Afryka wschodnia – podsumowanie (Egipt – Zambia)

Postanowiliśmy podsumowanie naszej afrykańskiej przygody podzielić na trzy części bo granice tego podziału zaczynają się rysować w naszych głowach dosyć wyraźnie. Linia podziału przebiegać będzie prosto. Dzielimy Afrykę na wschodnią, południową i zachodnią. Powód też prosty. Wschodnia jest celem wielu podróżników i dość powszechnie znana. Południowa natomiast tak popularna, że udają się tam nie tyle podróżnicy, co wycieczkowicze typu „all inclusive” i przemierzają ją tam wypożyczanymi samochodami, bądź w zorganizowanych safari. Zachodnia natomiast odwiedzana jest najrzadziej. Ale oczywiście nie tylko to jest powodem podziału…

Wschód Afryki jest bardzo różnorodny. Ciężko jednak się tu dziś dostać, bo syryjska wojna zaburzyła prostą możliwość dotarcia tu lądem. Dziś opcji jest kilka i każda z nich niestety sporo droższa od tej na kołach. Podróż na kołach niesie ze sobą nie tyle oszczędności finansowe, co możliwości poznania nowych krajów i kultur po drodze… ale cóż. My nie zdążyliśmy. Syrię ominąć można na kilka sposobów. Tak jak my, czyli z Aten do Aleksandrii, albo jeszcze fajniej do Jordanii. Ta druga opcja otwiera możliwość poznania nie tyle Jordanii, co jeszcze Izraela. Logistycznie niewiele bardziej skomplikowana ale jednak, bo trzeba następnie przerzucić auto promem przez Morze Czerwone do Egiptu.

Dokumenty

Logistyka to istotne zagadnienie w tej podróży. Daty wjazdów do poszczególnych krajów determinuje nie tylko pogoda i związane z nią pory deszczowe i suche. Podstawą są wizy. Mają one datę ważności i datę wjazdu. Niejednokrotnie jest tak, że jak wyrobisz wizę w domu, by ruszyć z kompletem dokumentów skutek będzie taki, że po dotarciu pod granicę wnioskowanego kraju wiza może być już nie ważna. Wizy więc robimy w trakcie podróży. O część z nich aplikujemy z kilkutygodniowym wyprzedzeniem ale część udaje się zdobyć na granicy. Na granicy czekają nas dodatkowe opłaty jak podatki drogowe, podatki związane z zanieczyszczeniem środowiska, podatki za wjazd do miasta granicznego i szereg innych wielokrotnie komicznie śmiesznych. Wymagane jest też ubezpieczenie pojazdu. Czasem jest ono indywidualne dla poszczególnych krajów, a czasem kupujemy je w pakiecie dla kilku znajdujących się w podobnych uniach do naszej europejskiej. W Egipcie dodatkowo wymagane było lokalne prawo jazdy oraz przerejestrowanie samochodu na arabskie numery. Czasem jest to spory korowód papierologiczny ale w większości przechodzi całkiem sprawnie. Zawsze z pomocą przychodzą nam ”fikserzy”, którzy chętnie pomogą przyśpieszyć procedury. Oczywiście nie za darmo – więc unikamy ich jak ognia biorąc wszystko na własne barki. Najważniejszym dokumentem jednak jest CDP (Carnet de Passage), o którym już wspominaliśmy. To dokument celny na nasz samochód. Przy wjeździe do nowego kraju nabijają w nim pieczęć wjazdową i podobną przy wyjeździe. W razie braku którejś z nich, w Polsce nie otrzymamy zwrotu kaucji za samochód, więc dbamy o niego jak o jajko. Istotną rolę pełni też żółta książeczka. Wymagana jest na kilku granicach jako poświadczenie zaszczepienia się na groźne choroby, głównie na żółtą febrę. Posiadamy asekuracyjnie międzynarodowe prawo jazdy jednak o ten dokument jak dotąd nikt nie prosił. Policja rzadko nas kontroluje. Częściej odbywają się checkpointy wojskowe, gdzie machną ręką, względnie rzucą okiem na paszport, czasem zaglądną pobieżnie do auta. A w kwestii paszportów warto zaznaczyć, że powoli kończy się nam miejsce na wbijanie nowych pieczątek. Wizy często zajmują całą stronę a afrykańscy celnicy mają taki rozmach, że potrafią wbić nawet i trzy pieczątki. Tego się nie spodziewaliśmy i przypuszczalnie będziemy musieli wyrobić dodatkowy paszport tymczasowy. Problem jednak w tym, że niektóre kraje go nie respektują więc będziemy używać obu równocześnie a wyrobić go musimy odpowiednio wcześnie, by mieć w nim rezerwę.

