo z licznika kilometrów, też potrafimy oszacować na ile wystarczy nam jeszcze paliwa. Bak duży bo mieści 180 litrów, więc problem tym bardziej błahy. Gorzej, że w pewnym momencie zgasły wszystkie wskazania z zegarów. Brak wskazań prędkości, obrotów, alternatora, temperatury płynu chłodniczego, wskazania napięcia akumulatora. Zatrzymał się też licznik kilometrów. Skonsultowałem więc sprawę z Kubą Zdebskim i otrzymałem kilka wskazówek gdzie szukać przyczyny. Najbardziej prawdopodobne wydawało mi się, że od wstrząsów wypięła się jakaś kostka z zegarów. Rozebrałem więc wszystko ale na próżno. Potem sprawdziłem bezpieczniki od alternatora ale i tam wszystko wygląda prawidłowo. Usterką okazał się spalony zwykły bezpiecznik… ale jak to Dominika słusznie określiła, że im więcej człowiek wie tym gorzej. Przecież naturalnym jest, że winno się zacząć poszukiwania od zwyczajnych bezpieczników.
Pojawił się też problem ze zbiornikiem wody. W Ugandzie powstała w nim jakaś mikro dziurka najprawdopodobniej od kamyczka, który zawieruszył się między zbiornikiem a jego osłoną. Wtedy wystarczy, że osłona przejmie jakieś uderzenie i robi się dziurka. Zaspawaliśmy ją w Ugandzie ale temat wrócił niedawno. Póki co jedziemy dalej bo nie tracimy wody zbyt wiele ale już w głowie urodził mi się pomysł jak zapobiec podobnym uszkodzeniom w przyszłości. Z pomysłem naturalnie będę musiał ponownie odwiedzić Gucia ze Snorkele.pl by wprowadził kolejne modyfikacje.
Aż dziw bierze, że wciąż nie złapaliśmy kapcia. Jedynie gdzieś w górach eSwatini najechałem zapewne na jakiś ostry kamień i naciąłem korpus boczny opony. Na szczęście nie na wylot i wciąż trzyma ciśnienie, ale z racji braku możliwości porządnej jej naprawy stanowi teraz koło zapasowe a my na przednią oś wrzuciliśmy nowe opony podróżujące do tej pory na dachu.
W ostatnich dniach znów zaczął wyciekać olej z przedniego mostu. Tym razem z drugiej strony. Wpadliśmy więc do polecanego warsztatu na szybką wymianę uszczelniacza. Właściciel – twarda sztuka. Nie udało nam się nic zbić z narzuconej ceny ale i tak nie była jakoś wygórowana jak na warunki angolskie. Miało zająć dwie godziny. W trakcie rozbierania okazało się, że zapieczone jest łożysko piasty a łożysko na kuli rozsypało się w drobny mak. Tym samym odkryłem powód wycieku. Pech chciał, że jak mam zapasy do piasty, tak zapomniałem zabrać tych mniejszych łożysk. Po tym jak szef warsztatu wykonał telefon, na warsztacie zjawiło się dwóch gości. Artur wraz z Dionim zabrali mnie na wycieczkę po sklepach lecz udało nam się kupić jedynie jedno. Nawiasem mówiąc – produkcji węgierskiej. Jedno wystarczyło ale chłopaki uruchomiły już swoje kontakty z klubu Amigos da Picada i w Luandzie czekają na mnie dwa kolejne łożyska i warsztat, w którym je zmienią. Chcę zmienić i przy drugim kole by nie powtórzyła się sytuacja z wyciekającym olejem. Ah te afrykańskie drogi… Koniec końców zastała nas noc. Szef warsztatu – Mario, nie wziął za usługę ani grosza. Mało tego. Później postawił jeszcze pizzę jak wszyscy razem spotkaliśmy się na plaży w ulubionym ich klubie. Artur z kolei kupił nam łożysko i nowe oleje do mostu nie przyjmując za to żadnych pieniędzy. Kolejne dni spędziliśmy wspólnie w trasie bo chcieli pokazać nam piękną Angolę. Nocleg spędziliśmy w jego lodgy w górach. Artur też ma garaż ale tam naprawiają tylko motory bo to w nich jest zakochany. Ma piękną AfricaTwin ale prócz niej kilka innych ciekawych egzemplarzy. Czas spędzony razem to wspaniałe chwile bo to wspaniali ludzie! Teraz i nasz samochód dostał ich klubowe naklejki a klub jest tak potężny, że jego kontakty wykraczają nawet poza Angolę więc ponoć ułatwić nam mają spotkania z Policją ale też i służbami celnymi w Kongo! Nic złego natomiast nie dzieje się z naszą nową zabudową. Konstrukcja wyspawana u Grześka (Autoserwis Ewa Zdebska) sprawdza się lepiej niż fabryczne elementy auta. Nic nie pęka, nic nie skrzypi i wciąż trzyma wymiary.
Jesteśmy więc w głębokim szoku, że po przejechaniu ponad 30 tysięcy kilometrów po Afrykańskich drogach i bezdrożach, wynik uszkodzeń samochodu jest mniejszy niż jaki miewaliśmy na krótszych dystansach. Wiemy już co trzeba wzmocnić, co poprawić ale rzeczy tych naprawdę jest niewiele. Trzymajcie więc mocno kciuki, by stan ten nie uległ znacznemu pogorszeniu bo to, że znów coś się wydarzy, jest raczej nieuniknione. Czas leci a auto jest w ciągłej eksploatacji. Nasze niewielkich rozmiarów pudełeczko części zamiennych nie jest jednak nadmiernie eksploatowane. Sięgnąłem do niego jedynie po uszczelniacz półosi i kilka filtrów!