Ludzie

Jak już wcześniej zaznaczałem, w krajach arabskich w tej kwestii niewiele się zmieniło. Nadal uważam, że ludzie tam mieszkający są wspaniali. Zarówno Egipt, jak i Sudan wspominamy bardzo miło i wyjątkowo. Są przyjaźni. Po prostu ludzcy. Takich spotykaliśmy do tej pory na naszych drogach począwszy już od Azji. Mimo biedy w niektórych częściach krajów, nie czuliśmy, że chcą od nas coś dostać, a wręcz przeciwnie. Mają świadomość, że człowiek w podróży ma więcej potrzeb niż oni sami i często chcą coś sami podarować.

Zmieniło się to jednak wraz z przekroczeniem granicy Etiopii. Zmieniło się diametralnie. Później stopniowo relacje się poprawiały jednak wyciąganie ręki po cokolwiek towarzyszy nam do dziś. Coraz rzadziej ale jednak. Jest to bardzo przykre w kształtowaniu opinii na temat poszczególnych krajów. Ten brak bezinteresowności. Ten bezczelny gest czy prośba, ale pod przykrywką przywitania się, pozornego zainteresowania naszą osobą. Tych ludzi jest tak wielu, że nie ma ludzkiej siły by każdemu coś dać. Poza tym wiemy już do czego to prowadzi. A jak jestem już przy liczebności… Tak.

Już nie ma dzikich plaż

Afryka jest tak gęsto zasiedlona, że źle się podróżuje. Ciężko gdzieś się zaszyć i kontemplować, oddać się całkowicie przyrodzie. Zawsze ktoś Cię znajdzie. W Etiopii nim się zatrzymasz już jesteś oblepiony ludźmi. W kolejnych krajach niby lepiej, bo już nie rzucają w Ciebie kamieniami jak im czegoś nie dasz, ale nadal przychodzą po długopis, pieniądze, coś gazowanego do picia, cukierki czy inne rzeczy, które biali chętnie rozdają na wycieczkach „ratując głodnego murzynka”. Z każdym kolejnym krajem podobnych sytuacji coraz mniej, ale ludzi nie ubywa. Nawet jak nikt Cię już nie nachodzi to jednak chodzi. Chodzi w prawo, chodzi w lewo. Oni ciągle gdzieś chodzą. Pełno ich wszędzie. Ulice pękają w szwach. Po zmroku strach jeździć, by kogoś nie nawinąć na zderzak. Ale jak zatrzymasz się za dnia to Cię znajdą. I takie ciągłe dylematy. Cwaniaczków też nie brakuje. Im niżej na południe tym takich więcej. Ci, co poznali już zapach pieniądza, jakiego można wytargać od białego człowieka, szybko się spaczyli. Ściągają taką kasę za atrakcje czy noclegi, że szkoda gadać. Nie ma targowania. Chińczyk płaci, Niemiec płaci… a ty Polaczku się martw bo biały jesteś. Inni z kolei, którzy nic nie mają ale podpatrzyli tych przedsiębiorców, też kombinują. Dla przykładu w środku nocy podszedł do nas koleś, grzecznie zapukał w auto i powiedział, że będzie nas pilnował, by się nic nie stało. Tyle, że był jedyną osobą, która mogłaby coś zrobić, bo innych nie było. Dodał, że to jego ziemia. Udowodnisz, że nie? Poprosił o równowartość 100 zł, zaznaczając że nie prosi o 1000 tylko o 100. Ciekawa stawka, bo nieopodal na kempingu biorą po 18 zł a w tym przecież ma się dostęp do wody, sanitariatów, restauracji i niejednokrotnie internetu. Po tym nie dziwię się, że większość tych biznesów turystycznych i kempingów, prowadzonych jest przez białych. Ale ci wcale nie są lepsi. Dla przykładu (też z Zambii) wygonili nas z krzaków, w których zaszyliśmy się na noc w trybie natychmiastowym! Bo to były ich krzaki! Takie incydenty nie przyczyniają się do chęci nawiązywania nowych kontaktów po drodze. Natura nasza taka, że chcemy zawierać znajomości, jednak zaczęliśmy unikać ludzi. Ciężko tu o szczerość i uczciwość. Oglądasz rękodzieła lokalnych osób, które opowiadają jak to pozyskują materiały na nie, jak to pieczołowicie wykonują, polerują itp., itd… po czym znajdujesz identyczne u sąsiada, w mieście obok albo nawet w sąsiednim kraju. Straszne. Czy faktycznie jest to konieczne w handlu? Nie przypominam sobie jakoś by natarczywi Turcy czy Egipcjanie puszczali aż takie straszne kity, by coś sprzedać.

Charaktery i naleciałości to jedno. Inną sprawą natomiast są kolory. Różnorodność etiopskich plemion powala i szokuje. Dla tych obrazków warto tu przyjechać. Brązowowłosi Hamerzy, Mursi z krążkami w wargach, bogato zdobieni Turkana i Samburu znad jeziora Turkana, czy kenijsko-tanzańscy Masajowie… Jednak większość z nich wyciąga rękę po dolara za zrobienie im zdjęcia.

Drogi

To jest istotny rozdział. Jadąc tu, myśleliśmy pewnie jak większość z Was, że bez auta 4x4 nie ma co się tu wybierać. Gdybym powiedział, że wszystkie drogi wyglądają tak:… to większość z Was by uwierzyła. Prawda jednak jest nieco inna. Afrykę wschodnią można śmiało przelecieć pięknymi czarnymi asfaltami. Jeszcze kilka lat temu wiele odcinków było niewykończonych, jednak dziś nie powinno być problemu przeskoczenie z północy na południe pięknym mercedesem o niskim zawieszeniu. Chcąc jednak dojechać w fajne miejsca a zwłaszcza fajnymi odcinkami, już potrzebny jest napęd na wszystkie koła. Pustynie Egiptu i Sudanu wielokrotnie były sporym wyzwaniem. Gdy pustynie ustąpiły miejsca lasom i skałom ciężko już było o omijanie głównych dróg. W Etiopii boczne drogi przez swą szerokość przeznaczone są jedynie dla motorów i kończą swój bieg zazwyczaj po kilku metrach tudzież kilometrach w jakimś maleńkim gospodarstwie. Jednak i tam udało nam się coś pokręcić poza asfaltem. W Kenii i Tanzanii było już lepiej i szutrów przybywało. Tak samo w Ugandzie czy Ruandzie, jednak tam z wielką pompą wkroczyli już Chińczycy i produkują drogi szybciej niż podróbki sprzętów RTV. Najlepszymi drogami do podróży są asfalty albo drogi polne najniższych klas. W tych klasach pośrednich, gdzie nie ma jeszcze asfaltu, ale mimo to jest spory ruch, droga przybiera postać tarki, po której nie da się czasem jechać szybciej niż 10 km/h. Jazda 60 km/h przyczynia się do wytrzepywania zawieszenia i pękania ramy auta. Tak więc nasza była już raz spawana ale niebawem pasuje ją ponownie przeglądnąć. Tylne amortyzatory ze sprężynami już w trasie raz wymienione. Przednie wylały i również czeka je wymiana. Taka kolej rzeczy.

W kwestii bezpieczeństwa na drodze, można powiedzieć, że jest całkiem przyzwoicie. Ruch jest niewielki, może auta czasem przeładowane ale generalnie jest dobrze. W ciągu naszej podróży nie byliśmy świadkiem żadnego wypadku. Czasem w górach widywało się wywrócone ciężarówki, które najprawdopodobniej przegrzewały hamulce na serpentynach bądź nie zachowywały ostrożności i wypadały z drogi. Nie ma też nic nadzwyczajnego w tym, by na pickupie podróżowało kilkanaście osób. Na pace widywaliśmy również małe dzieci bez opieki. Policja na to patrzy i nie zwraca absolutnie żadnej uwagi.

Z paliwem nie ma problemu. Jest wszędzie i to bardzo dobrej jakości. Jeśli nie na stacji to kupi się z beczki albo z butelki. W Sudanie były teraz kłopoty. Podobnie w Zimbabwe. Duży bak jednak załatwia większość niedogodności, które nie trudno mimo wszystko pokonać. Problem jedynie jest z płatnościami kartą na stacjach. W Sudanie w ogóle taka opcja od jakiegoś czasu nie jest dostępna. Dlatego warto mieć przy sobie odpowiednią pulę dolarów i w drogę!

Zaopatrzenie

W Egipcie spokojnie stołowaliśmy się na ulicy. Czy to śniadanie w postaci falafeli w picie z dodatkowo wrzucaną sałatką. Popularna też jest szawarma, która u nas nie wiedzieć czemu, znana pod kryptonimem kebab. Może być z kurczaka bądź jagnięciny i w tak niskich cenach, że zupełnie nie opłacało się przyrządzać posiłków samemu. Dietę uzupełniał tzw. ful czyli roztarty nieco inny od naszego gatunek bobu z oliwą, tudzież olejem. Ful zazwyczaj nie miał smaku ale był treściwym daniem. Towarzyszył nam również w Sudanie a w Etiopii nabrał smaku bo doprawiano go ostrą papryką. Zawsze z pajdą świeżego pieczywa jakoś mi się nie nudził.

Raz skusiliśmy się na narodowy przysmak, jakim jest injera. Kwaśnawy naleśnik podawany z sosem pomidorowym był interesujący jedynie na pierwszy raz. W restauracyjkach dostępne były też zupy kremy, ale i gulasze wołowe bądź z kozy.

Przy drodze w drobnych kioskach można zawsze kupić wodę czy napoje. Kusił nas często sok z mango, jednak ten nie miał z owocem wiele wspólnego. Z owoców łatwo dostępne były pomarańcze i daktyle. Te drugie zazwyczaj już wysuszone na kamień, ale zdarzały się też pyszne i mięciutkie. Ciężko było o kurczaka jednak jakoś nam go nie brakowało, mimo to po wkroczeniu do Kenii nogi poniosły nas do KFC. Tam ukazał nam się już „normalny” świat. Przyćmił widmo biednej Afryki. Pojawiły się wielkopowierzchniowe sklepy, butiki i inne zło kapitalizmu.

Wkroczyły też wysokie ceny, które chwilowo ponownie opadły po przekroczeniu granicy Ugandy. Tam kurczak był już bardziej powszechny jednak nadal rarytasem. Serwują głównie groch, bakłażana a zamiast ziemniaków podają matoke, czyli pastewne banany. Raz zrobiliśmy z nich placki ziemniaczane i wyszły bardzo interesujące w smaku. Na śniadanie powszechne były roleksy, czyli omlet zwinięty w naleśnika.

Od Etiopii sporo gotowaliśmy sami. Z dostępnością warzyw nie było problemu. Wszystko kupowało się przy drodze bezpośrednio od baby z targu. Na wiszące płaty mięs u rzeźników nie nabraliśmy odwagi, więc wspomagaliśmy dania zabranymi przetworami z domu.

Później było tylko lepiej. Duże sklepy, małe sklepy, kioski przy drodze. Kurczak, frytki, frytki z jajkiem. Wszystko przy drodze przygotowywane na miejscu w uczciwych cenach. Wodę w Etiopii nabierali nawet z brudnych rzek, więc my kupowaliśmy ją jedynie w butelkach. Z czasem ale dopiero w Ugandzie zaczęliśmy brać ze studni, gdzie ludzie sami tankowali swoje kanistry i wiadra. Tam jest już powszechniejszy do niej dostęp więc zagrożenie chorobami sporo zmalało. Niemniej jednak mimo, że niby źródlana – zawsze ją gotowaliśmy. Nigdy nie pojawił się na naszej trasie problem z jakimkolwiek brakiem produktów żywnościowych. Nawet jak kierowaliśmy się w obszary bezludne, wystarczyło zrobić drobny zapas wody czy żywności i problem znikał. Gdyby nawet wydarzyło się coś niespodziewanego, nie sądzę byśmy zginęli. Dla przykładu w rejonie jeziora Turkana, ludzie pozyskiwali wodę kopiąc głębokie dziury w korytach suchych rzek. Jest problem, jest i rozwiązanie. Na trudne przypadki mamy filtr do wody (dzięki Andrzejku i Kasiu!) ale póki co nie musieliśmy jeszcze z niego skorzystać.

Owoców sukcesywnie przybywało. Pomarańcze jednak nie są takie piękne jak u nas i mają mnóstwo pestek. Czasem sprzedawali nawet zielone. Zbieramy sobie również owoce baobabów i robimy z nich soki. Smakują podobnie do kompotu jabłkowego. Sezon naszego ukochanego mango jest krótki. Jak na początku zajadaliśmy się nim namiętnie, tak dziś mijamy puste drzewa. Zdecydowanie królują banany, które owocują cały rok. Z innych oczywiście papaja, marakuja, arbuzy, melony, ananasy, liczi, avocado ale z ciekawostek pojawiło się tamarillo zwane też pomidorem nadrzewnym. Wszystko tak tanie jak nasze jabłka.

A w sprawie telefonów? Nie mamy satelitarnego. Zasięg jest tu bardzo dobry a sim-kartę kupi się nawet na niektórych granicach, bądź w pierwszym większym mieście. Internety bardzo tanie więc kontakt jest!

Niebezpieczeństwa

Zagrożenia, jakie tu panują określiłbym jako umiarkowane i zależne od wielu czynników. Na naszej drodze uniknęliśmy chyba wszystkich jednak nieraz udawało nam się nawet nieświadomie przejechać obok mocno zaognionych sytuacji. W Sudanie na ten przykład wybuchły zamieszki antyrządowe, które skutkowały strzałami w Chartumie. W Etiopii pojawiły się też drobne zamieszki międzyplemienne, ale w znanych nam rejonach więc mogliśmy tego uniknąć. Czytaliśmy niemniej jednak o ofiarach śmiertelnych i ciałach na ulicach więc różnie może być. Dlatego podróż taką, należy nie tyle dobrze zaplanować, co ciągle śledzić sytuację polityczną krajów i przeglądać informacje bieżące w mediach i być w kontakcie z innymi podróżnikami. Im bardziej na południe tym bezpieczniej. Poza Etiopią już w zasadzie incydenty mające również miejsca w Europie.

Choroby

Zacznę od malarii, którą straszono nas wszędzie ale nie w Afryce. Wjechaliśmy tu z przeświadczeniem, że za każdym rogiem, za każdym drzewem czyha komar z dawką malarii dla nas. Nic bardziej mylnego! Z grupy komarów, zdaje się tylko jeden gatunek przenosi to świństwo. Kąsają nas te komary nieustannie, jednak żadnych objawów malarycznych nie mamy. Harmonogram naszego wyjazdu opierał się w dużej mierze na unikaniu pory deszczowej w jak największym możliwym stopniu. Tak też się stało. Deszcz padał tylko kilka dni w Ugandzie i może jeszcze ze dwa inne dni w pozostałych krajach. Sukces? Chyba tak. Komarów więc było mało a na końcu tego odcinka czyli w Zambii już praktycznie w ogóle. To spory argument dla uniknięcia malarii. Nie stosowaliśmy żadnej profilaktyki jak malarone czy lariam z dwóch powodów. To droga zabawa na tak długą podróż oraz skutki uboczne potrafią prowadzić do problemów z wątrobą i… psychiką. Na wycieczkę dwutygodniową do Kenii profilaktyka jak najbardziej jest wskazana. Tabletki oczywiście mamy. Są dobre również na wypadek wystąpienia malarii jako dawka szokowa do zniszczenia gadziny. Póki co nie było to jednak konieczne, choć raz w szpitalu na badaniach wylądowałem. Lepiej dmuchać na zimne. Mamy też sporo repelentów DEET 50, których ponoć też się obawiają. Komarów jak na lekarstwo więc prawie nie używamy. Poza tym tu zakupiliśmy też lokalne tabletki na wypadek wystąpienia, ale co najważniejsze, nabraliśmy lokalnej świadomości. Zachorowanie tutaj na malarię jest dość powszechne i wcale nie oznacza, że od razu umrzesz. Ludzie miewają ją jak przeziębienie i czasem nie odróżniają jednego od drugiego. Ważne, by temu przeciwdziałać. Odsetek zgonów podyktowany jest brakiem dostępu do służby medycznej oraz brakiem środków na medykamenty. To jest problem Afryki a nie malaria sama w sobie. Prócz malarii mamy niezliczone ilości much roznoszących różne zarazki wchodząc przy tym w oczy, w nos i gdziekolwiek indziej jak tylko mogą. Uciążliwe niemiłosiernie ale najmniej sympatyczniejszymi z tego gatunku są jednak muchy tse tse, choć i one nie zawsze wyposażone są w śmiercionośną broń. Przenoszone pasożyty muszą zostać pobrane od chorego. Rzadziej jest nim człowiek. Raczej antylopa bądź inny zwierz. Afryka stara się z tym walczyć i na przykład część krajów stosuje opryski weterynaryjne. Problem nasilony jest w centralnej części Konga. Podobnie jest z ebolą. Jednak w te rejony Konga nikt się nie zapuszcza przez zagrożenia, jakie niosą za sobą walki rebeliantów.Ostatnim, ale równie ważnym problemem jest bilharcjoza. Jest to choroba pasożytnicza, której nabawić możemy się w kontakcie z wodą. Woda bowiem stanowi znakomite środowisko przetrwania dla pasożytów chętnych wejść do ciała. Początkowo wnikają przez skórę pozostawiając po tym spore zaczerwienienia. Potem wędrują do narządów wewnętrznych. Ale czy każda woda to problem? Nie. Unikać należy zbiorników stojących. Są to zazwyczaj sadzawki, do których zwierzęta przychodzą się napoić przenosząc przy tym pasożyta. Wyczytaliśmy o przypadkach wystąpienia bilharcji w rzece Omo w Etiopii. Wyczytaliśmy zaraz po tym jak napełniliśmy w rzece zbiornik naszej użytkowej wody. Sporo też mówi się, że występuje w jeziorze Malawi. Do dziś jednak żadnych objawów i miejmy nadzieję, że nie nadejdą więc nie ma chyba co demonizować. Profilaktycznie zakupiliśmy tabletki, które większość podróżników długodystansowych zażywa po kontakcie z wodą, nawet nie mając objawów. Pewnie je łykniemy tak, żeby dmuchać na zimne.

Oczywiście nie jesteśmy lekarzami i nasze wrażenia nie powinny być żadną wyrocznią. Może po prostu mieliśmy szczęście. Przed wyjazdem szczepiliśmy się na większość chorób, na które da się zaszczepić. A tu na miejscu mocno trzymamy się zasady picia tylko i wyłącznie pewnej wody bo w niej czai się zło. Niemniej pozytywnie jesteśmy zaskoczeni rzeczywistością, która zderzyła się z naszym panicznym wyobrażeniem o chorobach na tym kontynencie.

Przyroda

Stronię od pustek i otwartych przestrzeni. Kocham góry, ale pustynie i oazy Egiptu mają w sobie coś tak magicznego, że warto tego doświadczyć. Dokładnie tak samo jest w Sudanie. Będąc tam psioczyłem każdego dnia, bo gorąco, bo nuda, bo monotonia… Dziś z perspektywy czasu widzę to zupełnie inaczej. Historia miejsc i bogata kultura wryła się tak głęboko, że przyćmiła wszystkie złe strony miejsca. Granica z Etiopią jest bardzo wyraźna. Momentalnie kończy się piach i zaczynają lasy. Pniemy się coraz wyżej i wyżej na Wyżynę Abisyńską. I tak jak w przypadku obu krajów arabskich i tą straszną Etiopię wspominam bardzo ciepło. Patrząc na nią z perspektywy natury a nie ludzi, jest jednym z ładniejszych krajów, jakie przebyliśmy. Mimo, że z ciekawych zwierząt spotkaliśmy jedynie małpy był to endemiczny gatunek. Poza tym tutejsze góry były wyjątkowe i nie mówię jedynie o Parku Semien, a również o południu kraju. Etiopia była najbardziej zróżnicowanym państwem. Góry przekraczały 4 tysiące metrów. Zaraz obok bo przy granicy z Erytreą wpadamy do depresji. Gorąca pustynia i tony piachu po horyzont a zaraz znów góry i jeziora. Mimo mas ludzi przyroda żyje własnym rytmem. Kenia czy Tanzania skutecznie zdołała ją już okiełznać. Zwierzęta siedzą w parkach a parki są płatne na tyle, że zaczynamy już to odczuwać. Pojawia się zatem biznes przyrodniczy i czar pryska. Opuśćmy zatem Wyżynę Wschodnioafrykańską i przenieśmy się do Ugandy, a w zasadzie pod Ruwenzori. Tu łatwiej spotkać dzikie zwierzaki poza parkami. A piękne miejsca, jak kraterowe jeziora na zachodzie kraju, dostępne są dla każdego bez zbędnych opłat. Odeszły w cień wysokie temperatury. Lasy stały się zielonymi lasami deszczowymi, w których nie spadła na nas ani jedna kropla. Po ich gęstwinie jednak widać było, że w porze deszczowej mają tych kropel aż nadmiar. Dobrze wspominamy też Malawi. Jezioro wielkie jak morze o krystalicznie czystej wodzie ma sporo piaszczystych plaż całkiem nieźle zagospodarowanych. Stanowi więc dobrą bazę wypadową nawet na krótki urlop. Temperatury w ciągu roku nie wahają się ponoć zbyt silnie jednak potrafią dać w kość. Dlatego dobrze jest nie oddalać się zanadto od jeziora. Niestety nie pojechaliśmy na południe tego kraju. Tam ponoć dopiero zaczyna się przygoda. W Zambii natomiast jest już dość monotonnie i płasko. Roślinność południowej jej części nasiliła się zielenią. Tu po raz pierwszy wkroczyliśmy do parku narodowego. Zwierząt faktycznie było sporo jednak nie wypatrzyliśmy nic nowego czego do tej pory nie widywaliśmy po drodze. Mimo wszystko było fajnie poobserwować zwierzaki z bliska. Są tu bardziej przyzwyczajone do człowieka i przez to mniej strachliwe.

Przemyślenia

Wbrew powszechnie krążącym opiniom należy uznać ten kontynent za wart nabrania odwagi i wyruszenia, by go poznać. Dalece mu do Azji, zarówno w kwestii przyrody, jak i dorobku kulturalnego ale mimo to warto. Koloryt plemion i zwierzęta biorą tu górę. Nie ma tu głodu, jaki sobie wyobrażaliśmy a życie toczy się swoim wolnym rytmem. W wielu częściach kontynentu panuje bieda ale nie większa niż w Azji. Może po prostu bardziej ją widać przez ogromne zaludnienie. Każdy z krajów na naszej trasie ma sporo wad ale również zalet. Nawet jakby któryś miał same wady, i tak warto było go przemierzyć, by nabrać własnych doświadczeń. Kolekcjonujemy zarówno te dobre, jak i te złe. Żałuję bardzo, że z powodów pogodowych i cyklonu, nie wjechaliśmy w południe Malawi, a z powodów problemów wewnętrznych kraju również do Zimbabwe. Mozambik opuściliśmy z oszczędności. Dziś na bazie doświadczenia wolałbym minąć Zambię i wjechać do tych krajów, które minęliśmy. Czy byłaby to dobra decyzja? Nie wiadomo. Najlepiej jest nic nie opuszczać.

Zaskoczyły nas ceny. Ceny wszelakich atrakcji mocno wywindowane są w górę. To samo tyczy się akomodacji. Wiele miejsc narzuciło nam nowy system podróży czyli nie spania gdzie nam się podoba tylko stawiania się na płatnych kempingach. Wiele produktów spożywczych jest importowanych z Europy, Azji a nawet Ameryki. Postkolonializm pełną parą. Dobrze sobie to wykombinowali ale my za to cierpimy a jeszcze bardziej przecież sama Afryka. Nie jest to kontynent na tanie wakacje.

Przykre to bardzo, że wcale nie widać, aby dochody z turystyki przyczyniły się do lepszej codzienności zwykłego mieszkańca. W wielu miejscach wodę wciąż nosi się na głowie ze studni, a ziemniaki wykopane z ziemi toczy się w ogromnych workach na rowerze pod górę.

Komentarze

komentarz

Comments are closed.